piątek, 31 sierpnia 2018

Ósmy dzień tygodnia. Rzeczy ostateczne człowieka i świata. Eschatologia Kościoła Wschodniego. (6)

Zbawienie Człowieka

Wydawać by się mogło, iż po buncie Adama i Ewy przeciwko Stwórcy ów pozostawi człowieka samemu sobie. Tak jednak się nie stało. Chociaż Bóg uszanował wolę i decyzję Prarodziców, to jednak nie przestał ich kochać. Już w chwili ujawnienia ich grzechu, Bóg oznajmił ostateczną klęskę Węża – Szatana zwracając się do niego tymi słowami: 


„Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę”. (Rdz 3, 15 BT) 



Onorio Marinari (1627-1715), Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie, źródło: Wikimedia Commons


Była to zapowiedź zbawienia ludzkości, jakiej miał dokonać Jezus Chrystus Syn Boży, Bóg-Człowiek, który się narodził z kobiety – Maryi. Jezus wcielił się, stawszy się człowiekiem po to, aby rodzaj ludzki mógł zostać przebóstwiony, przyszedł na świat po to, aby zniweczyć dzieło diabła i obdarować nas na powrót nieśmiertelnością. Przypuszcza się, iż ludzkość została zbawiona i przebóstwiona już w chwili poczęcia Jezusa, które się dokonało w łonie Maryi Dziewicy za sprawą Ducha Świętego.1

Obietnica zbawienia dana była Prarodzicom zaraz po ich upadku w grzech, już w czasie osądzania ich za popełniona przewinę. Jednakże minęło tysiące lat, zanim zbawienie objawiło się w osobie Chrystusa – Zbawiciela. Syn Boży przyjął na siebie ludzkie ciało wówczas, gdy – jak mówi św. Apostoł Paweł – nastała „pełnia czasu”: 

„Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo”. (Ga, 4, 4-5 BT)


Robert Campin (1375/1379–1444), Narodzenie Zbawiciela, źródło: Wikimedia Commons

„Przed przyjściem Messyasza, jedynym zamiarem Boga było urzeczywistnić jego narodzenie w czasie i miejscu przepowiedzianym przez proroków, i oznaczonym od wieków w niedościgłych wyrokach mądrości Boskiej. Po jego przyjściu jedyną myślą Boga jest utwierdzenie, zachowanie i rozszerzenie po całym świecie dzieła Odkupienia, oraz przypuszczenie do udziału w nim wszystkich ludzi”.2

Do czego był potrzebny tak długi okres oddzielający upadek w grzech od zbawienia? Zbawienie bowiem nie mogło zostać ludziom narzucone. Nie można było zbawić człowieka bez wzbudzenia w nim potrzeby zbawienia, pragnienia tegoż zbawienia, bez czynnego udziału w zbawieniu jego wolnej woli. W okresie całej starotestamentowej historii zachodziło przygotowywanie rodzaju ludzkiego na przyjście Chrystusa. W judaizmie przygotowywane było zbawienie dla żydów, a w pogaństwie dla reszty ludzi. Naród izraelski do zbawienia prowadzony był bezpośrednio przez Boga, natomiast ludy pogańskie pozostawione samym sobie musiały tam zdążać same: 

„Pozwolił On [Bóg] w dawnych czasach, że każdy naród chodził własnymi drogami, ale nieprzestawał dawać o sobie świadectwa czyniąc dobrze”. (Dz, 14, 16-17 BT). 

Nie były jednakże pozbawione Bożej miłości i kierownictwa, bo jak mówi Apostoł Paweł: 

„...gdy poganie, którzy Prawa nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje, chociaż Prawa nie mają, sami dla siebie są Prawem. Wykazują oni, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje się jako świadek, a mianowicie ich myśli na przemian ich oskarżające lub uniewinniające”. (Rz, 2, 14-15 BT)3

Chociaż Pismo Święte nazywa pogańskie idole demonami, lecz nie twierdzi, że wszystko w pogaństwie było demoniczne. Jeżeli niektórzy pisarze kościelni (Tertulian, Laktancjusz) podkreślali demoniczność pogaństwa, to inni pisarze (św. Justyn, Orygenes, Klemens Aleksandryjski, Bazyli Wielki, Jan Złotousty) wynajdywali w nim głębokie przeczucie Bóstwa, Boskiego Logosu, rozrzucającego nasiona promiennej Prawdy.4

Lud żydowski na przyjęcie Zbawiciela przygotowywany był przez Obietnicę i Prawo (Zakon): 

„...Izraelici, do których należą przybrane synostwo i chwała, przymierza i nadanie Prawa, pełnienie służby Bożej i obietnice”. (Rz, 9, 4 BT) 

Obietnica była dana Abrahamowi, któremu oznajmiono, że to jego potomek zbawi wszystkich ludzi. Prawo, które otrzymali Życie, 430 lat później bynajmniej nie zmieniło Obietnicy, odgrywając przy niej rolę służebną. Prawo w odniesieniu do Obietnicy odgrywało rolę pedagogiczną, mając za zadanie wzbudzić w człowieku pragnienie zbawienia i przyprowadzić go do zbawienia. Prawo ukazywało człowiekowi głębokie skażenie natury grzechem, gdyż człowiek nie czynił tego dobra, którego pragnął, natomiast dopuszczał się tego zła, którego nienawidził. Wiara w Obietnicę dawała nadzieje zbawienia. Realnym rezultatem przygotowywania narodu żydowskiego na nadejście Zbawiciela było najpierw narodzenie się pośród niego Maryi, Matki Bożej, a następnie pojawienie się pierwszych zwolenników Chrystusowego nauczania.5

Bóg Ojciec posłał swego Jednorodzonego Syna na świat, aby wybawił ludzkość z niewoli grzechowej, przywrócił utraconą jedność człowieka z Bogiem i łaskę uświęcającą utraconą przez Adama i Ewę w rajskim ogrodzie Eden. Jezus, Syn Boży, złożywszy z samego siebie ofiarę na Golgocie, zniweczył przestępstwo Adama.6


Simon Vouet (1590–1649), Ukrzyżowanie Pana Jezusa, źródło: Wikimedia Commons

Pobudką cierpień Jezusa była Jego miłość do pogrążonej w grzechach i wypatrującej zbawienia ludzkości. Przez swą mękę i śmierć na krzyżu, Jezus odniósł zwycięstwo nad śmiercią, piekłem i szatanem, czyniąc z tego narzędzia hańby symbol życia.7

Tak więc Jezus, jawi się nam jako naprawca świata, zapowiadany przez proroków Mesjasz, który zgodnie z obietnicą daną w Raju pierwszym rodzicom, w oznaczonym przez Boga czasie przybył na świat. Ks. J. Gaume tak opisuje misję Mesjasza i skutek Jego ofiary: 

„Jakież (...) było posłannictwo (...) wielkiego Wybawcy, tylekroć zwiastowanego, tak uroczyście przepowiedzianego i tak niecierpliwie oczekiwanego? Rozum, Prorocy, Jan Chrzciciel, więcej niż Prorok, zgodnie nam odpowiadają, że dziełem Messyjasza było zgładzenie grzechu ze świata. Wszystkie narody zachowały pamięć winy pierworodnej. Bóg rozgniewany jest na nas: oto straszny dogmat, który zwiastują pokuty wszelakiego rodzaju, nawet zabijanie ludzi na ofiarę, który to zwyczaj przechodził po całym świecie. Kiedy wzdychały do tej Istoty, do tego Sprawiedliwego nad sprawiedliwymi, do tego Prawodawcy, do tego Syna Boga i Dziewicy, który miał przywrócić wiek złoty; czegóż oczekiwały od niego narody, jeżeli nie wskrzeszenia porządku obalonego, pojednania nieba z ziemią, królestwa sprawiedliwości, słowem, wyzwolenia ode złego, to jest zgładzenia grzechu, który jest prawdziwym nieszczęściem ziemi i przyczyną wszelkiego złego. 

Od Boga natchnieni, Prorocy malują nam przyszłego Mesjasza, jak dźwigać będzie nieprawości rodzaju ludzkiego, pokutować za nie męką swoją, i tworzyć nowy świat, gdzie sprawiedliwość panować będzie. Jan Chrzciciel obowiązany wskazać Messyjasza już obcującego z ludźmi, wyraźnie objawia nam jego posłannictwo: „Oto Baranek Boży, woła on w uniesieniu radości oto, który gładzi grzechy świata”. Wreszcie, sam Jezus, powtarzając treść wszystkich swych nauk, objawia przez usta ukochanego Ucznia, naturę dzieła swego: „Syn człowieczy przyszedł zniszczyć działa czarta8”. Jakież są więc dzieła czarta? Grzech i złe, jakie było jego skutkiem. Zgładzić więc grzech świata, to jest posłannictwo Messyjasza, posłannictwo wspaniałe i jedynie godne Boga. (...) 

Naprzód, co znaczy zgładzić grzech świata? Jest to odpokutować za grzech, jest to zgładzić go w sobie samym i w skutkach jego, i podać ludziom wszelkie środki do niepopełniania go więcej, tak dalece, że ci, którzy środków tych użyją, wyzwoleni będą na wieki od grzechu i jego skutków. 

Względem Boga, grzech jest obrazą najwyższego jego majestatu; a jego skutkami, jest gniew Boga i jego kary. Względem człowieka, grzech jest nieposłuszeństwem Bogu, a jego skutkami są wszelkie nieszczęścia, jakie dotknąć mogą człowieka; w jego umyśle, ciemnota; w jego woli, pożądliwość; w jego ciele, choroby, plagi, śmierć; a po śmierci potępienie wieczne. 

Względem człowieka i Boga, skutkami grzechu było wieczne ich rozłączenie. 

Względem stworzeń, było poddanie ich podrząd nieprawości człowieka. Oto są wszystkie nieszczęścia, wszystkie klęsk, jakie Messyjasz miał naprawić. Zastanówmyż się teraz nad tym, czy Pan nasz Jezus Chrystus to uskutecznił. 

Messyjasz, miał zgładzić grzech, względem Boga to jest, na prawić obrazę wyrządzoną najwyższemu Jego Majestatowi i złagodzi gniew jego. Jak tego dokazał, Ofiarując Bogu, nieskończone ukorzenia i ofiarę godną jego gniewu: bo gdy grzech jest obrazą, wyrządzoną Bogu przez stworzenie, nie może przeto nastąpić naprawa bez upokorzenia, podobnie jak nie masz odpuszczenia bez przelewu krwi.9

I otóż Zbawiciel uniżył się aż do zniweczenia siebie. „Ten, powiada Apostoł święty Paweł, który jest równy Bogu, który ma prawo do jakiejże czci jak Ojciec jego, wyniszczył samego siebie aż do przybrania postaci niewolnika, i stania się człowiekiem10, nawet aż do stania się ofiarą za grzech11. Czyliż nie jest to ostatni stopień wielkości i ostatni stopień poniżenia? Idźmy za Zbawicielem od ubogiego żłobu, aż do krzyża: czyliż całe życie jego nie jest ciągłym poniżeniem, najdziwniejszym, o jakim słyszano kiedykolwiek? Niepoznany, odepchnięty, wzgardzony, pobratany z ubogimi i grzesznikami, pośród Uczniów swych występuje nawet jako ich sługa,12 jako ostatni ze wszystkich ludzi; albo według własnego wyrażenia, jako robak, a nie człowiek, Pośmiewisko ludzkie i wzgarda pospólstwa. Czyliż takie jego poniżenie pozostawia co jeszcze do życzenia? Nie: nie mógł się już poniżyć więcej. Takim sposobem Pan nasz Jezus Chrystus naprawił obrazę wyrządzoną najwyższemu Majestatowi Ojca swojego, Zobaczmy, jak złagodził gniew jego. 

Cierpiał. Z powodu nieskończonej godności osoby Zbawiciela, jedna jego łza, jedna kropla krwi jego dostateczna byłaby na rozbrojenie gniewu Najwyższego i zgładzenie nieprawości tysiąca światów, ale było tego za mało dla jego miłości. Ponieważ Chrystus kochał ludzi, chciał ich natchnąć wielką bojaźnią grzechu, wielkim szacunkiem dla ich duszy, żywą, miłością dla niego, głęboką czcią dla swego Ojca, niezmienną wytrwałością w udręczeniach tego życia: dla tych wszystkich przyczyn, Jezus wybrał krzyż, to jest, wszystko, co być mogło najboleśniejszego dla niego, najwięcej jednającego zasługi dla nas, i najstosowniejszego do naprawy obrazy wyrządzonej majestatowi Boskiemu. Jeżeli chcecie mieć wyobrażenie o rozległości i nieskończonej doskonałości cierpień Chrystusa, posłuchajcie odpowiedzi na następujące pytania. Co on cierpiał? Od kogo cierpiał? Jak cierpiał? W jakim charakterze cierpiał? 

A naprzód, co cierpiał? – Prorok z królewskiego rodu odpowiada nam na to zapytanie, nazywając go mężem boleści13. To słowo wyraża wszystko; bo oznacza, że wszystkie boleści i wszystkie udręczenia uderzyły razem na osobę Jezusa Zbawiciela. Cierpienia zewnętrzne: ubóstwo, wzgarda, głód, pragnienie, potwarze, bicie, naigrawanie się, śmierć na krzyżu haniebnym, między dwoma zbrodniarzami, wśród obelg i zniewag ze strony ludu swego; cierpienia wewnętrzne: udręczenia serca, smutek, strach, wstyd; – te wszystkie, jakie na duszy tak kochającej sprawić musiały: zdrada Judasza, zaparcie się Piotra Świętego, opuszczenie przez wszystkich Uczniów, widok przywiązanej matki u stóp krzyża, zguba tylu grzeszników, okupionych krwią jego: wszystkie te katusze rzucają się zażarcie na niewinną ofiarę, dręczą ją i pastwią się nad nią od pierwszej chwili jej wcielenia. W rzeczy samej, od tej chwili, Zbawiciel wiedział wszystko, co ma wycierpieć w ciągu śmiertelnego życia swego i bolesnej swej Męki. Dla tego też mówi przez usta Dawida: Boleść moja zawsze jest Przed mymi oczyma14. Ponieważ jako Bóg wszystkie rzeczy miał przed sobą obecne; zawsze więc i w każdej chwili miał przed oczyma śmiertelne cierpienia, policzkowanie, cierniową koronę, szatę szyderczą, krzyż; zawsze widział Judasza, jak go sprzedaje, – Piotra, jak go zapiera się, – Kajfasza, jak stanowi nań wyrok śmierci, – Piłata, jak go wydaje w ręce oprawców, – a tych ostatnich, jak czynią z nim wszystko, co się im podoba; wreszcie zawsze widział przywiązaną matkę umierającą z żalu u stóp krzyża, na którym on sam ostatnie oddawał tchnienia wśród oceanu boleści. 

Od kogo cierpiał Chrystus? – Cierpiał od tych, których prześladowania, niewdzięczność, opuszczenie, były dla niego najdotkliwszymi; a od których oczekiwać miał prawo najżywszej miłości, czci i uwielbienia. Cierpiał od Żydów, swoich braci wedle ciała, od Żydów, którym leczył chorych, wskrzeszał umarłych; cierpiał od Uczniów swoich, których przez łaskę nieporównaną, wybrał spomiędzy wszystkich ludzi; cierpiał od niebieskiego swego Ojca, który go bez litości skazał na wypicie aż do dna gorzkiego kielicha boleści, i wycierpienie tego wszystkiego, na co grzesznicy wszystkich wieków kiedykolwiek zasłużyli. Uczuł nade wszystko te męki najdotkliwiej w ogrodzie oliwnym i na krzyżu: W ogrodzie oliwnym, doznając boleści skonania, upadłszy na duchu ze wstydu, oblany krwawym potem, musiał modlić się długo. Niegdyś, jedno słowo dostatecznym było do przezwyciężenia wszystkiego, mówił tylko: „Ojcze, ja tego chcę”. Teraz okryty szatą grzesznika, nie śmie już działać z dawną swobodą; modli się, a modląc się długo, pije sam jeden powoli hańbę długiej odmowy. Na krzyżu, wzywa pomocy Boga, ale nie śmie już nazywać Go Ojcem: „Boże mój, mówi, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” A Bóg mu nie odpowiada. „Zamilknij, woła Bossuet, zamilknij, poręczycielu grzeszników, śmierć tylko ciebie czeka”15

Jak cierpiał Chrystus? – Cierpiał z łagodnością baranka, nie uskarżając się, nie szukając w swej obronie najlżejszego odwetu za swe upokorzenia i boleści; cierpiał więc wszystko, czego tylko chcieli. Patrzcie: chcą go całować, on przybliża usta; chcą go wiązać, on podaje ręce; chcą go policzkować, on nadstawia twarz; chcą go biczować niemiłosiernie, on schyla ramiona; oskarżają go przed Kajfaszem i przed Piłatem, on wszędzie okazuje, jak gdyby go przekonano o winę. Herod i cały dwór jego naigrawają się z niego i odprawiają go jako obłąkanego; on wszystko zdaje się potwierdzać milczeniem; wydają go w ręce sług i żołnierzy, on też sam im wydaje się: to niegdyś tak majestatyczne oblicze, które wywoływało uwielbienie Nieba i ziemi, nadstawia teraz zamglone na oplwanie motłochu; wyrywają mu włosy z głowy i brody, on nie mówi ani słowa, ani ust poruszy. Jest to biedna owieczka, która bez oporu strzyc się daje. „Pójdźcie, pójdźcie towarzysze, mówią żołnierze przeznaczeni do ukrzyżowania Chrystusa: oto ten wariat w więzieniu uroił sobie, że jest Królem Żydowskim; trzeba mu włożyć cierniową koronę” – Włożyli. – Nie trzyma się mocno, trzeba ją kijem wtłoczyć, bijcie po głowie – Biją. – Herod oblekł go w białą szatę jako wariata. „Przynieście ten stały łachman czerwony dla odmiany koloru; zarzućcie mu na plecy. – Podaj no, podaj rękę, Królu Żydowski; weź to berło ze trzciny: oto masz, rób z nim, co ci się podoba”. – „Ach! teraz już nie żarty, zapadł już na cię wyrok śmierci; podaj rękę do przybicia gwoździem: podaj drugą. Przychodźcie na koniec, o Żydzi i Rzymianie, wielcy i mali, obywatele i żołnierze, uderzcie na nieszczęśliwego po sto razy; pomnóżcie bez końca bicie, obelgi, rany na rany, boleści na boleści, zniewagi na zniewagi, naśmiewając się z jego niedoli na krzyżu; niech on jako obłąkany będzie jedynym przedmiotem waszego pośmiewiska, niech on jako zbrodniarz, będzie jedynym przedmiotem waszej zajadłości”. – On poddaje się zupełnie, gotów znieść wszystko razem, co tylko jest najdotkliwszego i najboleśniejszego w szyderstwie nieludzkim, i w złośliwym okrucieństwie... Umarł! umarł! a ostatnie jego westchnienie, było westchnieniem miłości ku ludziom.16 Słysząc go, tak mówiącego, wołały ludy; „Zaiste! żaden człowiek nie mówił tak jak on”, i miały słuszność. – A my czy nie nie mielibyśmy słuszności; gdybyśmy zawołali, widząc go cierpiącego: „Nigdy żaden człowiek nie cierpiał tyle, co on”. 

