Andrzej Juliusz Sarwa
Pochody
Pamięci Georgesa Cadoudala
Idą, idą dalekie i srebrne
niosą, niosą na stopach
grudy zapomnianej ziemi
skrzypią drzewca sztandarów
powiewają pąsowe i złote
płachty klaszczą na wietrze
płachty drą się z trzaskiem.
Odejdźcie czym prędzej truchła
do spróchniałych trumien
niech was przytrzasną wieka
na następne wieki
po cóż nam wytykacie
iżeśmy nie lepsi
po cóż nam wytykacie
żeśmy tacy sami?
Idą, idą z daleka
skąd?
Któż wie to?
Idą, idą z daleka
dokąd idą?
Któż wie to?
Pobrązowiały liście
w wawrzynowych wieńcach
zaśniedziałe
królewskie korony
z brzękiem toczą po bruku
przydeptują stopami
ci, którzy ciągle wierzą
iż lepsi
od królów.
Przepróchniałe na oścież
drzwi do końca świata
do dnia sądu
co straszyć będzie
trąbami i morem.
Szarość i mgła
od skał odbite powracają echa
cierpki wieczoru smak
chłód rosy na stopach.
Migocą, migocą
złociste i srebrne
daleko, daleko do gwiazd...
A potem znów dmą w trąby
a potem znów wykrzykują słowa
których nikt nie rozumie
choć rozumieć by pragnął.
Sypią się dnie jeden po drugim
wyłuskują z wieczności chwile
zamyślenia powroty
nieme bunty
upojenia rozkosze i żal...
A wszystko, wszystko dla nas
a wszystko, wszystko na próżno
nie zostawcie nas przecie
pośród drogi wiodącej donikąd.
Nie czekajcie aż słowa
których wciąż jest nam mało
napęcznieją urosną
pozlepiają ze sobą.
Na cokołach poważni święci
o pokaleczonych twarzach
czasem wyciągają ręce
ku niebu,
a czasem kryją je wstydliwie.
Zapatrzeni w korony drzew.
Oprószeni śniegiem,
albo drżący gdy listopad
siecze zimnym dżdżem.
Na cokołach
poważni święci
z tamtych czasów
co nie były
naszymi czasami
chociaż bez nich
nie byłoby nas...
Palce biegają po klawiaturze
Bach omywa sklepienie katedry
z niedojrzałych modlitw
Spłukuje grzechy z krat
konfesjonałów
gdzie przylgnęły
cuchnące i lepkie.
Madonny ze starych obrazów
z bizantyjskich ikon
nie znają uśmiechu
ich smutek wtóruje nam
co dzień od nowa
i od nowa...
Chryste gotycki
o bolesnej twarzy
proszę unieś powieki!
Nie możesz wciąż milczeć.
Otwórz usta
starczy że otworzysz.
Nawet słowa są zbędne
niepotrzebne gesty
jeżeli zobaczymy
poruszenia warg
opuchniętych
od uderzeń pięści...
A oni ciągle idą
nie ustają w drodze
kiedyż my dołączymy
do owego orszaku
bez końca?
A oni ciągle niosą
podarte sztandary
choć ręce już omdlały
i zgrabiały palce
smagane wiatrem zimnym
ustawicznych zim.
Pąki na drzewach
pęcznieją sokami
nie dla nich przecie
pęcznieją
nie dla nich!
Tamte pąki
niegdysiejszych wiosen
dawno się już rozwiły
i pożółkłymi osypały liśćmi...
A przecież przyjdzie jedna
taka chwila
że orszak się zatrzyma
– przewodnik przyklęknie
splugawioną koronę
otrze połą płaszcza
oczyści z kurzu
obetrze z plwociny
obręcz błogosławioną
dla której
przeszłe pokolenia
nie miały nic
prócz klątw i szyderstwa.
I wówczas precz odrzucą
pąsowe i złote
potargane na wichrach sztandary.
I wówczas precz odrzucą
drzewce nadjedzone czasem
dawno sfałszywiałych prawd.
Tymczasem jednak
ciągle jeszcze idą
chociaż sami nie wiedzą
jak daleka droga...
Tymczasem jednak
rytm wybijają stopami.
Tymczasem jednak
znaczą ślady w kurzu
wijących się dróg...
Tymczasem jednak
wciąż powiewają
pąsowe i złote...
A przecież się zdawało
że starczy zaprzeczyć
wszystkiemu w co wierzyli
od lat i stuleci.
A przecież się zdawało
że żyć będzie prościej
jeśli nikt prócz
nas samych
nas samych
nie będzie mógł krzywdzić...
Śród supernowych
czerwonych karłów
w zamęcie mgławic
coś nas za gardło
chwyta i dławi
usta zasnuwa sieci pajęczej
cieniuchną nicią
i chociaż w piersi
krzyk straszny wzbiera –
nie krzyczą...
Rozbijcie sarkofagi
przepróchniałe kości
wydobądźcie z ruiny
pozaprzeszłych dni.
W życiodajnym omyjcie je winie
przyodziejcie
w pancerze
osłońcie hełmami...
Ciągle czekamy cudu,
a cud nie nadchodzi –
nie nadchodzi
bo przecież
nie jesteśmy godni
żeby niebo dawało nam znak...
Noc rozpełzła nad światem
ciemna i milcząca
jedna z wielu
lecz przecie nie taka
jak inne.
Nienasycona noc!
Tymczasem jednak
czy doprawdy warto
w pośrodku owej nocy
oczekiwać cudu?...
Przestańmy wierzyć
że niebo nad nami
opustoszało
i milczą umarli
przestańmy czekać
błyskawicy onej
która rozpali w nas
dusze zduszone
przestańmy wołać
za zblakłym majakiem
w oczekiwaniu
że się urealni...
Nie ma w nas duszy?
Otóż nie! – jest dusza!
Nie ma w nas wiary?
A gdzież się podziała,
ta hołubiona,
ta umiłowana?
Przestańmy czekać
tej sprawiedliwości,
od której gęby popuchły
głoszenia
zbądźmy się wreszcie
owej naiwności
która nam czekać
wciąż czekać kazała...
Dlaczego już nocami
nie słychać
szmeru korników?
Dlaczego świerszcz
za piecem
oniemiał na dobre?
Dlaczego dni
utraciły podobieństwo
do snów?
Dlaczego zobojętnieliśmy
na codzienne deszcze?
I dlaczego nie starcza czasu
na codzienny rachunek sumienia?...
Każdego dnia
gdy pytamy
(nie ważne o co
o cokolwiek)
ów zwierz
o strasznej twarzy
uczłowieczonego anioła
zagląda przez szybę
i prosi.
Jego głos
nie dociera
do naszych uszu.
Z ruchu warg
odgadujemy że prosi
i wówczas
nasze pytania
stają się nieważne.
A ten spoza szyby
ciągle porusza wargami
jakby próbował
odmawiać modlitwę...
Tymczasem oni idą
rytm wybijają stopami
dołączmy do pochodu
niegdysiejszych widm
które idą dalekie i srebrne
niosąc, niosąc na stopach
grudy zapomnianej ziemi.
Skrzypią drzewca sztandarów
powiewają pąsowe i złote
płachty klaszczą na wietrze
płachty drą się z trzaskiem...
Pobrązowiały liście
w wawrzynowych wieńcach
zaśniedziałe królewskie korony
z brzękiem toczą po bruku
przydeptują stopami
ci którzy już nie wierzą
iż lepsi od królów...