W jakim charakterze cierpiał Chrystus? – Cierpiał jako nowy Adam, wyobrażając cały ród ludzki; cierpiał jako Człowiek-Bóg, i to właśnie zgładziło grzech względem Boga. Ponieważ wszystkie cierpienia Jezusa Chrystusa posiadały wartość nieskończoną; przeto zaspokoił on w zupełności sprawiedliwość przedwieczną. Przez swoje poniżenie i cierpienia, jakich nie znajdujemy przykładu w historii świata, naprawił on więc obrazę, rozbroił gniew, jednym słowem, zgładził grzech względem Boga. 

Messyjasz winien był jeszcze zgładzić grzech względem człowieka. Grzechem zaś względem człowieka, było nieposłuszeństwo tegoż człowieka Bogu: a skutkami jego, wszelkie nieszczęścia, które udręczyć mogą człowieka: w jego umyśle, ciemnota; w woli, pożądliwość; w ciele: choroby, plagi, śmierć. 

Pan nasz Jezus Chrystus naprawił to wszystko. 

Uchylił nieposłuszeństwo człowieka względem Boga: bo w osobie swojej, uczynił człowieka posłusznym Bogu, a posłusznym aż do śmierci, i to śmierci na krzyżu. Dla czego i Bóg wywyższył go, dodaje wielki Apostoł, i darował mu imię, które jest nad wszelkie imię; aby na imię Jezusowe wszelkie kolano klękało: istot niebieskich, ziemskich i podziemnych, czyli piekła.17 – Pan nasz Jezus Chrystus zgładził przeto grzech świata względem człowieka. 

Naprawił też wszystkie skutki tego grzechu: 1° Ciemnotę. W stanie niewinności, człowiek znał Boga, znał doskonale siebie samego. Zgrzeszywszy, rozłączył się z Bogiem, który jest prawdą. Wnet umysł jego znalazł się wśród ciemności, podobnie jak świat pogrąża się w ciemność, skoro słońce zniknie. Powoli wpadł on w najgrubsze błędy względem Stworzyciela i względem siebie samego. 

Względem Stworzyciela. Wiecie, jak bardzo wyobrażenie o Bogu wykrzywione było u Pogan; jak bardzo samiż Żydzi pochopni byli do bałwochwalstwa; jak przypisywano bóstwu najsprośniejsze namiętności; jak najczcigodniejszym jego imieniem szafowano dla najnikczemniejszych stworzeń; jak wreszcie przyszli do tego stopnia, iż uwierzyli, że aby przebłagać Boga, trzeba ludzi zabijać mu na ofiarę. 

Względem siebie samego. Skąd przychodzim? dokąd dążym? po cóż jesteśmy na ziemi? czy mamy jakie powinności względem Boga? jeżeli mamy, jakie one są? Czy mamy duszę, czy ta dusza jest duchowa, czy materyjalna, nieśmiertelna czy też umiera? Na te wszystkie pytania tak jasne dla człowieka przed jego upadkiem, służą za odpowiedź tylko błędy potworne i sprzeczności bez końca. Pan nasz Jezus Chrystus naprawił w zupełności tę ciemnotę, pierwszy skutek grzechu w człowieku. W rzeczy samej, w boskiej osobie Chrystusa, człowiek poznał Boga i poznał doskonale siebie samego. 

2° Drugim skutkiem grzechu w człowieku jest pożądliwość, to jest gwałtowna skłonność do złego, nieporządna miłość nas samych i stworzeń. Przed popełnieniem grzechu, człowiek skłonny był tylko do dobrego, miłował Boga nade wszystko, kochał siebie samego w Bogu i dla Boga: wszystko przychodziło od Boga, wszystko wracało do Boga za pośrednictwem serca człowieka. Grzech zniszczył ten piękny porządek; człowiek stał się ogniskiem wszystkiego; wszystko człowiek odnosić zaczął do siebie, a nie do Boga. Rzeczy stworzone, to jest: zaszczyty, bogactwa, rozkosze, stały się jedynym przedmiotem jego miłości; ukochał je namiętnie, jak gdyby chciał sobie tym wynagrodzić stratę Boga. Stąd są zbrodnie i nieporządki wszelkiego rodzaju. Pan nasz Jezus Chrystus wyleczył zupełnie z tej pożądliwości18. W rzeczy samej, w świętej jego osobie, człowiek znowu ukochał Boga doskonale, ukochał siebie i wszystkie stworzenia w Bogu i dla Boga. 

3° Trzecim skutkiem grzechu w człowieku, są nieszczęścia doczesne, to jest wszystko, co udręczyć może człowieka fizycznego jako to: niewola, mężobójstwo, zdzierstwo, choroby, śmierć. Przed grzechem, człowiek wolny był od tych wszystkich rzeczy; ale przez grzech, śmierć weszła na ten świat, z długim orszakiem plag, cierpień i chorób: nieszczęścia te doszły były do najwyższego stopnia w dniach zstąpienia Messyjasza na ziemię. Zbawiciel nasz uleczył w zupełności te nieszczęścia doczesne. W świętej jego osobie człowiek odniósł tryumf nad niewolą, nad chorobami, nad plagami, nad śmiercią; nad wszystkim, co dotknąć może cielesną jego istotę, i stał się nie mogącym cierpieć, chwalebnym, nieśmiertelnym, tryumfującym w Niebie przez całą wieczność. Pan nasz Jezus Chrystus zgładził więc wszelkie skutki grzechu w człowieku. 

Messyjasz miał także zgładzić grzech względem Boga i względem człowieka razem. Grzech uważany razem względem Boga i człowieka sprawił rozłączenie pomiędzy jednym i drugim, – rozłączenie nieskończone, wieczne, które pozbawiało Boga jego chwały, a człowieka jego szczęścia, co mówię? które skazywało człowieka na męki bez końca. 

Pan nasz Jezus Chrystus zniósł ze szczętem takie rozłączenie. W osobie tego nowego Adama Bóg i człowiek zjednoczyli się z sobą jak najściślej, jak najtrwalej, ile sobie tylko wyobrazić można: ponieważ w Zbawicielu naszym natura boska i natura ludzka składają jedną i tę samą osobę. W nim Bóg i człowiek doskonale zostali pojednani: bo w nim Bóg został najzupełniej zaspokojony, poznany, uwielbiony, uczczony, ukochany od człowieka; człowiek zaś najzupełniej został przywrócony do prawdziwych stosunków swych z Bogiem. 

Messyjasz nadto winien był zgładzić grzech względem stworzeń. Grzech, uważany w stosunkach swoich ze stworzeniami, było to poddanie ich pod rząd nieprawości człowieka. W stanie niewinności, człowiek używał wszelkich stworzeń ku chwale ich Twórcy; widok ich piękności i ich użyteczności, służył mu za szczeble do wznoszenia się aż ku Bogu, do wychwalania go i dziękowania mu; tak dalece, że wszystkie stworzenia, które przyszły od Boga, wracały do Boga, za pośrednictwem człowieka ich arcykapłana i króla. Człowiek zgrzeszył, i wszystkie stworzenia uczynił narzędziami grzechu; posunął gwałty i nierząd aż do zmuszenia ich, aby mu służyły za bóstwa: oddawał im cześć boską jednym po drugich. Stąd wynikają owe jęki, owe wzdychania, owe boleści stworzeń, według energicznego wyrażenia świętego Pawła19, że mimowolnie zmuszone były obrażać Twórcę swego. Stąd ich niecierpliwość w oczekiwaniu Odkupiciela, który by wyzwolił je z niewoli człowieka występnego. 

Pan nasz Jezus Chrystus uchylił zupełnie takie bezprawie. W czcigodnej jego osobie człowiek używał wszystkich stworzeń, wedle zamiarów Stworzyciela: zgładził więc on grzech względem stworzeń. Z drugiej strony widzieliśmy, że zgładził grzech względem Boga i człowieka; bo jest artykułem wiary, że Zbawiciel ofiarował Bogu zadość uczynienie odpowiednie obrazie; bo jest, artykułem wiary, że w czcigodnej jego osobie człowiek poznał i ukochał Boga, oraz służył mu doskonale; bo (...) w Zbawicielu znajdowały się wszelkie skarby mądrości, miłości i świętości boskiej; bo (...) w najświętszej osobie Zbawiciela, Bóg i człowiek pojednani i pogodzeni zostali najzupełniej, i takimi są dotąd; (...) w czcigodnej osobie Zbawiciela, człowiek używa w Niebie chwały wiekuistej, którą był utracił przez grzech; (…) 

Pan nasz Jezus Chrystus zgładził grzech świata w najobszerniejszym znaczeniu tego wyrazu, a zatem, że spełnił wzniosłe posłannictwo, które rozum, Prorocy, Żydzi, Poganie przyznawali Zbawicielowi świata; (...) Pan nasz jest Pożądanym od narodów, zesłańcem Boga, Zbawicielem, przedmiotem nadziei wszystkich wieków, które poprzedziły jego przyjście, przedmiotem wiary wszystkich wieków, które nastąpiły po nim i następować będą aż do skończenia świata, wreszcie przedmiotem wdzięczności i miłości Aniołów i Świętych przez całą wieczność”.20

Tak więc dzięki krzyżowej śmierci Jezusa Chrystusa ludzkość została odkupiona. Zdarzenie to było pełne dramatyzmu: 

„Udręczone ciało Jezusa nie wytrzymało męczarni. «Wykonało się» – powiedział Pan, czując zbliżający się koniec. «Ojcze! W Twoje ręce oddaję ducha mojego!» – nagle głośno wykrzyknął Jezus. Jego głowa osunęła się na piersi. Umarł... 

Zbliżał się wieczór. Na tle pociemniałego nieba rysował się mroczny kontur krzyża. Od tej chwili złowrogie narzędzie kaźni miało stać się symbolem odkupienia. Symbolem miłości Boga do człowieka”.21

Reasumując to wszystko, co zostało powiedziane wyżej: Jezus Chrystus, aby dokonać dzieła przebóstwienia człowieka, w swej ziemskiej misji musiał przezwyciężyć przeszkody natury, grzechu, śmierci i panowania Szatana. I dokonał tego. 

Przeszkodę natury przezwyciężył swym Wcieleniem, grzechu i śmierci zaś Męką krzyżową i chwalebnym Zmartwychwstaniem, panowanie Szatana wreszcie swym zwycięskim zstąpieniem do Otchłani, aby z niej wyprowadzić wiernych i sprawiedliwych ludzi żyjących w okresie starotestamentowym. 

Po śmierci Zbawiciela jego potrójna misja – prorocka, kapłańska i królewska jest kontynuowana przez Kościół. Jezus Chrystus jako prorok i nauczyciel życiem potwierdził swoje posłannictwo i swoją naukę. Jako kapłan sam siebie ofiarował na krzyżu dla naszego zbawienia, przywracając ludzkość do życia. Jako król przyszedł ogłosić Królestwo Boże, ofiarował na krzyżu swe życie za swych poddanych, ogłosił zbawienie uśpionym w prochu ziemi, a przez Zmartwychwstanie ofiarował życie wszystkim umarłym.22

Wszystkie te prawdy wiary w pięknej poetyckiej formie zawarte są w licznych pieśniach liturgicznych: 


Otchłań wypełniła się goryczą, 
Kiedy spotkała Ciebie, o Słowo. 
Zobaczyła bowiem przebóstwionego śmiertelnego człowieka, 
Naznaczonego ranami i wszechwładnego, 
I strwożyła się na ten straszny widok.23

czy: 

Chrystus powstał z martwych, śmiercią śmierć unicestwił, i w grobie będącym darował żywot wieczny.24

czy: 

Chociaż zszedłeś do grobu, Nieśmiertelny, lecz zniszczyłeś moc piekła i zmartwychwstałeś jako Zwycięzca, Chrystusie Boże, niewiastom wonności niosącym obwieszczając: radujcie się, i twych Apostołów pozdrawiając, upadłym dając zmartwychwstanie.25

Wreszcie Jezus wstąpił do nieba, powracając do chwały Ojca, aby przy końcu czasów, z chwałą powrócić, by osądzić żywych i umarłych. 

Wzniosłeś się w chwale Chrystusie, Boże nasz, i radość dałeś uczniom Swoim obietnicą Ducha Świętego, upewnionym przez błogosławieństwo, które otrzymali, żeś Ty jest Syn Boży, Zbawiciel świata.26

Chrystusie, Boże nasz, spełniwszy Swą pieczę nad nami i połączywszy rzeczy ziemskie z niebieskimi, wstąpiłeś na niebiosa w chwale, jednakże nie oddalając się, lecz pozostając niedostępnym i wołając do miłujących Cię: Jam jest z wami, i nikt przeciwko wam.27


Benvenuto Tisi (1481-559), Wniebowstąpienie Pańskie, źródło: Wikimedia Commons

Chryste Boże, przemieniłeś się na górze, i uczniowie Twoi widzieli chwałę Twoją, na ile zdołali ja przyjąć: gdy bowiem ujrzą Cię ukrzyżowanego, mogli pojąć Twą dobrowolną mękę i nauczać cały świat, że naprawdę jesteś Promieniem Ojca.28

Ale chociaż Jezus odszedł do nieba, nie pozostawił ludzkości osieroconej. Zgodnie z tym, co zapowiedział, zesłał nam Ducha Świętego, który działając w świecie, udziela każdemu z ludzi zbawienia i przebóstwienia29 w sposób subiektywny (tak jak zbawienie i przebóstwienie30 zostało udzielone przez Jezusa Chrystusa w sposób obiektywny). Płaszczyzną zaś działania Ducha Świętego jest Kościół i sakramenty święte. Nikt z nas nie mógłby się jednak zbawić bez udziału Łaski Bożej, czyli zbawiającej i przebóstwiającej energii udzielanej właśnie przez Ducha Świętego. Łaska Boża jest jednak wolnym darem, choć koniecznym do zbawienia, to jednak nienarzucanym nam przez Boga. Aby zadziałała w człowieku, musi być z jego strony świadoma i dobrowolna odpowiedź, przejawiająca się we współpracy31 człowieka z Bogiem. Tą odpowiedzią są „uczynki sprawiedliwości”. Dzięki Łasce Bożej, wierze i dobrym uczynkom jesteśmy usprawiedliwieni.32

Na temat przebóstwienia Paul Evdokimov tak mówi: 

„’Theosis’, stan przebóstwienia istoty ludzkiej, jej przepojenia Bożymi energiami, jest najwyższym celem dążeń Kościoła Wschodniego. Antropologia Wschodu jest ontologią przebóstwienia, stopniowo dokonującego się oświecenia istoty kosmosu i samego człowieka. Dzięki sakramentom i liturgii Kościół staje się miejscem metamorfozy, świadczącej o życiu Bożym w istocie ludzkiej. Ojcowie rozważają pawłowe „przybranie za synów” w świetle teologii janowej: Syn jest Tym, w którym zamieszkał Bóg jedyny w Trójcy. Duch Święty prowadzi nas do Ojca przez Jezusa Chrystusa, czyniąc współuczestnikami jego Ciała (Ef 3,6) – ujęcie najwyraźniej eucharystyczne. Święty Cyryl Jerozolimski podkreśla z całym naciskiem, że uczestniczący w Wieczerzy Pańskiej, staja się „tego samego Ciała i Krwi” co Chrystus. Człowiek zostaje rzeczywiście przemieniony w Chrystusa, w Słowo Wcielone, „proch ziemi otrzymuje godność królewską [...] i przeistacza się w substancję Króla” – (M. Kabasilas)”.33

W tym miejscu należy jeszcze podkreślić, że: „Kościół założony przez Chrystusa stanowi początek »nowego stworzenia«.34

Chociaż zbawienie i przebóstwienie człowieka zależy od jego osobistej relacji z Bogiem, to jednak nie żyje on w próżni i nie działa w pojedynkę, w oderwaniu od innych ludzi. Jezus Chrystus ustanowił Kościół, w którym działa Łaska Boża. Związek Jezusa z Kościołem porównywany jest do małżeństwa, zaś małżeństwo było pojmowane przez Kościół pierwszych wieków jako „sakrament” antycypujący radość Królestwa Bożego35, zgromadzenie ludzi odrodzonych w Chrystusie, obdarowanych wiarą i włączonych w Ciało Chrystusa. Kościół to zgromadzenie świętych, to lud Boży mający udział w tych samych sakramentach stanowiących środki Łaski i widzialne jej znaki. Kościół walczący na ziemi i triumfujący w niebie, stanowi jedną rodzinę, wspierającą się wzajemnie i mającą przed sobą w perspektywie wspólne życie w wieczności.36

W tym miejscu należy podkreślić znaną prawdę – na tym świecie jesteśmy tylko przechodniami, którzy wcześniej czy później zakończą swą ziemską wędrówkę i po przekroczeniu granicy pomiędzy doczesnością i wiecznością, staną wobec Boga, aby zdać rachunek z tego, co w zdziałali podczas życia w ciele, w udzielonym im czasie.


Andrzej Juliusz Sarwa
______________________________________

1Bp Maximos (Aghiorgoussis), Wiara..., 42.
2Zasady i całość Wiary Katolickiej, czyli wykład jej historyczny, dogmatyczny, moralny, liturgiczny, apologetyczny, filozoficzny i socyalny, od stworzenia świata aż do naszych czasów, przez X. J. Gaume (Catéchisme de Persévérance), Kraków 1853, t. V, s. 2.
3М. Э. Поснов, История Христианской Церкви, Брюссель 1964, s. 27.
4Tamże.
5Tamże, s. 28.
6Katechizm palmariański stopnia elementarnego, Sewilla 1999, s. 7-8.
7Historia święta Nowego Testamentu. Materiały pomocnicze dla nauki religii prawosławnej w szkołach podstawowych, Warszawa 1960, s. 60.
8J 3, 8.
9Hbr, 9, 22.
10Flp, 2, 6.
112 Kor, 5, 21.
12Łk, 22, 27.
13Iz 53, 3.
14Ps 37, 18.
15Bossuet, Sermon sur la Passion.
16Tamże.
17Flp, 2, 9.
18Pełność łaski i prawdy, jaka znajdowała się w Chrystusie z przyczyny zjednoczenia z nim Słowa Bożego z naturą ludzką (zjednoczenia hipostatycznego), nie dopuściła przystępu do niego ciemnocie, ani też pożądliwości.
192 Kor, 5, 18-19.
20Zasady i całość Wiary Katolickiej, czyli wykład jej historyczny, dogmatyczny, moralny, liturgiczny, apologetyczny, filozoficzny i socyalny, od stworzenia świata aż do naszych czasów, przez X. J. Gaume (Catéchisme de Persévérance), Kraków 1870, t. III, s. 140-150.
21А. Боголюбов, Сын человеческий, Bruxelles [1976], s. 198.
22Bp Maximos (Aghiorgoussis), Wiara..., s. 43-44.
23Pieśń Czwarta Kanonu Wielkiej Soboty, cyt. za: Bp Abel (Popławski), Święta Pascha – Zmartwychwstanie Chrystusa, [w:] Prawosławie. Światło wiary i zdrój doświadczenia, Lublin 1999, s. 105.
24Troparion paschalny, cyt. za: Nauka o nabożeństwach prawosławnych, Warszawa 1938, s. 62.
25Kondakion paschalny, cyt. za: Tamże, s. 63.
26Troparion na Wniebowstąpienie Pańskie, cyt. za: Tamże, s. 74.
27Kondakion na Wniebowstąpienie Pańskie, cyt. za: Tamże, s. 75.
28Kondakion na Wniebowstąpienie Pańskie, cyt. za: A. Mień, Sakrament słowo obrzęd..., s. 90.
29T. Wyszomirski, Teologiczny wymiar kultu Eucharystii w perspektywie Prawosławia, [w:] „Wiadomości Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego”, Nr 1-2/1977, s. 38.
30Gr. theosis.
31Gr. synergia.
32Bp Maximos (Aghiorgoussis), Wiara..., s. 45.
33P. Evdokimov, Poznanie Boga w tradycji wschodniej. Patrystyka, liturgia, ikonografia, Kraków 1996, s. 137-138.
34K. Leśniewski, Ekumenizm w czasie. Prawosławna wizja jedności w ujęciu Georges’a Florovsky’ego, Lublin 1995, s. 65.
35J. Meyendorf, Małżeństwo w Prawosławiu. Liturgia, teologia, życie, Lublin 1995, s. 26.
36Bp Maximos (Aghiorgoussis), Wiara..., s. 45.


© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić

za granicą:

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

Ósmy dzień tygodnia. Rzeczy ostateczne człowieka i świata. Eschatologia Kościoła Wschodniego. (5)

Skutki grzechu Prarodziców


Na wstępie, zanim przejdę do zasadniczego tematu niniejszego rozdziału, muszę zająć się bardzo ważną kwestią. Jak wiemy Bóg przed powołaniem do istnienia świata, stworzył inne niż człowiek osobowe byty rozumne, obdarzone wolną wolą, niewidzialne byty duchowe, aniołów. Aniołowie pełnią funkcję posłańców Boga, mają Mu służyć, a także pomagać ludziom. Aniołowie są dobrzy i święci. Lecz nie wszyscy. Kiedyś bowiem w niebie wybuchł bunt, część aniołów pod wodzą Lucyfera, powodowanych pychą wypowiedziała posłuszeństwo Stwórcy, chcąc samymi być bogami. W ten sposób najpiękniejszy z aniołów Lucyfer1 stał się Szatanem, a jego poplecznicy – demonami. Na skutek owego buntu utraciły one – z własnego wyboru – łaskę Boga i wspólnotę z Nim. Jednocześnie wypowiedziały Mu wojnę, działając na szkodę człowieka i świata. Na skutek działania Szatana pierwsi ludzie popełnili rzecz straszną i brzemienną w skutkach nie tylko dla nich, lecz i dla wszystkich swych potomków – łamiąc zakaz Boży, utracili wspólnotę z Bogiem, a na cały rodzaj ludzki sprowadzili śmierć. 

A dojść do tej tragedii mogło dlatego, że człowiek w chwili stwarzania został przez Boga obdarowany wolną wolą. Bóg niczego nie narzucał mu na siłę ani tym bardziej go nie „zaprogramował”. Adam nie był też jakąś nadistotą, lecz – idąc za św. Ireneuszem – można go określić mianem „niemowlęcia”, które nie zostało bynajmniej obdarzone duchową dojrzałością, ale musiało do niej dorosnąć. Czymś na kształt egzaminu dojrzałości miało być świadome i dobrowolne dokonanie wyboru, pomiędzy zachowaniem przykazania Bożego, a jego odrzuceniem i złamaniem. Starotestamentowa Księga Rodzaju tak o tym obrazowo opowiada: 

„A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: «Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?» Niewiasta odpowiedziała wężowi: «Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli.» Wtedy rzekł wąż do niewiasty: «Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło.» Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski”. (Rdz 3, 1-7 BT)


Hugo van der Goes (ok. 1440-­1482), Upadek Adama i Ewy (ok. 1470),
źródło: Wikimedia Commons

Powyższy opis mówi nam o tym, że człowiek, ulegając podszeptom złego ducha, Szatana, który objawił mu się pod postacią węża2, utracił dziecięctwo Boże, swą pierwotną niewinność, a ulegając diabelskiej pokusie, chciał – podobnie jak zbuntowani aniołowie – stać się bogiem. Owa demoniczna pokusa miała miejsce z dopuszczenia bożego, Stwórca bowiem pragnął, aby pierwsi ludzie będący dobrymi z natury, poddając się temu „egzaminowi”, stali się dobrymi z wyboru, a więc dobrymi świadomie.3

Złamanie Bożego zakazu było wyrazem buntu człowieka przeciwko swemu Stwórcy, były równoznaczne z nazwaniem Boga kłamcą, przez dokonanie wyboru kwestionującego bożą prawdomówność, wyrażająca się w słowach: 

„Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz».” (Rdz 2, 16-17 BT).

Efekt tego buntu przeciw Bogu był dla Prarodziców tragiczny w skutkach. Spowodował bowiem nie tylko utratę pierwotnej niewinności, ale doprowadził do czegoś znacznie gorszego – do oddzielenia ludzkiego rodzaju od Boga, który jest jedynym źródłem życia, wykoślawienie obrazu Stwórcy w duszy ludzkiej i sprowadzenie na ludzkość „śmierci duchowej” będącej przyczyną śmierci cielesnej.4 I nie mogło się stać inaczej, bo jak mówi św. Apostoł Paweł: 

„...zapłatą za grzech jest śmierć...”. (Rz 6, 23 BT) 

Za nieposłuszeństwo Adama i Ewy rodzaj ludzki musi płacić aż do końca świata. Bo chociaż osobista wina pierwszych ludzi dotykała tylko ich samych, to jednak jej skutki zostały przekazane całemu człowieczemu rodzajowi. 

O efekcie przestąpienia Bożego nakazu opowiada Pismo Święte: 

„Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze, kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: «Gdzie jesteś?» On odpowiedział: «Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się». Rzekł Bóg: «Któż ci powiedział, że jesteś nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego ci zakazałem jeść?» Mężczyzna odpowiedział: «Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem». Wtedy Pan Bóg rzekł do niewiasty: «Dlaczego to uczyniłaś?» Niewiasta odpowiedziała: «Wąż mnie zwiódł i zjadłam». Wtedy Pan Bóg rzekł do węża: «Ponieważ to uczyniłeś bądź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych». (...) 

Do niewiasty powiedział: «Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą». 

Do mężczyzny zaś [Bóg] rzekł: «Ponieważ posłuchałeś swej żony i zjadłeś z drzewa (...) przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia. Cierń i oset będzie ci ona rodziła, a przecież pokarmem twym są płody roli. W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty, bo prochem jesteś i w proch się obrócisz». (...) Pan Bóg wydalił go [człowieka] z ogrodu Eden (...) Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia”. (Rdz 3, 8-19 BT) 

Grzech wtargnął na świat, aby zakrólować pośród rodzaju ludzkiego i grzech oddzielił człowieka od Boga, który jest Życiem i Nieśmiertelnością, gorzkim zaś owocem grzechu jest śmierć. 

Kiedy wypowiadamy słowo śmierć, mamy na myśli oddzielenie duszy od ciała, ale ta śmierć jest tylko następstwem śmierci duchowej. Duchowa śmierć natomiast to oddzielenie człowieka od jego naturalnej „duszy”, którą jest Bóg.5

Wraz z upadkiem Adama w grzech, śmierć ciała stała się nie tylko naturalnym zjawiskiem, ale również zjawiskiem powszechnym. Ponieważ od tej pory: 

„...przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...”. (Rz, 5, 12 BT) 

tak więc: 

„...w Adamie wszyscy umieramy...”. (1 Kor 15, 22 BT) 

Jak z powyższego widać, każdy z nas przychodzi na świat obarczony brzemieniem winy grzechu Prarodziców, a więc odcięty od źródła życia. Nie oznacza to jednak, że ów fakt sprawił, że Bóg na zawsze odwrócił się od człowieka. Nie zostaliśmy bowiem oddzieleni od Bożej Miłości. 

„Święty męczennik Piotr z Damaszku przeczytawszy Pismo Święte i wielu ojców, rozmyślając o ludziach, żyjących na przestrzeni wieków, bardzo różniących się wiekiem, położeniem i godnościami, i zastanawiając się nad ich udziałem, dzieli ich na dwie grupy: idących drogą zbawienia i drogą zguby – i stawia pytanie, jaka jest tego przyczyna i jaki jest początek zbawienia i zguby? „Po wielu trudach i mękach odkryłem – mówi on – oto co mówią św. ojcowie na ten temat: początkiem wszelkiego dobra i wszelkiego zła jest dany człowiekowi rozum, a za rozumem – wola. Początek zbawienia to: niech porzuci człowiek swoje pragnienia i rozumowanie i spełni Boże pragnienia i rozumowanie. Przed ustanowieniem prawa, podczas obowiązywania prawa i według łaski wielu znajdziemy zbawionych dlatego, że uszanowali oni rozum Boży i wolę Jego bardziej od swego rozumowania i pragnień; i tak samo we wszystkich tych czasach wielu znajdujemy zgubionych, gdyż swoje pragnienia i rozmyślania przedkładali ponad Boże. Woli Bożej (w szczególnych przypadkach) poznać nie sposób inaczej jak tylko droga rozmyślania, lecz rozmyślania nie swojego, a potwierdzonego przez innych posiadających dar mądrości i doświadczonych. Tylko w taki sposób poznamy, jakiego rodzaju działania oczekuje od nas Bóg. Jeśli jest inaczej, nie możemy być zbawieni w żaden sposób. Bez tego nawet i to, co uznajemy za dobre, nie służy dobrze – albo z przyczyny nieodpowiedniego terminu, albo dlatego, że jest niepotrzebne”.6

Reasumując to, co zostało powiedziane wyżej: 

„Człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga (Rdz 1, 26). W zaraniu swego istnienia otrzymał od Boga polecenie wypełniania jego św. przykazań, przez nieposłuszeństwo i upadek pierwszych ludzi w Raju człowiek utracił pierwotną doskonałość i swoje podobieństwo do Boga. Poznał tajemnicę dobra i zła wraz z grzechem pierworodnym odziedziczył skłonność do ulegania niegodziwym pożądliwościom. Wzrastający grzech oddzielił człowieka od Boga, doprowadził go do duchowej śmierci. Nowy Adam – Chrystus, prawdziwy Bóg, w celu naszego zbawienia stał się doskonałym człowiekiem. Jako Bogoczłowiek zwyciężył tyrańską władzę szatana, otworzył człowiekowi podwoje Królestwa Niebieskiego, ukazał drogę do doskonałości, sposób walki z grzechem, darował środki zbawienia. Od nas oczekuje zaś dobrowolnej decyzji wyboru. Wybór ten ma zadecydować o przyszłym naszym losie. Podporządkowanie się woli Boga wyzwala nas z niewoli grzechu, doprowadzając do zjednoczenia z Bogiem i odzyskania utraconego życia rajskiego. W przeciwnym razie człowiek poddaje się złudnej rozkoszy grzechu, staje się niewolnikiem nałogu, siedliskiem nieczystości i demonów, z którymi w efekcie będzie przebywał wiecznie, jeśli nie opamięta się w porę”.7

Oczywiście, jak powiada Atoski starzec Paisjusz: 

„Gdyby Bóg zechciał, mógłby w ciągu kilku minut objawić swoją wszechmoc i istnienie i w cudowny sposób doprowadzić cały rodzaj ludzki do wiary w Niego, tym samym do wyrzeczenia się szatana. Nie czyni jednak tego, przez wzgląd na naszą wolną wolę i nieograniczone prawo wyboru. Bóg oczekuje dobrowolnego pójścia za Nim, aktu wynikającego z miłości do Boga”.8

Andrzej Juliusz Sarwa

__________________________________________

1Imię Lucyfer oznacza „Nosiciel Światłości”. 
2Niektórzy teologowie uważają, że Szatan nie przybrał na siebie postaci węża, lecz opętał jakieś rzeczywiste zwierzę, które wystąpiło w roli demonicznego medium. 
3Bp Maximos (Aghiorgoussis), Wiara..., s. 40. 
4Tamże. 
5Н. Василидис, Таинство смерти..., s. 62. 
6A. Sołowjew, Ojcowie Cerkwi o starcostwie i monastycyzmie, Hajnówka 1997, s. 23. 
7Jak święci zwyciężali pokusy cielesne, [w:] Bratczyk, Nr 170, 1.07.98, s. 16 
8Atoski starzec Paisjusz, Hajnówka 1997, s. 23.j


© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić

za granicą:

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

czwartek, 30 sierpnia 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (14) - Opowieść o Halinie Krępiance...

Opowieść o Halinie Krępiance, która Sandomierz od Tatarów uratowała


Dante Gabriel Rossetti (1828–1882), Czy iść?... źródło: Wikimedia Commons

Lato 1287 roku gorące było i suche, toteż zboża dojrzewać poczęły wcześniej niż zazwyczaj. Srebrzyły się łany żyta, falując w łagodnych podmuchach wietrzyku, czerwieniały kłosy białoziarnistej, rodzajnej pszenicy sandomierki. Morele w klasztornym sadzie świętojakubskim wybarwiły się na piękny pomarańczowy kolor i okryły pąsowym rumieńcem i tylko winne grona, ciężkie a grube, zwisały z łóz wciąż jeszcze zielone, wciąż jeszcze zachłannie pijące soki ziemi i chłonące ciepło słonecznych promieni.



Tego dnia w Sandomierzu sennie było i spokojnie. Żar lejący się z nieba przegnał precz ludzi z wąskich uliczek. Jedni skryli się we wnętrzach domostw, a kto mógł, ten wymykał się za miasto, szukając wytchnienia w wilgotnawym chłodzie cienistych parowów. Nawet przekupnie umilkli znużeni, niechając nawoływania i zachwalania swych towarów.


Tylko wpodle Bramy Zawichojskiej gromadka dzieci bawiła się w kurzu. Niedaleko nich, schowany pod ogromnymi liśćmi łopianu, drzemał czarny kundel z białą łatą na pysku, od czasu do czasu otwierający to jedno, to znów drugie oko. 

Pszczoły brzęczały pracowicie, uwijając się w gęstwie polnych kwiatów, rosnących wespół z szarozieloną murawą wzdłuż miejskich obwałowań. Smętnie wyglądały kępy pokrzyw, obsypane szarożółtym pyłem.

Strażnicy przy bramie drzemali, drzemał też strażnik na jej wierzchu usadowiony. Nie było się czego bać. Dyć trwała pełnia lata – czas, gdy Tatarzy, Ruś czy Litwini zażywają wywczasu i zwykle nie urządzają wojennych wypraw. 

Spoza wzgórza nazwanego Żmigrodem albo po nowemu Górą Świętego Michała, które swą krępą sylwetą zasłaniało widok na zawichojski gościniec, dał się słyszeć odgłos licznych kopyt końskich. 

Strażnik na bramie niechętnie otworzył oczy i wychylił się przez wąskie okienko. Spoza pagórka wyłonił się wyciągnięty orszak zbrojnych, zmierzających ku miastu. Strażnik natężył wzrok, a później – uspokojony – wrócił na swój zydel, ponownie oddając się drzemce.

Poznał był bowiem jadącego na czele oddziału Kresława, Halinę, wdowę po wojewodzie Pilawie, i jej przyjaciółkę Bożenę (…).

Strażnik począł zapadać w sen i błogo mu było i miły jakiś majak roić mu się już nawet zaczynał, gdy naraz ocucił go głos ostry, wibrujący mocą wielką i trwogą bijącą w powietrze, unoszący się wysoko ponad wały i bramy: 

– Luuudzieee! Luuudzieee!!! 

Strażnik przestraszony porwał się na równe nogi. Wściekły, iż go wyrwano z lubej drzemki, podbiegł znów ku oknu, wystawił przezeń głowę i wrzasnął ile mocy w piersiach, a dechu w płucach:

– A czegóż się drzesz, pacanie jakiś! No czego?!

– Ludzie! Ludzie!!! Nieszczęście! Tatary idą! – odkrzyknął mu jeden ze zbrojnych Haliny.

– No, tego już nazbyt wiele! Nie będziesz sobie bezkarnie takich żartów stroił, abyś czego w złą godzinę nie wypowiedział! 

Strażnik złapał dębowego sękacza, który służył mu trochę do podpierania, a trochę do obrony przed psami i ześlizgnął się zwinnie niczym kot po drabinie z platformy strażniczej na ziemię. 

Wybiegł przed miejską bramę, z dala już grożąc pałą temu, który był krzyczał. 

– Stój. Zatrzymaj się, człowieku. 

Spokojny, ale władczy głos Kresława osadził go na miejscu. 

– Stój, człowieku. To nie żarty. To prawda. Spod granicy jedziemy prosto, siebie ani koni nie szczędząc. 

– Panie Kresławie! Blekotu żeście się wszyscy objedli?! Tatarzy?! W środku lata?! 

– Cała orda kipczacka tu ciągnie. Zagonami na nasz kraj nacierają. Mazowsze już płonie. Lubelskie już płonie. Inni kierują się na Sieradz, a reszta pod wodzą samego chana Teleboga ciągnie na Sandomierz, by, gdy nas zgniotą, otworzyć sobie wolną drogę ku Krakowowi! 

– Jezu Panie! A my bez obrony. Ani księcia Leszka nie masz w Sandomierzu, ani wojewody Boksy z rycerstwem. Pociągnęli nie tak dawno do Krakowa wraz z dworem, bo księżnej Gryfinie zachciało się odmiany. 

– To nie masz żadnych zbrojnych ni w mieście, ni w grodzie? – zawołała Halina. 

– Et, garstka ledwo. Garstka, która miasta nie obroni... 

– A któż jest obecny ze starszyzny? Wojewody nie masz, toś już rzekł, a co z kasztelanem Mikołajem?

– Kasztelana też nie masz. Jako i wojewoda, jest przy księciu w Krakowie. 

– Więc któż się tutaj ostał, na Boga?! – zawołał Kresław z rozpaczą w głosie. 

– Jeden tylko Witkon, wójt sandomierski, i trocha zbrojnych, którzy podówczas chorzeli, gdy reszta rycerstwa wyruszała z miasta. Prócz onych, garstka nas, straży miejskiej, no i łyczkowie, z których niewiele może być pożytku, bo chociaż serca w nich lwie i strachu nie znające, to przecież ręce mają niewprawne do mieczów. 

– Tak... Doliczyć jeszcze i nas pięćdziesięcioro... Cóż... chyba przyjdzie dać głowy... Ze dwie setki zbrojnych tylko, a wali na nas cała armia, sam kwiat tatarskiego wojska. I chan... I chan. A oni przy chanie zawsze lepiej się biją... – głośno myślał Kresław, nie tając swego niepokoju. 

– Cóż tedy czynić wypada? – ozwała się Bożena. – Chyba... chyba najlepiej uczynimy... poddając miasto? 

– Nie wiesz, niewiasto, o czym mówisz! – ofuknęła ją Halina. – Poddać miasto! Toć najprościej zawczasu mieczem się przebić, bo i męka mniejsza, i hańba ominie. Będziemy się bronić – ciągnęła Halina. – Pewnie, że nie strzymamy Tatarom, ale przecie głów parę wrażych spadnie w tej bitwie, a my polegniemy z honorem.

– Niech się dzieje wola Boska – dodał Kresław. – Co ma być, to i będzie. A może tym razem Pan Chrystus ulituje się nad miastem? Może użali się dzieci niewinnych, niewiast bezbronnych, nie dozwoli, by poszły na łup i na pohańbienie? 

– Toż cudu czekasz, panie Kresławie. A przecie Pan Bóg na zawołanie cudów nie czyni. Ale kto wie, kto wie... Przez krew pobitych w przeszłe lata, przez krew Sadoka i dominikańskiej braci... Módlmy się, ale też i gotujmy do obrony! – rzekła Halina. – Brońmy się, bo jako powiedziałam, nawet jeśli paść przyjdzie, to padniemy, lecz z honorem. Teraz zasię do roboty. Ogień niecić, wodę gotować w kotłach, kamienie w kłody pod wały toczyć. Do roboty! Do roboty, bo czasu niewiele i tylko patrzeć, gdy pierwszy zagon stanie pod wałami.


* * *


Skoro tylko po całym mieście wieść o nieszczęściu się rozeszła, lament się podniósł wielki. Głosy trwogi, płacz i zawodzenie głuche, żałobne dudnienie dzwonów po kościelnych wieżach były zwiastunami tego, co wkrótce spaść miało na tych ludzi dobrych, cichych i pracowitych i na to miasto, jedno z najpierwszych i najpiękniejszych w całym kraju.

Ale szybko szlochy ustały i narzekania, bo mądry Witkon, wójt sandomierski, począł rozkazy wydawać i każdemu jakowąś przydzielać pracę. Nikogo nie pominął, nawet niewiast i dzieci, wiedząc, że każdy dzień zwłoki w zdobyciu miasta przez Tatarów to jeden więcej dzień życia, a może i też nadzieja na to, iż książę z odsieczą nadejdzie. 

Szybko tedy rosły wzdłuż całych obwałowań sterty kamieni, które miały się gradem posypać na głowy oblegającej tłuszczy. Nawet i starcy, nawet i kaleki ze szpitala Świętego Ducha, który przed laty kasztelan krakowski Żegota ufundował, chętnie garnęli się do pomocy. 

Następnego dnia rankiem, skoro tylko dzwon na kościele Panny Maryi dzwonić przestał, wzywając wiernych na poranną Mszę, świątynia cała wypełniła się mieszczanami, którzy przyszli szukać pociechy i o ratunek błagać Przedwiecznego. 

Łacińskie słowa modlitw rozlegały się od ołtarza, kędy sam kustosz Sifryd sprawował Najświętszą Liturgię. Chociaż nie była to ni niedziela, ni święto żadne, po skończeniu obrzędów wyszedł z prezbiterium, stanął na ambonie i tak przemówił: 

– Bracia moi i siostry! Pana Chrystusową krwią odkupione dzieci! Oto znów czas próby się zbliża, oto znów śmierć na rączym koniu cwałuje ku nam. I może to być, iż niejeden z nas nie ujrzy już dzisiejszego zachodu słońca, alboli też nie uraduje oczu jutrzejszym porankiem. Wszelako powiadam wam, dzieci, że lękać się nie ma czego. Wcześniej czy później i tak każdy z nas ten padół łez i bojowania ustawicznego opuścić musi, a jeśli go opuści teraz, w obronie ojczyzny krew przelawszy, może być pewien nagrody rajskiej i wiekuistej szczęśliwości. Oto patrzcie – tu podniósł obie ręce ku górze, a oczy zebranych podążyły ich śladem. – Oto patrzcie! Niebo otwarte nad nami: Światłość Wiekuista, przy której słońce palące lichym jest tylko płomykiem kaganka, czeka na nas. Rozkosz, której ludzkim językiem opisać nie sposób, rozkosz nas tam oczekuje. Chłodne, cieniste ścieżki rajskich ogrodów i drzewa kłoniące gałęzie obsypane soczystym owocem wszelkiego z możliwych rodzajów. Ścieżki rajskich ogrodów wysypane żwirem z chalcedonów, agatów, turkusów, ze szmaragdów i rubinów, ametystów i granatów, z grudek złota i srebra, ścielić się będą miękko pod nasze stopy, a wietrzyk łagodny owieje nas, niosąc w sobie cudowny zapach lilii i hiacyntów, kwiecia pomarańczy i fiołków, róż i ambry, kadzidła i najprzedniejszych wonności Wschodu. Pośród ogrodów owych strumyczki szemrzą wijąc się meandrami między kępami trawy pachnącej i kolorowego kwiecia, niosąc łagodnym nurtem jedne miody najprzedniejsze, inne – mleko wyborne, inne jeszcze – wina woniejące, a inne – wodę o smaku, któremu żaden smak nie dorówna, wodę perlącą się kroplami o wszystkich barwach tęczy. 

Aniołowie Pańscy dźwigają kosze poziomek o słodkim zapachu, dzbany musującego piwa, chleby ciepłe jeszcze, mięsiwa najprzedniejsze. Wszystko to dla nas. Wszystko dla nas! A ponad tymi ogrodami szczęścia, miasta ze światła wznoszą swoje mury, a Pan królem jest i lampą, szczęściem i rozkoszą świętych i ich odetchnieniem. I smutku tam nie masz, ni choroby, ni bólu, ni łez, ni śmierci tam nie masz! Czemuż zatem się lękać? Niech lichy zewłok ciała odda duszę jej Stwórcy. Niech raj otworzy nam swoje podwoje. Trochę bólu nas czeka jeno i przejście, budzące niepokój. Przejście przez ów próg światów, wędrówka przez tunel ciemny... Trochę bólu. Ale jakaż tam czeka nagroda! Bo święci są ci, którzy życie oddają za ojczyznę! Nie oszczędzajmyż się tedy. Podążajmy na wały, niechaj każdy, kto zdolen jest unieść kamień, podźwignie go. Kto umie robić mieczem, niech zawrze prawicę na jego rękojeści. A kto potrafi szyć z łuku, niechże napnie jego cięciwę! 

Wszelki mąż, wszelki wyrostek i wszelki starzec! Mało jest rąk ku obronie, lecz poddać się nie wolno! Jeśli kto wprzódy upadł był na duchu, niech wspomni, iż nie nicość go czeka, chociaż ciało w popiół się rozsypie, lecz raj i Pan, który w nim króluje! A teraz klęknijcie! Przez moje ręce spłynie na was błogosławieństwo Trójcy Świętej: Ojca i Syna, i Świętego Ducha. Idźcie, Msza skończona. Na wały!

Mężczyźni opuścili świątynię i zbiwszy się w gromadę, stanęli na rozległym placu przed nią, zagrzewając jedni drugich do walki. Witkon z Kresławem wyszli naprzeciwko tłumu i poczęli wydawać rozkazy. Podzielili wszystkich mieszczan na oddziałki, z których każdym dowodzić miał jeden z owych zbrojnych, którzy ostali się w mieście.

Utworzono naprędce drużynę łuczników, formując ją z tych, co twierdzili, iż umieją zabawiać się łukiem. Reszta miała bronić wałów przed wdzierającym się na nie nieprzyjacielem, lejąc ukrop i smołę wrzącą, spychając kłody i ciskając kamienie.

Gdy mężczyźni rozeszli się, każdy na wyznaczone sobie stanowisko, kobiety i dzieci podniosły lament.

Rozgniewało to Halinę, wdowę po Pilawie wojewodzie, i zawołała ile mocy w piersi, przekrzykując odgłosy żalu i rozpaczy: 

– Słuchajcie mnie, niewiasty! Słuchajcie!

A gdy stało się cicho, mówiła: 

– Czyż nie wstyd wam łzy przelewać po próżnicy? Po próżnicy mówię, boć przecie w niczym wam one nie pomogą, losu nie odwrócą, a sprawić mogą jedno tylko zgoła – że ciężej wam będzie na sercach. Sandomierzankami jesteście! Wasi ojcowie i ojce waszych ojców, dziady i naddziady wasze zawsze tego miasta, tego kraju bronili, krew przelewali, życia nie szczędząc. Toć samo czynić muszą i wasi mężowie, wasi synowie i bracia. Muszą, skoro inaczej być nie może. Ale pamiętajcie i o tym, że wasze matki i matki waszych matek także ofiar nie szczędziły. Obrońcom pomagały. A gdy trzeba było, to i miecze chwytały w swe ręce! Pójdźcie w ich ślady! Idźcie do obrony! 

Płacz ustał. Kobiety spoglądały jedna na drugą, aż któraś zapytała: 

– Lecz co nam czynić wypada? 

– Niechaj staruchy zbiorą wszystkie dzieci i schronią się z nimi w jakowymś bezpiecznym schowie. Zaś my pozostałe podzielimy się na oddziały. Niech jeden oddział niewieści na jeden męski przypada. Będziecie mężom, ojcom, synom kamienie donosić, gotować wodę i smołę, podtaczać drewniane kłody. A jeśli będą umierać, to i na wałach ich zastąpicie. Ja będę wami dowodzić! 

Jak powiedziała, tak też i uczyniła. Rozdzieliła niewiasty na grupy, z których każda pewnego odcinka wałów miała doglądać, wraz z Bożeną obejmując nad nimi komendę. 

Przygotowania do obrony skończono i tylko pozostawało czekać, aż nieprzyjaciel nadciągnie. I owo czekanie było najstraszniejsze, bo zawierało w sobie niepewność, a niepewność rodzi strach.


* * *

Wójt Witkon wespół z rycerzem Kresławem uwijał się pomiędzy zbrojnymi, dodając im ducha i zagrzewając do mającej odbyć się bitwy. Rychło przyszedł im w sukurs Sifryd, kustosz kościoła Panny Maryi.

Przybył na wały w asyście dwu diakonów w pozłocistych dalmatykach, sam przyodziany w czerwoną kapę zdobną haftem srebrnym. W ręku dzierżył krzyż ciężki, ze złotego kruszcu ukuty, we wnętrzu którego znajdowała się drzazga z Drzewa Prawdziwego Krzyża uszczerbana. 

Tenże Prawdziwy Krzyż Pański była ongiś święta, równa Apostołom, cesarzowa Helena znalazła na wzgórzu Golgoty w ziemi zagrzebany, a ułomek cudownej relikwii dostał przed wielu laty od cesarza greckiego książę Henryk Sandomierski, gdy na ratunek Grobu Świętego się udawał.

Sifryd wciąż obchodził wały, okrążając całe miasto, i błogosławił krucyfiksem zgromadzonych ku obronie mężczyzn i niewiasty, rycerzy i mieszczan. 

Słońce jęło się chylić ku zachodowi, czerwienią, fioletem i złotem krasząc chmury zawisłe ponad horyzontem. Stada wróbli rozsiadły się śród gałęzi wierzb starych o spróchniałych pniach, rosnących nad brzegiem strumyka płynącego u podnóża Wzgórza Miejskiego. Świergot onych ptasich nieszporów mącił ciszę wiszącą ponad Sandomierzem. Stadko gołębi po raz ostatni przed nocą wzbiło się nad rynkiem i okrążyło go, srebrząc się i lśniąc w dogorywających promieniach.

Naraz, zgoła niespodzianie, ktoś załomotał ostro do furty obok Bramy Krakowskiej. Szmer się rozległ zdziwienia, kto zacz o tej porze mógł przybyć, nie lękając się spotkania z Tatarami. Kto szuka schowu w mieście, kiedy bezpieczniej w puszczy się ukryć.

Strażnik, który się wychylił przez wykusz w bramie, zawołał: 

– To nasz! Jakowyś rycerz! Rysów nie poznaję, bo cały krwią oblany. 

– Otwórzcie, ludzie! Wpuśćcie mnie do środka – zawołał przybyły. 

Nie ociągając się, poczęto usuwać pnie ciężkie, które tarasowały furtę, aby rycerza wpuścić. 

Ale ów rzekł: 

– Niechajcie tego. Lepiej zsuńcie mi drabinę, to prędzej będzie, a wam roboty nie przysporzy. 

Uczyniono tedy, jak zażądał. 

Gdy wspinał się po szczeblach, zebrała się gromadka dowodzących – Witkon, Kresław, Halina i Sifryd – którym co prędzej dano znać o przybyłym.

Obcy rycerz wreszcie przestawił nogę z ostatniego szczebla i stanął na wale. Witkon zbliżył się do niego, przyjrzał bacznie, a potem się cofnął z przestrachem: 

– Chryste Jezu! Toż to pan Dersław z Obręczny!

* * *


Tej nocy długo radzono w grodzie obmyślając, jak by można miasto, jeśli nie ocalić, to przynajmniej jak najdłużej obronić, zatrzymując wroga pod wałami, dając tym samym czas Krakowowi, aby jak najskuteczniejszą mógł przygotować obronę. 

Na samym początku wysłuchano opowieści rycerza Dersława. 

– A zatem gadajcież, co też się wam przytrafiło, panie Dersławie – zagaił wójt Witkon. 

– Bitwa była wielka, z której żem ja sam tylko z życiem uszedł. Wszelako zacznę może od początku. Księżna Gryfina, jako wiecie, ostatnimi czasy nudziła się srodze. Kazała sobie wprzódy namioty po okolicznych wzgórzach rozbijać i w nich przemieszkiwała, aby mieć jakowąś odmianę. Później z panem naszym na łowy jeździła do puszczy za Wisłą, ale i tego było jej mało. Toteż gdy książę Leszek powziął zamiar do Krakowa – swojej senioralnej stolicy – się udać, naparła się z nim jechać, chociaż obiecywał, iż rychło powróci, najpilniejsze tylko sprawy państwowe załatwiwszy. Mało tego. Wymogła na księciu, ażeby zabrał wszystko rycerstwo sandomierskie ze sobą, co by ich osobom przydało splendoru, a dostojeństwa. Zrazu książę się opierał, w końcu jednak przystał na to, sądząc, iż nic miastu w pośrodku lata nie zagrozi. Bo to, jak wiemy, czas, którego na łupieżcze wyprawy nie lubią Tatarzy, Rusini, Litwini czy Jadźwingi. Daleko jużeśmy zawędrowali, z pół drogi pewnie, gdy książęcia tknęło jakoweś niedobre przeczucie. Wezwał on mnie i pana kasztelana sandomierskiego, komesa Mikołaja – Panie świeć nad jego duszą... 

– To kasztelan nie żyje?! – zawołał Kresław. 

– Ano, nie żyje. Poległ od strzały, a mieczem go dorżnięto. Wszelako o tym będzie później. Tedy wezwał nas książę Leszek i prawi: „Jedźcie z częścią rycerstwa na powrót do Sandomierza. Sen miałem niemiły tej nocy. Majaczyło mi się, iż na Sandomierz chmara jastrzębi spadła, a naprzeciw niej stadko wróbli jeno wyfrunęło. Sen taki niczego dobrego wróżyć nie może. Niespokojny jestem i lżej mi będzie, gdy wrócicie”. Zebraliśmy tedy pięć setek rycerzy i czym prędzej ruszyliśmy w powrotną drogę. Ledwo jednak ujechaliśmy z dziesięć mil, a natknęliśmy się na człeka, który samotnie ku Krakowowi zmierzał. Począł wołać, z daleka nas ujrzawszy, iż nawała tatarska tutaj ciągnie. Nie wiedzieliśmy, co nam czynić wypadało, gdy po wybadaniu onego zwiastuna przekonaliśmy się, iż rzetelną prawdę powiadał. Nie wiedzieliśmy zatem, co czynić. Czy co rychlej pędzić do Sandomierza ku jego obronie, czyli raczej do księcia zawracać i armię jego zasiliwszy, bój poganom w polu wydać. Radziliśmy spory czas. W końcu kasztelan Mikołaj zdecydował, iż do księcia się wrócimy, bo dopędzić go łatwo z racji bliskości, a Sandomierz może już oblegany i naszymi skromnymi siłami ulżyć mu nie zdołamy. Zawróciliśmy tedy, bodąc konie ostrogami, aż im boki krwią spłynęły, a w pyskach zabieliła się piana. Nam od onego pędu tchu brakowało, a serca uciec chciały z piersi. Próżno wszelako pędziliśmy. Nie dogoniliśmy księcia. Skręcił był bowiem z głównego traktu i zaszył się kędyś w leśnych ostępach, krążąc po bocznych dróżkach przez puszczę biegnących. Chciał bowiem przy okazji użyć przyjemności łowów. Komes Mikołaj, kasztelan sandomierski, jakiś niezdecydowany był człowiek, bo gdy nie dognał księcia, miast jechać dalej do Krakowa, postanowił do Sandomierza zawrócić, dowodząc, że choć nas mało, to może Tatarzy się przestraszą, sądząc, iż to pierwszy oddział odsieczy i od miasta – jeśli wpodle niego stoją – odstąpią. Znów pędziliśmy, ile tylko sił koniom stało, a wiatr świszczał nam w uszach. Daleko wszakże tego dnia już nie ujechaliśmy, bo zmitrężyliśmy darmo czas na uganianie się to w tę, to w inną stronę. Wierzchowce były pomęczone srodze, spragnione i głodne, my zresztą także. Toteż gdy pod wieczór wypatrzyliśmy dogodne na obozowisko miejsce, ucieszyliśmy się niezmiernie. Było to błonie rozległe, którego bok jeden zamykała zwarta ściana sosnowego boru, drugi zaś – strome, pionowe obrywy lessowego wzgórza, na których tylko gdzieniegdzie dostrzec można było z całych sił wczepione korzonkami kępy traw bądź liche jakoweś badyle. Wzdłuż boku trzeciego płynęła Wisła, rozlewając się na tej płaszczyźnie szeroko i leniwie tocząc swoje szare wody. Wszelako brodu tu nie było. Konie popętaliśmy i puścili na gęstą, soczystą murawę, aby podjadły sobie do syta i wypoczęły przed czekającą nas zaraz o świcie dalszą drogą. Spokojnie było. Wieczór był ciepły. Żaby rechotały w nadbrzeżnych rozlewiskach, a ponad jednostajny rechot wybijało się niezbyt częste kumkanie. Od czasu do czasu rzuciła się ryba tak silnie, że plusk wody słychać było aż wpodle ściany wzgórza. Wszyscy rozsiedli się wygodnie. Rozniecono ogromne ognisko i kilkoro pomniejszych, których ciepło promieniowało w okrąg, i poczęliśmy się posilać, każdy tym, co miał ze sobą w worku. Nie rozbijaliśmy namiotów, nie chcąc czasu mitrężyć daremnie. Ułożyliśmy się tylko jak najbliżej ogni i rychło zapadli w mocny sen, który spadł na nas z nagła, bośmy pomordowani byli okrutnie. Zdawało mi się, iż ledwie przed chwilą zamknąłem oczy, gdy obudził mnie, wibrując w uszach, krzyk przeraźliwy, przesycony grozą. Porwałem się na nogi. Dniało już. Słońce wychylało się spoza widnokręgu, rozświetlając niebo na wschodzie. Poranne zorze krasiły horyzont, a w pobliskim lesie ptaki świergotem witały rodzący się dzień. Rozejrzałem się na boki, szukając tego, który krzyczał, i wówczas z przerażeniem dostrzegłem, jak jednego z naszych, stojącego wpodle lasu na straży, na naszych oczach, bośmy się już byli wszyscy pobudzili, Tatar zarzyna wielkim nożem niczym wieprza. Chwyciliśmy za broń i pobiegli w ową stronę, aby pomścić śmierć towarzysza, ale Tatarzyn niechał trupa i znikł w leśnych komyszach. W tym samym nieomal czasie poza naszymi plecami ozwał się z setek piersi wydany jazgot i wrzask pogańskich wojowników. Stanęliśmy wpodle lasu, usiłując naprędce sformować szyk bojowy, wszelako na próżno. Zaskoczeni we śnie, obudzeni z nagła, w większości nieobuci, bez zbroi, nie mogliśmy stawić czoła tym, którzy pół świata podbili i zniewolili. Byliśmy dla nich łatwym łupem. Chmura strzał wypuszczonych z łuków spadła na nas, rażąc śmiertelnie wielu. Ozwały się jęki i rzężenie konających. Ciężko stękały dogorywające konie. Kasztelan Mikołaj zakrzyknął:

„Naprzód! Atakujmy ich, bo inaczej wystrzelają nas tu niczym dzikie gęsi!”

„Naprzód! – krzyczałem i ja. – Zetnijmy choćby parę głów wrażych! Nie oddajmy darmo żywota!” Ruszyliśmy, ale nie stało serca w ludziach. Wielu z nich – szczególnie młodzików, którzy nigdy jeszcze w bitwie nie byli – ogarnęło przerażenie i gdy mrowie tatarskie ruszyło na nas, dosiadłszy swych kusych koników, niejeden prosząc zmiłowania rzucał się do ucieczki. Gnali na oślep ku stromym skarpom lessowego wzgórza, na które próbowali się wspinać, wbijając paznokcie w załamania uschłej na kamień gliny. Stanowili dla Tatarów łatwy cel. Widziałem, jak jednego z giermków, który wdrapał się już był do połowy wysokości, przeszyto może setką strzał, z których wiele przebiło go na wylot i utkwiwszy w lessowym zboczu, utrzymywało trupa zawieszonego między niebem a ziemią. Inni uciekali w kierunku lasu, ale nie dobiegali nawet w jego pobliże, gdy przeszyci strzałami ukrytych w gąszczu pogan padali niczym złamane badyle, znacząc ziemię krwią, obficie wyciekającą z ran. Inni na koniec rzucali się w szare wiślane odmęty, próbując przepłynąć na drugi brzeg rzeki. Ani jednemu się nie powiodło. Albo wciągały ich wiry i tonęli, alboli też tatarskie strzały i oszczepy dosięgały nieszczęsnych. Tak poległy niesławnie ze dwie setki naszych. Pozostałe trzy seciny kasztelan Mikołaj uformował w zwarty szyk i dał rozkaz, abyśmy nagłym atakiem próbowali się przebić przez oddział, nękający nas od jedynej wolnej, niczym nie zasłoniętej strony błonia. Ruszyliśmy ostro, bośmy wiedzieli, że w tym tylko jedyna nasza nadzieja i że jeśli się nie uda przebić, polegniemy tu wszyscy, nie zraniwszy nawet jednego Tatara. Dopadliśmy wrogów i rzuciliśmy się z pasją na nich. Piesi na konnych! Zdawać by się mogło, iż nic innego nas nie czeka tylko rzeź okrutna i śmierć prędka. Ale nie. Nasze zuchwalstwo i impet natarcia tak zaskoczyły pogan, iż z początku nie stawiali prawie oporu. Cięliśmy i kłuli, rąbali i gnietli, aż wraża posoka rozpryskiwała się na boki, rosząc nas swą czerwienią od stóp do głów. Cudów waleczności dokonywał stary i siwogłowy rycerz Klawa, który własnoręcznie tylu Tatarów życia zbawił, sam przy tym nie odniósłszy nawet zadrapania, że poczęto go sobie pokazywać palcami, krzycząc coś przy tym. Zdawało się, iż biorą go za czarownika. Wrychle też kilku najsilniejszych wojowników go opadło i chociaż próbowaliśmy Klawy bronić, legł z rozpłatanym brzuchem i z na wpół odrąbanym ramieniem, oddając duszę Bogu, a nas jeszcze ostatnim słowem zagrzewając do walki. Wszelako próżne były owe wysiłki i na nic się nie zdały. Oto ze strasznym wyciem wypadli z lasu skryci tam pierwej łucznicy i zaatakowali nas od tyłu. Z wierzchołka wzgórza, po pionowym obrywie skały, zbiegały dziesiątki innych Tatarów, tak chyżo, jak chyżo wiewiórka zbiega po pniu niebotycznej jodły. Wzięci w dwa ognie już nie myśleliśmy o ocaleniu, lecz raczej o tym, aby żywoty swoje jak najdrożej sprzedać. Cięliśmy tedy mieczami na lewo i prawo. Jęki, a krzyki zgrozy wzbijały się w niebo. Tatarzy wyli, myśmy wzywali Boga ku pomocy i Bogarodzicy. Ramiona nam mdlały od wysiłku, a co i raz któregoś z naszych ubywało. Widziałem, jak kasztelan Mikołaj padł strzałą ugodzony i jak zaraz potem jeden z wojowników, przechyliwszy się w siodle, szyję mu przeciął końcem miecza, aż krew trysnęła grubym strumieniem. W tej samej chwili ugodzony śmiertelnie przez któregoś z naszych tatarski koń obalił się całym swym ciężarem na mnie, przygniatając do ziemi tak mocno, iż straciłem przytomność. Blisko dzień cały leżałem pod zwałami trupów – kadłubów końskich i ludzkich ciał. Gdy się ocknąłem, słońce nisko już stało nad horyzontem, a wokoło panowała martwa cisza. Tak, właśnie martwa, bo całe błonie wszerz i wzdłuż zaścielali milczący umarli. Podniosłem się i z trudem wielkim wyczołgałem spod zwałowiska ciał. Popełzłem ku Wiśle, zaczerpnąłem w garść wody, omyłem wargi, a później położyłem się na brzegu i piłem, piłem, piłem wprost z rzeki. Nie miałem siły, by odejść z tamtego miejsca. Wyciągnąłem się tedy na trawie i zasnąłem. Rankiem następnego dnia obudziło mnie głośne krakanie. Ponad pobojowiskiem krążyły setki, może nawet tysiące kruków, gawronów i wron. Co śmielsze siadać poczęły na trupach. Podniosłem się i jąłem przepędzać padlinożerne skrzydłacze. Odfruwały niechętnie. Kołowały nisko, coraz niżej, by po chwili znów opaść na ciała, by rozorywać je pazurami, rwać wielkie kęsy mocnymi dziobami. Chryste! Jakiż to był przerażający widok! Naraz skądś od strony lasu dało się słyszeć rżenie konia. Poszedłem tam i ujrzałem, jak silny rumak, osiodłany nawet – co zdało mi się dziwne, bo zaskoczono nas przecie we śnie – stał ponad jednym z naszych poległych, chyląc nisko swój wielki łeb i grzebiąc kopytem ziemię. Poklepałem go po szyi, pogładziłem chrapy. Zarżał radośnie raz i drugi, jakby tęsknił za ludzką pieszczotą. Dosiadłem go i ostrożnie, by nie deptać leżących na ziemi umarłych skierowałem się ku gościńcowi. W torbie przytroczonej do siodła było trochę chleba i wędzonej słoniny. Posiliłem się tym, co znalazłem, a później popędziłem wierzchowca traktem wiodącym ku Sandomierzowi. Nie szczędziłem rumaka. Nie szczędziłem też siebie. Bodłem boki konia ostrogami, co i raz przynaglając do zwiększenia wysiłku, do szybszego biegu. Nie będę wam opowiadał całej drogi, bo nic szczególnego się przez ten czas nie działo. Koń padł mi wyczerpany, gdy już widać było ponad falującymi łanami zbóż wieże Sandomierza. Zostawiłem go na gościńcu, a sam przywlokłem się tutaj na piechotę. Jedyny ocalały. Ale czemu uciekałem do Sandomierza, skoro wszystko zdawało się pokazywać na to, iż oblegają go Tatarzy, nie wiem. Biegłem do domu. Chyba tak. Do domu. Wówczas nie zastanawiałem się nad tym.

Chociaż Dersław z Obręczny już zamilkł, nadal panowała śród słuchaczy cisza. Jedni na drugich poglądali ze zgrozą i przerażeniem. W końcu Kresław zapytał:

– Ale czemu nie masz jeszcze tutaj Tatarów, skoro – jak wyrozumieć można z opowieści pana Dersława – dawno już miasto minęli i znaleźli się na krakowskim gościńcu? 

– Pewnie to tylko oddział zwiadowczy. Silny, ale tylko zwiadowczy – ozwał się wójt Witkon. 

– Lecz skoro tak rzecz się przedstawia cała, to głównych sił tylko patrzeć – dorzuciła Halina. 

– Może nawet już gromadzą się wokół wałów – powiedział Dersław. 

– Et, to widać by co było... – zaczął mówić Witkon.

– Przecie nie ma pełni. Ciemno choć oko wykol – ktoś z zebranych mu przerwał.

– No to chociaż słychać... 

– Niekoniecznie. Tatarzyn jako i kot bezszelestnie skradać się potrafi. 

– Myślmy tedy o odpoczynku dzisiejszej nocy, bo pewnie rankiem ciężkie zapasy nas czekają. Dobrej nocy wam życzę! – rzekła Halina i skinąwszy na towarzyszącą jej Bożenę, wyszła z zamku. 

Czas jakiś posuwały się w milczeniu. W końcu Halina odezwała się: 

– Jak to dobrze, Bożeno, że książę wysłał twego syna wraz z posłami do niemieckich krain. Wiem, że tak mówić się nie godzi, wszelako dla nas, dla ciebie – matki, to szczęście. Gdyby teraz tu był... Jezu Panie!... A tak, ocaleje. Może kiedyś nas pomści. Lżej będzie umierać, wiedząc, że on przeżyje... 

Bożena z długo tłumionym szlochem rzuciła się na szyję Halinie. 

– No, dobrze już, dobrze. Nie płacz. A właściwie płacz. Płacz, jeśli możesz, to ulży twemu sercu. Ja już płakać nie mogę. Wszystkie łzy wypłakałam. Wszystkie... Teraz oczy mam suche, a w piersiach ciężki, gorzki kamień. Może to i lepiej... Może lepiej, że z tego świata zabierać się trzeba... Męka się skończy serdeczna i ból, i żal przeminą... Ale poddawać się nie wolno! Musimy walczyć, dopokąd tchu w piersi stanie, a ramiona nie pomdleją! 


* * *

Nad ranem czatownicy na wałach i bramach siedzący spostrzegli jakieś podejrzane ruchy i posłyszeli dziwne odgłosy, dobiegające od strony kościoła Świętego Wojciecha, na Przedmieściu Czwartek, poza murami miasta się znajdującego. 

Natychmiast tedy podnieśli alarm, trąbiąc i wołając, aby obrońcy mieli się na baczności. Rychło też rozdzwoniły się na trwogę dzwony wszystkich kościołów.

W odpowiedzi na to wąwozy okalające miasto zaroiły się mrowiem tatarskim, a w niebo uderzyło przeraźliwe wycie i bojowe okrzyki poszczególnych oddziałów.

Ostro wibrowały w uszach dźwięki kościanych gwizdków, przy pomocy których pogańscy dowódcy kierowali swymi wojownikami.

Konnica zbrojna w łuki zbliżyła się pod same wały i wypuściwszy w górę ćmę strzał, która niczym gęsty grad spadła na głowy sandomierzan, wycofała się spiesznie, aby nie stanowić łatwego łupu dla obrońców.

Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, nie przynosząc większych szkód i raniąc lekko tylko dwie osoby. Tatarzy zresztą chyba owych popisów łuczniczych nie traktowali inaczej, jak rozgrzewkę jeno przed mającą rychło nastąpić bitwą. 

Istotnie, tak było. Nie minęły i trzy pacierze, gdy mrowie ludu rzuciło się, wyjąc przeokropnie, ku wałom i bramom, niosąc ze sobą drabiny i dźwigając olbrzymie kloce dębowe, mające służyć za tarany.

Przystawiono drabiny do wałów w kilkunastu miejscach na raz i jęto szturmować dwie bramy – Opatowską i Zawichojską – uderzając w nie potężnymi pniami z taką mocą, iż wierzeje trzeszczeć poczęły.

Obrońcy rzucili się przeciw napastnikom i rychło na głowy nacierających posypał się deszcz strzał i kamieni. Jakiś Tatar, który dobiegał już szczytu drabiny, runął w dół, przeraźliwie krzycząc i rozkładając ręce na boki, gdy oblano mu twarz wrzącą smołą.

Atak był nadzwyczaj wściekły i zajadły, tak iż zdało się sandomierzanom, że dłużej nad pół dnia nie wytrzymają naporu nawałnicy tatarskiej.

Wójt Witkon wraz z rycerzem Dersławem z Obręczny i Kresławem herbu Półkozie uwijali się jak w ukropie, przebiegając między obrońcami, zagrzewając ich do walki, wydając rozkazy.

Niewiasty także nie ustawały w pracy. Chociaż pot zalewał im oczy, ramiona mdlały, a dłonie poobcierane miały do krwi, to jednak bezustannie podtaczały kłody, donosiły kamienie, gotowały nowe gary wrzątku. Halina czuwała ponad całością, wbiegając także co jakiś czas i na wały, aby dodawać ducha i pomagać broniącym ich mężom. 

Nadeszło południe, a wróg dzięki bohaterstwu obrońców wciąż jeszcze nie wdarł się w obręb obwałowań. 

Słońce stanęło w zenicie, prażąc niemiłosiernie i szyjąc w dół palącymi strzałami swych promieni. Sandomierzanie omdlewali od upału, bo prócz słonecznego żaru dokuczał im niezmierny żar, rozchodzących się wokół ognisk, nad którymi gotowano wodę i smołę. Ta ostatnia poza tym smród rozsiewała silny, sprawiając, iż co słabsze niewiasty potraciły przytomność.

Wszelako pozostałe zwiększyły wysiłki, tak iż nie można było dostrzec z zewnątrz, że siły sandomierzan słabną, a duch w nich maleje. 

Podjęli Tatarzy następną próbę, szturmując wały z jeszcze większym niż dotąd impetem. Około Bramy Zawichojskiej uczynił się naraz tumult wielki. Oto poganin pewien niski i krępy, przyodziany w gruby, watowany kubrak z niebieskiego jedwabiu i spiczastą żelazną misiurkę, piął się ku górze dzierżąc w zębach krótki miecz.

Próżno lano nań wrzątek i roztopioną smołę, próżno staczano całe masy kamieni, próżno szyto z łuków. Wszelkie pociski weń skierowane, wszelka broń przeciw niemu wymierzona mijały go, szwanku żadnego nie czyniąc. 

– Nawiedzony! – krzyczano. – Nawiedzony! Żadna broń się go nie ima! To sam szatan! 

Ktoś próbował długą sosnową żerdzią odepchnąć drabinę z Tatarem precz od wałów, wszelako żerdź – na wygląd zdrowa i mocna – trzasnęła sucho i pękła na dwoje.

Tymczasem poganin wybiegł był już na wał, niosąc ze sobą śmierć dla wielu. Jego miecz błyskał srebrzyście w blasku słońca, a sandomierzanie, którzy usiłowali z nim walczyć, padali niczym podcięte kłosy żyta, brocząc wokół ziemię krwią szkarłatną. 

Zgroza ogarnęła obrońców, oto bowiem za onym niezwyciężonym Tatarzynem jęli się wdzierać na wały, idąc jego śladem, następni i następni wojownicy. Zdało się, iż oto dobiega kres obrony. Ktoś krzyknął:

– Uciekajmy do grodu! Uciekajmy! 

Ale w tejże samej chwili Halina, wdowa po wojewodzie Pilawie, dzierżąc miecz w swej dłoni, niczym burza ruszyła na niezwyciężonego. 

I o dziwo! Już pierwszy jej cios krwawą prę- gą naznaczył policzek wojownika. Wrzasnął z bólu i z wściekłością natarł na Halinę. Ta parowała ciosy jak mogła, lecz nie dorównując fizyczną siłą Tatarowi, cofała się i cofała coraz bardziej. 

Już widmo śmierci zajrzało jej w oczy, już ostrze miecza zawisło nad głową, gdy oto naraz Kresław, który tamtędy w sam czas przebiegał, ujrzał, co się święci, i pośpieszył jej na ratunek.

Szczęknęły zwierające się w impecie natarcia miecze. Posypały się skry z żeleźców, by po chwili ostrza obydwa, migające w powietrzu, przypomniały jasność błyskawic z chyżością wielką przebiegających nieboskłon podczas burzy. 

Już Kresław napierał na Tatara, już Tatar się cofał, już-już zachybotał na krawędzi wału, z trudem tylko utrzymując równowagę, gdy miecz Kresława pękł, a w dłoni ostała mu się jeno sama rękojeść. 

Zawył w dzikiej radości poganin i rzucił się do przodu, zagłębiając brzeszczot w piersi sandomierzanina. Padł pan Kresław na oba kolana i konając uchwycił oburącz ostrze tatarskiego miecza. 

Wówczas Halina poderwała się ku przodowi i tnąc na odlew, rozpłatała głęboko czaszkę napastnika. Ten stęknął, obrócił się kilkakroć wokół własnej osi, a potem runął z wałów na dół, rosząc głowy swoich ciepłą krwią, która obficie wypływała z rany.

Zawyli głucho Tatarzy. Lament się podniósł i płacz w ich obozie, oto bowiem stracił żywot najwaleczniejszy z walecznych, krewny chana – Jałoir.

Ustała bitwa. Już tego dnia napastnicy nie ponowili ataku, tak iż sandomierzanie mogli odetchnąć. 

Poukładali się obrońcy, gdzie kto mógł, pod wałami, dysząc ciężko, a gdy odpoczęli nieco i opatrzyli rany, poczęli grzebać pozabijanych na cmentarzu wpodle kościoła Świętego Piotra.

A śpieszyli się z grzebaniem, aby zaraza w mieście nie wybuchła, co mogło się było zdarzyć przy panujących natenczas upałach. 


* * *

Gdy zmierzch zmroczył powietrze, ptaki zamilkły uśpione, a od wąwozów i sponad Wisły chłód przyjemny jął ciągnąć, obrońcy w milczeniu – zamiast na odpoczynek się udać – ze spuszczonymi głowami, przygnębieni, podążyli do kościoła Świętego Piotra, kędy kustosz Sifryd odprawić miał nabożeństwo żałobne za pobitych w ciągu dnia i za rycerzy poległych w boju na błoniu wpodle wzgórza.

Msza była uroczysta, śpiewana. Świątynię rozjaśniało dziesiątki jarzących się złocistym blaskiem świec woskowych, a ku sufitowi unosiły się gęste, woniejące słodko dymy kadzideł. 

Sifryd po odprawieniu Najświętszej Liturgii miast odesłać ludzi do domów przemówił do nich w te słowa:

„A gdy się dokonają tysiąc lat, będzie rozwiązan szatan z ciemnice swej. I wynidzie, i zwodzić będzie ludzie, którzy są na cztyrzech kąciech ziemie Gog i Magog, i zgromadzi je na wojnę, których liczba jest jako piasek morski”1. Dzieci miłe, bracia moi, siostry moje. Oto na waszych oczach wypełnia się słowo, które był napisał przed wieki Jan święty, umiłowany uczeń Pański, w swej Apokalipsie. Oto Gog i Magog z krańców ziemi, liczni niczym piasek morski, oblegli miasto nasze umiłowane. Oblegli... I śmierć nam przynieśli. Wielu już ona pożarła dzisiejszego dnia, a wielu pożre jutro... Wszelako czyż to powód, by płakać, a narzekać? Nie, zaiste! Radujmy się raczej, że odeszli, a cieszmy z całego serca, bo ból już za nimi i weselą się w niebie! Zdało się naszym oczom, iż oni pomarli! Tak, zdało się nam, że pomarli, ale posłuchajcie, co dalej Jan święty powiada: „I widziałem umarłe – wielkie i małe – stojące przed oblicznością majestatu, a księgi otworzone są żywota... I dało morze umarłe, którzy w nim byli, a śmierć i piekło dały umarłe swoje, którzy w nich byli... A piekło i śmierć wyrzucony są w jezioro ogniste... I widziałem niebo nowe i ziemię nową. Bo pirwsze niebo i ziemia pirwsza już przeszła, i morza już nie masz!... A ja Jan widziałem Święte Miasto – Nowe Jeruzalem, stępujące z nieba, od Boga zgotowane, jakoby oblubienica przybrana mężowi swemu. I usłyszałem głos wielki z majestatu, mówiący: Oto przybytek Boży z ludźmi. I będzie mieszkać z nimi, a oni jego ludem będą, a On Bóg z nimi będzie ich Bogiem...”2 Nie będę wam wiele prawił. Czyż w Słowie Bożym, któregoście wysłuchali, nie ma największej ochłody? Ukojenia bólów i utrapień? Nie ustawajcie w męstwie. Nie ustawajcie w ofiarności. Nie oszczędzajcie sił i życia nie oszczędzajcie, gdy trzeba. A dziś trzeba! Nie ustępujcie z placu, broniąc swojej ziemi. Bo ziemia to święta, rodzinna. Nie sięgajcie po cudzą, ale tej brońcie! Ona karmiła waszych ojców, ona was karmi i winna także karmić wasze dzieci.

Gdy Sifryd skończył, na środek świątyni wystąpił wójt Witkon, mając u boku pana Dersława z Obręczny, i rzekł: 

– A ja do tego dodać jeszcze chcę, żebyście jutro, skoro znów Tatarzyn szturm przypuści do wałów, tak samo dzielnie stawali w ich obronie, jak dziś stawaliście. Teraz zasię odpocznijcie po dniu znojnym, boć jeszcze znojniejszy czeka was wraz z nadchodzącym świtem. 

* * *

Halina mimo nieludzkiego zmęczenia nie mogła spać tej nocy. Przewracała się na łożu z boku na bok, tak iż całą pościel skołtuniła. 

Wreszcie, widząc, iż próżno usiłuje uleżeć, bo sen krzepiący nie nadchodzi, podniosła się i przywdziawszy suknię, wyszła na dwór. 

Noc była ciepła. Granatowe niebo wyiskrzone gwiazdami, z wąziutkim obrąbkiem księżyca nie dającym żadnego światła zgoła, wyglądało niczym baldachim rozpostarty nad głową. 

Jednostajny, kojący żabi rechot niosący się od rozlewisk, ciągnących się wzdłuż wiślanego brzegu, tam kędy rybitwy mieszkali, koił i uspokajał.

Ptak jakiś nocny albo nietoperz bezszelestnie przeleciał nad jej głową. Z lubością wciągnęła w płuca świeże powietrze, przesycone zapachem stygnącej ziemi i oroszonych ziół.

Czoło miała rozpalone, lecz lodowate dłonie. Lęk straszny począł zaciskać swoją dłoń stalową na jej sercu. Za dnia – wobec ludzi – musiała być dzielna, ale teraz w samotności nocy?... 

Pod powieki cisnęły się jej obrazy okropne, krew mrożące w żyłach – wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów widziała potworność rzezi, jaką miastu przed laty sprawili Tatarzy. Słyszała głosy konających, chrypienie zdychających koni. Widziała głowy ojca i stryja nadziane na piki... 

– Jezu Chryste, Boski nasz Zbawicielu – poczęła szeptać – oddal od nas przekleństwo tatarskie. Uchroń miasto, ocal niewinnych. Zmiłuj się, zmiłuj się nad nami...

Wszelako modlitwa owa nie niosła ukojenia. Modliła się, nie wierząc, iż jej prośby mogą zostać wysłuchane. Modliła się wargami, nie zaś sercem, nie umysłem.

Oparła się o pokrzywiony pień jarzębiny, rosnącej w kącie między ścianą domu a wałem grodowym. Płakała. Szloch szarpał piersi, gorycz zalewała gardło targane bolesnym skurczem. Łzy orosiły jej policzki, wciskając się do kącików ust słonawymi strużkami. 

Mimowolnie, nie zdając sobie chyba z tego sprawy, poczęła znów szeptać:

– Ojcze Sadoku, ojcze Sadoku! Brałeś mnie na kolana, gdy byłam małą dziewczynką. O Bogu prawiłeś pięknie, uczyłeś świat kochać i ludzi. Ojcze Sadoku! Czy mnie zapomniałeś? Czemuż nie przybywasz mi teraz na pomoc ze swej rajskiej ojczyzny? Czyżby Sandomierz, nasz Sandomierz, nic już dla ciebie nie znaczył?

I stała się rzecz dziwna. Oto w oddali, przy końcu uliczki grodowej, ukazała się postać, siejąca wokół siebie srebrnobiały blask, podobny nieco do księżycowej poświaty. Tylko z głowy widma wytryskały pęki promieni – na przemian czerwonych i złotych. 

Zjawa zbliżyła się do Haliny, sunąc, a właściwie płynąc tuż ponad drogą lekko niczym puch mleczu niesiony łagodnym podmuchem wietrzyku. A gdy zbliżyła się do niej, stając o parę kroków zaledwie, Halina poznała, iż przybył ten, którego przed chwilą wzywała.

Twarz Sadoka spokojna była i jasna. Nie mówił nic, tylko wpatrywał się z tkliwością w kobietę. I stali tak zapatrzeni w siebie czas pewien, aż wreszcie Halina, choć nie słyszała żadnego głosu, poczuła, iż do jej serca, do umysłu, wlewają się słowa jakieś, zdania całe:

„Możesz to miasto ocalić... – dotarło do jej świadomości jakby z pozaziemskiej oddali, jakby sponad sfery gwiazd. – Możesz to miasto ocalić... Ty jedna... Ty jedna... Ale... Czy jesteś gotowa...?”

Naraz pojęła wszystko, wszystko. Szukała tej myśli w sobie nieświadomie od czasu, kiedy dowiedziała się o tatarskim napadzie, a teraz przeszyła ją ona swą jasnością niczym błyskawica, niosąca w sobie nie grom i zniszczenie, lecz zaród ocalenia. 

Wiedziała już, co musi uczynić. I wierzyła, że jej się to uda. Nie mogła wątpić. Wszak sam przeor Sadok zesłał jej myśl ową. 

Chciała teraz podbiec do niego, paść na kolana, ucałować dłonie, wypłakać się na piersi dominikanina, wszelako widmo znikło, obraz rozpłynął się w nicość. Spostrzegłszy to, zwątpiła. Przestała być pewna, czy istotnie coś widziała, czy też był to jeno wytwór jej rozognionej wyobraźni. 

Bezwiednie postąpiła kilka kroków w kierunku, gdzie widziała stojącego przeora Sadoka. I oto spostrzegła, iż w kurzu ulicy odciśnięte są ślady bosych stóp ludzkich, z których wciąż jeszcze promieniuje jasność. I w jej umyśle znów dały się słyszeć słowa owego milczącego głosu, dobiegającego z jakby jeszcze większej niż wprzódy oddali. Słowa zupełnie wyraźne: „Bo nie masz większej miłości nad tę, by życie swoje oddać za przyjaciół swoich...”.

Schwyciła się Halina oburącz za głowę, jakby przytłoczona doniosłością ich znaczenia, ciężarem ich wagi. A potem pędem wróciła do swojej izby. I teraz nareszcie opuścił ją niepokój. Z całą jasnością wiedziała, co musi uczynić, i wiedziała także, iż owo uczyni.

Tym razem sen kojący spłynął na nią z nagła, objął, otulił swym miękkim, jedwabnym płaszczem i dał odetchnienie. 

* * *

Wrzask dziki spłoszył stadko kawek śpiących jeszcze w załamaniach dachów domostw, stojących zwartymi szeregami wokół rynku. To Tatarzy wraz z brzaskiem pierwszych promieni słonecznych, rozświetlających nieboskłon na wschodzie, przypuścili nowy atak na wały Sandomierza. 

Wszelako obrońcy przygotowani byli na to i szturm ich nie zaskoczył. Na głowy nacierających znów posypał się grad kamieni i polał wrzątek. Ale tego dnia Tatarzy próbowali jeszcze innych sposobów, aby się dostać do miasta.

Niewielki oddziałek zwartym szykiem podbiegł pod samą Bramę Opatowską i obrzucił ją dziwnymi przedmiotami o kształcie kul – szytymi ze skóry bądź lepionymi z gliny, nie można tego było dojrzeć z oddali, które rychło wybuchały, rumor wielki czyniąc i wydając z siebie kłęby smrodliwego dymu i jęzory ognia. Owe poczęły lizać uschłe na pieprz smolne bierwiona, z których była wzniesiona Brama i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie przytomność jednego z mieszczan, który porwawszy zmoczoną w wodzie płachtę, ześlizgnął się z wału i ogień zadusił. Krzyknęli z wściekłością Tatarzy i kilkudziesięciu pędem rzuciło się ku śmiałkowi. 

I nie udało się mu ocalić życia. Bezskutecznie szyto z łuków do owych wojowników, bezskutecznie sandomierzanin próbował wspiąć się na powrót na wał. Dopadli go poganie i mieczami na strzępy roznieśli.

Brama jednak była ocalona. 

Lecz oto, jakby w odpowiedzi na to, chmura strzał zapalonych wypuszczona z giętkich łuków, utkwiła w bramie, ale czy zbyt liche były ich płomienie, czy też z innej przyczyny, dość że bierwiona się nie zajęły. 

Od tej chwili atak wściekły następował za atakiem. Obrońcom ręce mdlały z wysiłku, kobiety nie mogły już nadążyć na czas z gotowaniem wody, podtaczaniem kłód, noszeniem kamieni.

Coraz słabszy opór stawiano na wałach, a Tatarzy jakby tylko na owo czekali. Jęli wdzierać się w kilkunastu miejscach naraz do miasta. Na szczęście ich próby wciąż jeszcze kończyły się niepowodzeniem.

Lecz nadeszła taka chwila, kiedy zdało się, iż dla Sandomierza ostatnia już wybiła godzina. Bowiem w miejscu, w którym nikt nie spodziewał się był ataku i wał najsłabiej był strzeżony, w pobliżu Bramy Krakowskiej, Tatarzy natarli z impetem tak ogromnym, iż sandomierzanie go nie wytrzymali. 

Spory oddział, z pięćdziesiąt może ludzi liczący, wdarł się w obręb obwałowań, czyniąc wielkie spustoszenie, siejąc zamęt i przerażenie. 

Pod razami mieczów pokładli się w pyle krwią brocząc dzielni mieszczanie, a Tatarzy bez przeszkód zabrali się do odryglowywania bramy, aby wpuścić przez nią posiłki.

Lecz oto naraz, mimo iż zajęci robotą, spostrzegli, że rozwiera się brama grodowa i w jej kierunku biegną, by ratować życie, niedobitki tych, którzy przed chwilą stawiali opór. 

Rzucili się poganie ich śladem. Dopadli bramy, wbiegli do grodu, unosząc miecze nad głowami uciekających. Nie wiedzieli, że był to podstęp. W tejże chwili bowiem brama zamknęła się z trzaskiem, a napastników zewsząd otoczyli zbrojni, rażąc ich mieczami i włóczniami, aż wybili wszystkich i nie ostał się ni jeden żywy.

Pojęli jednak obrońcy, iż na długo sił już im nie stanie i że tylko odsiecz... lub cud mogą ich ocalić. Ponieważ jednak nie spodziewali się ni odsieczy, ni cudu, przygnębienie ogarnęło wszystkich. 

Około południa – o dziwo – ataki ustały, a od strony wzgórza, na którym wznosił się drewniany kościół Świętego Wojciecha, ku Bramie Opatowskiej poczęło zbliżać się trzech mężów – dwu Rusinów i jeden Tatar, już z daleka krzycząc, aby ich wpuścić do miasta, bo niosą poselstwo od chana.

Wójt Witkon, Dersław z Obręczny i Halina jęli zastanawiać się nad tym, co też uczynić wypada. Wpuścić onych posłów do środka, czy raczej nie. 

Witkon uważał, iż lepiej będzie nie wdawać się z nimi w żadne rozmowy, wszelako Dersław i Halina przekonali go, żeby wysłuchać przybyłych. Jeśli już nie po to, by z nimi paktować, to chociaż po to, aby przez czas jakiś dać wycieńczonym obrońcom nieco odetchnienia, kilka chwil odpoczynku. 

– A zresztą – ozwała się na koniec Halina – cóż to szkodzi dowiedzieć się, co nam poganie proponują?

– Macie rację – odparł Witkon. – Niech zatem otworzą furtkę obok bramy i wpuszczą posłów do środka.

Przybysze, znalazłszy się wewnątrz, rozglądali się ciekawie dookoła. Tatar skrzywił się w szyderczym uśmiechu, widząc nieludzko zmęczonych obrońców. Powiedział coś wysokim, gardłowym głosem do Rusinów, pokazując na dyszącego ciężko rycerza, który z oblaną krwią twarzą siedział u podnóża muru, wprost na ziemi.

Rusini odpowiedzieli śmiechem. 

– Czyście tutaj przyszli z nas kpić, czyli też macie coś ważnego do przekazania od chana? – spytał Dersław. 

– Owszem, mamy – odezwał się jeden z Rusinów.

– Tedy nie naigrawajcie się z nas, lecz chodźcie co prędzej. 

Rycerz prowadził przybyłych do grodu. Gdy weszli w jego obręb, przywitał ich dwuszereg zbrojnych, stojących wzdłuż ulicy, wiodącej od bramy ku zamkowi. W grodzie wszystko wyglądało inaczej. Nie było tu śladów walki, a zbrojni nie wydawali się być zmęczonymi. 

W wielkiej sali audiencyjnej, kędy książę zwykł był przyjmować rozmaitych dostojników i posłów, na ozdobnym krześle ustawionym u stóp tronu siedział wójt Witkon. Zajmując owo miejsce chciał uczynić na Tatarze jak największe wrażenie. I nie omylił się. Dumna mina, przepych sali, zbrojni stojący w krąg za plecami wójta, wszystko to zadziwiło Tatara.

Niczego jednak nie dał poznać po sobie. Łamaną ruską mową, którą znał na tyle dobrze, iż bez przeszkód i nie korzystając z pomocy tłumaczy mógł porozumieć się z Polakami, ozwał się w te słowa: 

– Pan mój, chan kipczacki Telebog, powiada: „Poddajcie się! Poddajcie się co rychlej! Jeśli otworzycie bramy, wydacie łupy, złoto, konie i niewolników, waszym wodzom daruję życie. Wszelako jeżeli nie posłuchacie mojego rozkazu, śmierć was wszystkich czeka, a miasto spalimy!” Pan mój – ciągnął dalej Tatar – jest wielkomyślny i wierny. Jeśli moimi ustami przyobiecał darowanie życia, to wiedzcie, iż słowa dotrzyma. Ale ostrzegam, gdybyście nie usłuchali wezwania wielkiego Teleboga, wszyscy pomrzecie, a z tego miasta zostaną tylko zgliszcza i ruiny, a po nich będą się snuły wilki i niedźwiedź znajdzie sobie tutaj legowisko.

Wójt Witkon siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach i milczał. Milczenie owo przeciągało się, tak że aż Tatar począł chrząkać zniecierpliwiony. Wtedy Witkon podniósł na niego oczy. Był spokojny i nikt nie mógłby doszukać się w jego twarzy choćby śladu lęku. 

– Ty, wojowniku – nie wiem nawet, kim jesteś, boś nie powiedział swojego imienia... 

– Zwą mnie Tochtamysz. Jestem krewnym chana. 

– A zatem, panie Tochtamyszu, wiedzieć musisz jedno, iż źle czynisz, przyszedłszy nas tu straszyć. My nie z tych, którzy drżą, usłyszawszy byle pogróżkę. A ponadto, czy mniemasz, że zdolni bylibyśmy wydać wam w niewolę kobiety, dzieci, mieszczan? I to za co? Za obietnicę darowania życia? 

– Tedy umrzecie! Nasz chan nie żartuje! – krzyknął jeden z Rusinów. 

– Ach, my wiemy przecie, czego po Tatarach spodziewać się można! Wiemy doskonale! I wiemy także, czego można spodziewać się po was, po Rusi! Okrutnicy bez serca! Wiarołomcy! Krzywoprzysiężcy!

– Miarkuj się, miarkuj, panie Witkonie – począł uspokajać wójta Dersław.

Zdawać by się mogło, iż usłyszawszy takową odpowiedź, posłowie odejdą czym prędzej do swoich. Wszelako nie. Tochtamysz uśmiechnął się i rzekł: 

– Widzę, iżeście ostrożni. A gdybyśmy zaprzysięgli wam wolność? 

– Lecz nie na warunkach, jakie przedstawiłeś?! Nie na takich warunkach! – zawołał Witkon.

– Możemy wydać, co mamy drogocennego. Ale ludzi – nigdy! – dorzucił pan Dersław z Obręczny.

– Jeśli otworzycie bramy, może chan ucieszy się waszym posłuszeństwem i sam zrezygnuje z niewolników? – rzekł Tatar.

Witkon był nieugięty: 

– Nie! Możemy dać wam tylko to, co mamy cennego. Możemy dać konie, broń. Nie żądajcie jednak ludzi! To już lepiej zginąć. 

– Głupi jesteście. Wszyscy jesteście głupi. Wy zginiecie, my miasto zdobędziemy i któż wtedy zabroni nam pognać waszych w niewolę? Przecież lepszy proponujemy interes.

– Wyrzekliśmy już ostatnie słowo! – Witkon był nieugięty. 

Tochtamysz stał zamyślony, milcząc. Zastanawiał się nad czymś. Po chwili rzekł: 

– Czy moglibyśmy naradzić się na osobności, bez świadków? 

Spojrzeli sandomierzanie po sobie, nie spodziewając się takiego obrotu rzeczy. 

– Ostawmy ich – rzucił półgłosem Dersław. – Niech radzą tutaj. 

– Masz rację, przejdźmy do sąsiedniej komnaty – zgodził się Witkon. 

Gdy wszyscy wyszli, posłowie poczęli naradzać się przyciszonymi głosami, rozważając odpowiedź obrońców. Nie zdążyli wszakże niczego ustalić, bo przerwało im coś, czego się zgoła nie mogli byli spodziewać.

Oto spoza kotary adamaszkowej, w ciężkich fałdach spływającej ku ziemi, zasłaniającej drzwi korytarza wiodącego do sypialnej komnaty księżny, wysunęła się postać kobieca, przyodziana w suknię czarną, ściągniętą na biodrach rzemiennym paskiem, co sprawiało, iż początkowo wzięto ją za mniszkę. Twarz miała okrytą szczelnie cieniutkim płatem czarnej jedwabnej materii, tak iż rysy jej twarzy były niewidoczne. 

– Kim jesteś? – zapytał zdziwiony Tochtamysz. 

Ale kobieta dała dłonią znak, by milczał, a podszedłszy bliżej, ozwała się w te słowa: 

– Pewnie zdziwi was to, co usłyszycie... Milczcie jednak, aby nikt się nie dowiedział, iż jest w tej komnacie ktoś jeszcze prócz was trzech. Gdyby sandomierzanie mnie tutaj odkryli, zginęłabym okrutną śmiercią...

– Mów, o co ci chodzi – wyszeptał jeden z Rusinów.

– O co? O coś, co was bez wątpienia ucieszy. Wiem, jak się dostać do miasta niepostrzeżenie zgoła. Wiem, jak tu wprowadzić potajemnie oddział tak silny, aby obrońcy nie mogli już sobie z nim poradzić. Słowem: wiem, jak zdobyć Sandomierz bez walki prawie. Mało tego – ciągnęła dalej. – Wiem też, gdzie mieszczanie i księża ukryli skarby ogromne. Jest tam wszystkiego dostatek: złota i srebra, kamieni szlachetnych i drogocennych futer. Są tam kobierce wspaniałe i broń sadzona szmaragdami, rubinami, zdobna złotem. Wszystko to może być wasze. Wszystko... 

– Kim jesteś? – pytał zdziwiony i zaskoczony Tochtamysz.

– Nie czas teraz o tym opowiadać. Rzeknę tylko krótko, co macie zrobić. Pojutrze w nocy – wcześniej żadną miarą nie będę mogła tego uczynić – a zatem, pojutrze w nocy czekajcie na mnie. Zsunę się z wałów po sznurze. Zawiedziecie mnie przed oblicze chana i jemu samemu cały plan wyłożę. Nim do was przybędę, zaniechajcie ataków. Nie warto bowiem ludzi na śmierć narażać, skoro jest sposób, by miasto zdobyć nie ponosząc ofiar.

– Lecz czemu chcesz zdradzić? Czemu? Czyż nie jesteś sandomierzanką? 

– Jestem i nie jestem. A czemu? Powiem, gdy przybędę do waszego obozu. Mmm mmm mmm mm

– W jakiż poznamy cię sposób, skoro kryjesz twarz za zasłoną?

Wtedy kobieta uniosła w górę płat materii i odsłoniła oblicze. Była to Halina, córka Piotra z Krępy, wdowa po wojewodzie Pilawie. 

* * *

Gdy Witkon z Dersławem i zbrojnymi powrócili do sali audiencyjnej, poseł chański ozwał się w te słowa: 

– Naradziliśmy się, lecz jednak nie możemy wam tu i teraz dać odpowiedzi. Poniesiemy twoje słowa, panie wójcie, do chana. Oby żył długo! On to je rozważy i on zdecyduje, co uczynić z wami. Teraz zasię chcemy już odejść. Odprowadźcie nas tedy do bramy, aby który z waszych ludzi – widząc nas bez eskorty – nie chciał aby wypróbować ostrości swojego miecza na poselskich skórach. 

– My nie mordujemy posłów, jak to i wy, i Ruś macie we zwyczaju. Osoba posła święta jest. Nie ubliżaj nam tedy, Tochtamyszu – oburzył się Dersław z Obręczny. 

– A prawda! Wy, Lachy, nadto miękkie macie serca. Zapomniałem o tym. – Tochtamysz skrzywił usta w ironicznym uśmiechu i skierował się ku wyjściu.

W ślad za nim udali się obydwaj Rusini. Całą trójkę – tak jak tego zażądał Tatar, a czego grzeczność wymagała – eskortowali aż do samej Bramy Opatowskiej zbrojni z otoczenia wójta Witkona. 

Gdy z trzaskiem zamknęły się ciężkie, z dębowych bierwion zbite drzwi bocznej furty, które natychmiast poczęto dodatkowo zabezpieczać ciężkimi kłodami, Witkon wyszedł na wał i spoglądał na oddalających się, którzy zmierzali wprost ku kościołowi Świętego Wojciecha. 

– Najwidoczniej w onej świątyni znalazł sobie chan Telebok pomieszkanie – mruknął sam do siebie wójt. 

– Zapewne – ozwała się, usłyszawszy to, Halina, która niepostrzeżenie stanęła za plecami Witkona. – Zapewne. Im jakoś najwygodniej po kościołach siedzieć. Przed laty – jak pomnę – w kościele Panny Maryi urządzili sobie legowisko i tam też, w świętym miejscu, przelali krew mego ojca i stryja. 

– Tak, wiem o tym. Wiem. I wiem też, co nastąpiło później. Chryste Jezu! Boski nasz Zbawicielu! A teraz znowu, znowu czeka nas to samo! A może i większe jeszcze okrucieństwa! Jak ów poganin spoglądał na naszych pomęczonych ludzi, jak się uśmiechał! Pewnikiem chan już wie, iż miasto prawie bezbronne, że sił nam nie staje i zbrojnych. Tylko patrzeć, jak znowu ruszy nawała, jak się zaroją pod bramami. Czy wytrzymamy i ten atak jeszcze?

– Nie będzie ataku – cicho powiedziała Halina. 

Witkon na te słowa obrócił się gwałtownie i spojrzał na mówiącą. 

– Jak to nie będzie? Cóż ty pleciesz, pani? Skąd takowe przypuszczenie? – pytał. 

– Nie będzie ani teraz, ani później. Nie będzie ataków i jutro aż do samego wieczora. A czy będą, gdy nastanie dzień pozajutrzejszy, to już od was tylko zależy.

– O czym ty mówisz, kobieto?! Rozum ci się pomieszał z wielkiej żałości! Odejdź! Odejdź do swojego domu. Nie wychodź zeń, nie patrz na to, co się dzieje dookoła, odpocznij. Może powróci ci rozsądek!

– Nie oszalałam, panie Witkonie, chociaż masz prawo tak sądzić. Jest sposób, by miasto ocalić, i ja go znam.

– Tedy mów! Tedy mów co prędzej! – z radością w głosie zakrzyknął wójt. I wówczas jęła Halina wyłuszczać swój plan. 

– Są popod miastem rozległe korytarze, lochy ciągnące się na wszystkie strony świata. Głębokie i mroczne, a splątane tak, iż ktoś, kto ich nie zna, łacno może pobłądzić, a raz drogę zgubiwszy, już jej nie odnajdzie, chyba że pomógłby mu w owym jakiś traf szczęśliwy. Lecz traf takowy zdarza się raz na sto lat, a w tym stuleciu już się był wydarzył... 

– Do czego zmierzasz? – Witkon spoglądał na mówiącą z niepokojem. – Cóż chcesz uczynić? 

– Wczorajszej nocy myśl pewna przyszła mi do głowy...

– Jakaż myśl?! Jaka?! 

– Pójdę do chana i powiem, iż mogę ukazać mu tajemne przejście, które go zawiedzie do środka i do skarbca pełnego klejnotów, skrytego pod ziemią. Chan się zgodzi, wiem to. A gdy się już zgodzi, gdy Tatarzy zapuszczą się w lochy, nigdy więcej nie ujrzą słonecznego blasku, nie powrócą bowiem na powierzchnię ziemi. Takiż to poganie grób znajdą, a miasto ocaleje. Oto mój plan. Jest prosty, nieprawdaż?

Witkon pobladł, słuchając słów Haliny. Patrzył na nią z przerażeniem w oczach. Twarz kobiety była spokojna, pogodna nawet. Nie szpecił jej lęk czy niezdecydowanie. 

– Boże... – wyszeptał Witkon. – Na cóż chcesz się ważyć? Nigdy nie pozwolę na to. Nie mogę wysłać cię na pewną śmierć. Na śmierć w męczarniach!

– A jakież mamy inne wyjście, panie? Pokaż mi owo, lepszy plan tu przedstaw, a odstąpię od swego zamiaru.

Wójt, jakby nagle opuścił go ostatek siły, usiadł na trawie u stóp obwałowań i ukrył twarz w dłoniach. Halina przysiadła obok na zwalonym, wypróchniałym pniu wierzby. Milczeli. Milczeli długo. Aż wreszcie, gdy już spory kęs czasu przeszedł, Witkon się odezwał: 

– Nie znam innego wyjścia. Nie znam... Nie znam...

– Tedy mi nie wzbraniaj, lecz raczej pomóż spełnić zamierzenie. 

– Ale to śmierć! Nie powrócisz żywa! Boże, nie mogę! Nie mogę! 

I wtedy Halina poczęła mówić głosem cichym, wpatrując się w dal najdalszą błękitnego nieba, po którym wolniutko płynęły białe, kłębiaste obłoczki. 

– Wczorajszej nocy nijak nie mogłam usnąć. Dusił mnie lęk i niepewność. Wyszłam na dwór, prosząc Boga o pomoc, o światło dla umysłu i wówczas... – zawiesiła głos, jakby nie wiedząc, w jakie ująć słowa to, co przeżyła.

– Co wówczas, pani? 

– I wówczas, z oddali, nie wiem skąd, z głębi nieba, spośród gwiazd czy z mgieł nadwiślańskich, spłynęła ku mnie postać promieniejąca blaskiem świętości i chwały. 

– Któż to był? 

– Przeor Sadok. Przed laty u Świętego Jakuba przez pogan zakłuty.

Zamilkła, by dopiero po dłuższej chwili ciągnąć dalej swoją opowieść: 

– I ów święty męczennik myśl mi ową zesłał. Wskazał sposób, w jaki miasto można uratować. 

– Właśnie tak, jak zamierzasz? Właśnie tak? Na śmierć cię wystawiając pewną? Na śmierć w mękach? Na okrutne konanie? Nie uwierzę. Święty takiej rady dać nie mógł. Nie mógł kusić, byś – idąc tam, do Tatarów – niejako sama na się zbrodniczą rękę podniosła! Nie może się owo Boskiemu Majestatowi podobać. Nie może! 

– Nie macie racji, panie Witkonie. Nie macie racji. Czyś nigdy owych słów nie słyszał, że nie masz większej miłości nad tę, która życie swoje oddaje za przyjaciół swoich? 

– Słyszałem... – wyszeptał zgnębiony wójt. 

– Słyszałeś! Tak, słyszałeś, aleś nigdy tego poważnie nie brał do swojego serca. Nigdyś do umysłu nie dopuścił myśli, iż mógłbyś siebie samego złożyć w ofierze za bliskich. Nie winię cię za to. Przecież to zwyczajne. Każdy chce żyć. Każdy lęka się umierania.

– A ty? 

– I ja się lękam. Boję się owego przejścia przez mrok ciemnej nocy. Lecz przecie wiem, iż po tej nocy słoneczny blask rozświetli moją dalszą drogę. Drogę po tamtej stronie życia. 

– Zastanów się jeszcze. A raczej nie. Już wiem, co uczynimy. Ja pójdę za ciebie. 

– Nie pleć, panie wójcie. Znają cię Tatarzy, wiedzą, kim jesteś, nikt ci nie uwierzy.

– To może któryś z rycerzy tam pójdzie! 

Halina pokręciła głową: 

– Nie wolno ci decydować o cudzym życiu, a ponadto też mu nie uwierzą. Gdy pójdzie mężczyzna, zwietrzą podstęp. Inaczej jest ze mną. Zresztą... Już się stało... 

– Co się stało?! – zawołał zaniepokojony Witkon. 

– Już rzekłam Tochtamyszowi, gdy tu był z poselstwem, iż do nich przybędę jutrzejszej nocy i drogę im wskażę tajemną do środka miasta i do skarbów skrytych. 

– Rozumiem teraz, skąd wiedziałaś, iż ataki ustaną...

– Właśnie. Przestań mnie tedy odwodzić i pomóż zamysł ziścić. Pomożesz? Wierzaj mi, mnie jednej tylko może się to udać. Nikomu więcej. 

– Nie wiem... Doprawdy, nie wiem... 

– Pomyśl, Witkonie. Pomyśl o wszystkich tych ludziach. O kobietach, o dzieciach, o mężach. Połóż na jednej szali ciężar tylu istnień, a na drugiej ciężar mojego żywota. Nie trudno zgadnąć, co przeważy. A ponadto jeszcze miasto ocaleje. To miasto, któreśmy oboje ze wszech sił ukochali. Spójrz, rozejrzyj się dookoła. Z jakim trudem ledwo co dźwiga się z ruin. Jest piękne. Jest bogate. Pomyśl, czym stać się może za dni parę. Ruiny tu będą tylko i zgliszcza. Wypalone mury domostw porosną pokrzywy, łopian i bylica. Czy stać będzie tych, co po nas przyjdą, raz kolejny odbudować miasto? Czy znajdą się chętni, by wznieść tutaj domy, nie wiedząc, czyli za parę lat nie pójdą z dymem, a oni sami nie oddadzą szyi pod miecz poganina? 

– Wszystko to prawda i wiem, że masz rację... Mój Boże, dobry Boże... Zgoda. Niechże się stanie, jak chcesz... Niech się tak stanie... – odparł Witkon.

– A zatem posłuchaj, panie. Już wszystko obmyśliłam. Wszystko, w każdziuchnym szczególe. Wwiodę Tatarów w loch onym wejściem, które znajduje się w Winnicy Łazarzowej, przy Świętym Wojciechu. Stamtąd prowadzi tylko jeden korytarz ku Wzgórzu Świętopawelskiemu, a u jego stóp rozgałęzia się na liczne odnogi, stając się istnym labiryntem korytarzy. Jeśli uda mi się aż do tego miejsca dotrzeć, nikt już nie wyjdzie na powierzchnię ziemi. Nie sposób bowiem, raz tam zabłądziwszy, właściwą drogę odnaleźć.

– A jeśli Tatarzy będą ją sobie znaczyli? 

– Nie powinni. Przecież posłużę im za przewodniczkę.

– Nigdy nie wiadomo. 

Halina wzruszyła ramionami: 

– Będą, nie będą, to nie ma znaczenia. Pomyślałam bowiem i o tym, jak się zabezpieczyć. Niechaj tej nocy wymknie się niepostrzeżenie z miasta kilkunastu ludzi. Niech się ukryją w Lesie Gołębickim, a gdy zaświta ranek pozajutrzejszego dnia, niechże czuwają skryci w gąszczu tarniny w pobliżu winnicy.

Skoro ujrzą, iż ostatni z pogan w loch się opuścił, wyskoczą i czym prędzej zawalą wejście kamieniami, których górę całą zgromadzili tam właśnie ojcowie benedyktyni, pragnąc ogrodzić murem swój ogród i kościół Świętego Wojciecha. 

– Ale przecie nie wszystkich Tatarów wprowadzisz do lochu. Najwyżej jeden oddział tylko. Reszta zostanie tam, gdzie jest teraz. Nie może tedy powieść się ów plan. Żadną miarą nie może. 

– I o tym myślałam. Resztę wojowników odciągnę stamtąd. Wyślę ich pod Krakowską Bramę, tak by nasi rycerze mogli zasypywać wejście do podziemi.

Witkon bez przekonania pokręcił głową. 

– Nic nam to nie da. Garść jeno pogan zginie, a reszta? Reszta zdobędzie miasto i srogo się zemści za twoją zdradę.

– I o tym myślałam. Gdy chan zginie w lochach, reszta wojowników poniecha oblężenia. 

– Ale czy zginie? Jakże go tam wwiedziesz? Czy zechce cię posłuchać? 

– Nie martwcie się o to, panie Witkonie. Wiem, co mam mówić, aby go przekonać, by go zachęcić, by zszedł do podziemia. 

– Cóż, zatem zgoda. Niech się dzieje, co się ma dziać. Ufam, iż wiesz, co czynisz. Wszelako, gdybyś chciała się wycofać, masz czas do wieczora. Pomyśl raz jeszcze o całej tej sprawie, zanim nie wyślę zbrojnych poza wały.

– Wierz mi, panie Witkonie. Nie odmienię zdania. A teraz żegnaj, chcę pozostać sama. 

Wójt skłonił się przed Haliną i ruszył do grodu. Gdy zniknął za zakrętem wąziutkiej uliczki Świętego Ducha, podniosła się i ona na nogi.

Ruszyła wolno przez miasto, nad którym wisiała nienaturalna jakaś cisza.

Ludzie rozeszli się do domów, tylko straże pozostały na wałach i bramach, pilnie obserwując tatarskie obozowisko rozłożone na sąsiednim wzgórzu.

Wreszcie dotarła do kościoła Panny Maryi. Gdy weszła w obręb świątynnego placu, objął ją miły chłód lip i wiązów, których gęste korony ocieniały biegnącą tam wąziuchną ścieżkę.

Przystanęła, zatrzymując się obok sędziwego wiązu, który splątane konary, niczym kościste dłonie starca, w niemym geście błagania o litość wyciągał ku niebu.

Oparła się Halina o chropawy pień, objęła go dłońmi, delikatnie głaszcząc nierówności spękanej kory, przywarła do niej rozpalonym policzkiem. 

Patrzyła zwilgotniałymi oczyma na skłon sąsiedniego wzgórza, kędy wznosił się kościół Świętego Jana. Spoglądała tam, gdzie spoczywali snem wiekuistym jej najbliżsi – matka, której nie znała, ojciec, którego obraz w miarę upływu lat coraz bardziej blakł i rozmywał się w pamięci, aż w końcu pozostał w jej sercu tylko dziwny, słodki smutek, jawiący się na wspomnienie dziecinnych zabaw i pieszczot. Tam również, wpodle świątynnej ściany, spoczywał jej Jasiek.

– Już rychło do was przybędę – szeptała. – Już wkrótce spotkamy się wszyscy. Czekajcie na mnie tam, poza progiem życia. Lękam się go przekroczyć, pomóżcie mi, proszę. Pomóżcie... 

A później jęły nawiedzać ją wspomnienia dawno minionych dni. Łagodny wietrzyk owiewający twarz przyniósł ze sobą obraz ojca, z którym przechadzała się śród pól poza miastem... Znów widziała wierzbowe bazie... Zapachniał jej widłak, którym strojono święcone na Wielkanoc... Kaczeńce złociły się na łące błogosławionego Wincentego Kadłubka... Ciężkie, dojrzałe kłosy żytnie syciły powietrze swą wonią... Jesienna szaruga miotła jej w twarz potoki dżdżu... Słońce iskrzyło się w śniegu, a lekki mrozik szczypał w uszy, policzki i palce... 

Sroka przelatująca w pobliżu zaskrzeczała głośno raz i drugi. Halina ocknęła się. Spojrzała na ptaka, który przysiadł nie opodal na gałęzi lipy i przekrzywiwszy głowę, wpatrywał się w kobietę. Uśmiechnęła się doń i zamachała dłonią. A on, spłoszony, poderwał się do lotu i wzbił w powietrze. Zakołował ponad dachem świątynnym raz i drugi, a później poleciał w stronę Wisły. 

Halina, westchnąwszy, weszła na most łączący Wzgórze Kolegiackie z Zamkowym i podążyła do grodu.

* * *

Ciemno było choć oko wykol. Cieniuchny obrąbek księżyca nie dawał bowiem prawie wcale blasku. Miasto spało, a nocną ciszę mąciły jeno poszczekiwania psów, rechot żabiego chóru dobiegający znad Wisły i nawoływania straży, ustawicznie krążącej po wałach. 

Z furtki obok bramy grodowej wysunęły się dwie ludzkie postacie i skierowały ku miastu, a doszedłszy w pobliże Bramy Opatowskiej, zatrzymały się, skryte w cieniu wału i poczęły rozmawiać szeptem: 

– Pani Halino, pomyśl raz jeszcze, proszę. Ostatnia chwila, aby się wycofać. 

– Dajcie spokój, wójcie Witkonie. Nie wracajcie do tego. Nie przekonujcie, bo wiecie, że owo jedyna nadzieja dla miasta, a ja się już zdecydowałam – odrzekła kobieta, siląc się na spokój, chociaż głos się jej łamał. 

Umilkli. Witkon ujął ją za ręce, ścisnął mocno, a potem z szacunkiem ucałował, wpierw jedną, a później drugą. Stał tak pochylony przed Haliną, gdy naraz głuchy szloch targnął mu piersią, a gorące łzy potoczyły się po policzkach. 

Płakał. Dorosły mężczyzna, zahartowany w bojach, a płakał jak dziecko.

– No, dajcie już spokój, dajcie spokój. Nie przystoi mężowi zachowanie niewieście. Panie Witkonie, bo i ja się rozpłaczę – głos Haliny drżał. – Chodź- cie, chodźcież. Czasu mało. Rychło zacznie świtać, a wówczas będzie zbyt późno.

Weszli tedy na wał. Halina stała wyprostowana, wpatrując się w sylwety domów, które głęboką czernią odcinały się od rozjaśnionej granatem czerni wygwieżdżonego nieba. Patrzyła ostatni raz na owo miasto, które tak ukochała.

Tymczasem Witkon przymocował mocny i gruby sznur do jednej z belek obwałowania i zrzucił go w mrok.

– Dobrze się trzyma? Nie zerwie się aby pod moim ciężarem? – spytała kobieta. 

– Bądźcie spokojna, pani. Wytrzyma. 

– Pozdrówcie ode mnie Bożenę. Dobrą mi była i wierną przyjaciółką przez te lata. Żal mi się z nią rozstawać. Jak żal!... – Rzekłszy to, ujęła sznur mocnym chwytem, a później – odpychając się stopami od wału – pogrążyła się w mroku. Przez chwilę słychać było jeszcze odgłosy zsuwania się po nierówności w dół, a później wszystko ucichło.

Witkon wychylił się, usiłując cokolwiek dojrzeć, ale nie widział niczego w głębokim mroku. 

– Czegóż tak pilnie wypatrujecie, panie wójcie? – zagadnął go naraz strażnik, który niepostrzeżenie nadszedł od strony Bramy Zawichojskiej.

– At, niczego, spać nie mogę – odburknął mu Witkon.

* * *


Tymczasem Halina posuwała się po omacku, raczej wyczuwając niż widząc znajomą, wyboistą dróżkę, wiodącą ku kościołowi Świętego Wojciecha.

Skoro wspięła się na sam szczyt niewielkiego wzgórka, kędy rozpierała się przysadzista, z modrzewiowych bierwion wzniesiona świątynia, spostrzegła kilku strażników siedzących wokół przygasłego ogniska. Byli to Tatarzy i Rusini. 

Na ich widok zawołała przytłumionym głosem, używając łamanej ruskiej mowy: 

– Ej, ludzie! A oświećcie mi drogę! 

Zbrojni porwali się na równe nogi i zapaliwszy pochodnię od żaru tlejącego w pokładach siwego popiołu, czym prędzej przyskoczyli do przybyłej. Jeden z nich, wydobywszy z pochwy zakrzywiony miecz, przyłożył jej ostrze do szyi. 

– Ktoś ty? Czego tu szukasz po nocy?!

– Odłóż owo żelazo. Nie twoja to sprawa. Do chana idę z wieścią. 

– Nie łżyj, żmijo-Laszko! Przyszłaś na przepatry! – zawołał jeden z Rusinów i uderzył Halinę otwartą dłonią w usta tak mocno, że aż z rozciętej wargi poczęła sączyć się krew.

– Zostaw, psie! – ostry głos mężczyzny, który wychynął z mroku i kierował się ku strażnikom, powstrzymał Rusina od następnego ciosu. 

W krąg światła rzucanego przez jarzącą się krwawo pochodnię wszedł bogato odziany Tatar. Był to Tochtamysz, krewniak chański. Żołdacy z lękiem odstąpili od Haliny, jednocześnie nisko chyląc głowy przed przybyszem. 

– Chodź ze mną – rzekł ów do Haliny. – Pan mój, wielki chan Telebog, czeka na ciebie ciekaw, co też chcesz mu oznajmić. 

– Dzięki, panie. Cieszę się, iż chan na mnie czeka mimo tak późnej pory. Dużo mam mu do powiedzenia. Dużo. A co najważniejsze, będą to dlań rzeczy ciekawe. 

Chan siedział u stopni wielkiego ołtarza na stosie skór baranich okrytych haftowanymi srebrem i złotem szatami kapłańskimi, które najpewniej wywleczono z kościelnej zakrystii. Z tyłu za nimi, na ołtarzu, stało kilkanaście zapalonych świec woskowych, rozjaśniających nieco mrok panujący w świątyni. 

Halina, ujrzawszy władcę, podbiegła doń i upadłszy na kolana, wznosząc ręce w błagalnym geście, zawołała:

– O wielki panie! Obyś żył wiecznie! Pomścij mnie, pomścij! Słońce sprawiedliwości, pomścij mnie!

Chan spoglądał na kobietę spod wpół przymkniętych powiek. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gestem nakazał, by Halina podniosła się z klęczek i zbliżyła ku niemu. 

– Czego chcesz, niewiasto? Jakiej zemsty pożądasz? Na kim pragniesz się zemścić i dlaczego? 

– Pomścij mnie na sandomierzanach. Na tym plemieniu wężowym, na owych podłych łotrach... 

– Mów jaśniej – oschle przerwał jej Tatar.

– Zową mnie Ludmiła. Przeszłego roku odumarł mnie małżonek. Zacny był człowiek i majętny. Rodziny nie mam nijakiej, ni dzieci, ni krewieństwa. Nikogo, kto by się za mną ujął. Jam nietutejsza. Z Poznania za mężem przyszłam. Skoro się tedy one sandomierskie sępy zwiedziały, że mój oczy zamknął, wyostrzyły sobie zęby na wdowi dobytek. I dopięli swego. Poprzez fałszywe sądy wyzuli mnie z wszelkiego dobra. Zabrali dom, ogród, winnicę. Nawet i suknie chcieli mi zrabować. Ostałam się tedy w nędzy, a upodleniu, bez dachu nad głową. Ach, gdybym mogła – tu zacisnęła pięści i jęła nimi wygrażać w kierunku miasta. – Ach, gdybym mogła, na kawałki bym ich wszystkich pokrajała, ażeby konali w mękach. Pomścij mnie, panie! Tyś moją jedyną nadzieją!

Chan uśmiechnął się złośliwie. 

– A zatem chęć zemsty tobą kieruje, rozum mąci? 

– Tak, tak! Pomogę wam! Loch tajemny wskażę, który zawiedzie wojowników aż do serca grodu. A gdy go już opanujecie, wytnijcie w pień wszystkich – mężów i niewiasty, i dzieci, klechów i rycerzy, i łyków. Niechaj raz na zawsze owo wężowe plemię zniknie z lica ziemi. Za moją krzywdę! Za moje łzy! 

Halina krzyczała prawie, co i raz wygrażając dłońmi zaciśniętymi w kułaki.

Lecz myliłby się, kto by sądził, iż głos łamie się jej i drży z wielkiej nienawiści. To strach przesycony grozą na myśl o tym, co ją wrychle czeka, chwytał za gardło, dusił a dławił, piersi uciskał, plątał język. 

– Uspokój się, uspokój, niewiasto! 

Tochtamysz podszedł do niej, ująwszy za ramiona, potrząsnął mocno. 

– Nic ci one krzyki nie pomogą, jeśli nie powiesz, z jakowym tutaj przyszłaś planem. Żeby cię pomścić, pierwej musimy wejść do Sandomierza. 

Chan roześmiał się złowieszczo: 

– Twoim pragnieniom stanie się zadość. Przyrzekam, że cię pomścimy. Bądź spokojna. Masz moje słowo. Lecz wpierw odpowiedz nam na kilka pytań.

Halina całą siłą woli przemogła się, by zapanować nad lękiem i w miarę spokojnym głosem rzekła: 

– Cóż chcecie wiedzieć? 

– Jak nas wprowadzisz do grodu? 

– Tutaj, nie opodal onego kościoła, znajduje się wchód tajemny do podziemnego lochu, który wiedzie aż do zamkowych piwnic. Znam drogę, bom kilkakroć onym lochem chadzała, więc łatwo mogę was poprowadzić. 

– Iluż jest zbrojnych w mieście? 

– Zbrojni są wszyscy. Nawet niewiasty, nawet i wyrostki. Wszelako rycerzy garstka zaledwie.

– Ilu? 

– Może setka i to wielu spośród nich poranionych.

– Tedy po cóż lochami chadzać? – skrzywił się chan. – Skoro świt uderzymy z wszystkich stron na miasto i będziem dotąd atakować, aż padnie. 

Halina, słysząc te słowa, zamarła z przerażenia. Oto podstęp się nie udał. Mało! Zdradzając, iż Sandomierz jest bezbronny prawie, przyłożyła swej ręki do rzezi, jaka nastanie bez ochyby za dnia. 

Lecz w tej samej chwili, w której chan skończył mówić, ozwał się Tochtamysz: 

– Nie masz racji, panie mój. Warto posłuchać niewiasty. Zaoszczędzi to czasu i ludzi. Pomyśl, przecież od początku oblężenia broni miasta owa garstka, a nie udało się nam ich dotąd przemóc. Prawda, że wcześniej czy później muszą ulec, wszelako niejednego jeszcze z naszych wojowników zbawią żywota. Posłuchaj mnie, panie. Posłuchaj, jaki plan przyszedł mi do głowy – ciągnął dalej. – By zdobyć Sandomierz, korzystając z onego lochu, o którym nam mówi kobieta, starczy z tysiąc zaledwie wojowników. Tymczasem reszta może spiesznie ciągnąć na Kraków. Korzystajmyż z okazji, że się nas tam tak rychło nie spodziewają, a złupimy go, skarby mnogie zdobywając i licznych niewolników.

Na twarzy Teleboga malowało się niezdecydowanie. Podparł głowę na pięściach i wbiwszy wzrok w ziemię, myślał.

Mijała chwila za chwilą, a lęk coraz większy – już nie o siebie, lecz o los tak wielu ludzi, pożerał Halinę. I raptem przyszła jej do głowy myśl pewna. 

Podbiegła ku chanowi i padłszy znów przed nim na kolana, jednocześnie spod płaszcza wyciągnęła zawiniątko, które zabrała ze sobą na wypadek, gdyby trzeba było przekonywać Tatarów, iż zna drogę do ukrytych skarbów.

I otóż teraz, klęcząc, podała zawiniątko Telebogowi na wyciągniętej dłoni, błagalnie patrząc mu w oczy.

Ów podniósł na nią pytający wzrok: 

– Weź to, weź! Owo wszystko, co mam! Weź, spełnij moją prośbę! Powiodę was tajemnym lochem! Najłatwiejszy to sposób, by zdobyć gród i skarby!

Chan rozpostarł zawiniątko i ujrzał w środku kilka złotych pierścieni, zausznice, broszę, srebrny łańcuch, naszyjnik z granatów i przygarść monet. 

– A zatem co nieco udało ci się uchronić z onego majątku, który rzekomo wszystek zabrali wrogowie? – uśmiechnął się władca. – Przekonałaś mnie. Tym mnie przekonałaś, że wiesz, iż lochy to najpewniejszy sposób, by wejść do miasta. Musisz ich wszystkich srodze nienawidzić, skoro dla zemsty gotowa byłaś poświęcić nawet one liche błyskotki. Bierz je z powrotem. A gdy zdobędziemy gród...

– Pokażę ci, panie, kędy jest ukryty skarbiec! – pośpiesznie zawołała Halina. 

– Tedy z owego skarbca dorzucę ci jeszcze kilka pierścieni i łańcuchów. Może też pieniędzy trochę. 

– Budź ludzi, Tochtamyszu. Wyszykuj oddział, który lochem pójdzie, a reszta niech siada na koń, gdy tylko pierwszy brzask rozjaśni niebo, i pędzi na Kraków.

– Jak każesz, panie! A tobie, którego osiodłać wierzchowca?

– Mnie? Żadnego. Ty poprowadzisz ludzi na południe, Tochtamyszu, a ja zostanę tutaj. Nie może ominąć mnie zabawa, gdy zdobędziemy Sandomierz. Później was dogonię. 

Tochtamysz nic już nie rzekł, skłonił się nisko i wyszedł na dwór. Chan zaś raz jeszcze bacznie przyjrzał się Halinie i powiedział:

– Jeszcześ dość urodziwa. Uczynię cię swą nałożnicą. Po wszystkim.

* * *

Ledwo niebo poczęło szarzeć na wschodzie, a po zaroślach i w koronach drzew obudziły się pierwsze ptaki, w obozie tatarskim ogłoszono pobudkę. 

Dziesiętnicy i setnicy uwijali się między wojownikami, wydając rozkazy. Siodłano konie, przygotowując je do odjazdu. Tylko wpodle Świętego Wojciecha spory oddział, ze dwa tysiące ludzi liczący, nie śpiesząc się wcale, czekał, aż ów ruch ustanie i współtowarzysze odjadą. Tymczasem jednak zaspokajali głód i pragnienie.

Nie minęło wiele czasu i pozłocisty obrąbek tarczy słonecznej wychylił się spoza widnokręgu, barwiąc niebo różem, szkarłatem i fioletem, wyzłacając białe puszyste obłoczki i skrząc się w kropelkach rosy perlących się na źdźbłach traw i łodygach ziół. Wówczas wojsko tatarskie wyjechało na krakowski gościniec.

Posuwali się równo, oddział za oddziałem, zrazu nie spiesząc się wcale i dopiero wtedy, gdy wieże Sandomierza skryły się poza szczytami wzgórz porosłych zagajnikami złożonymi z brzóz i buków, bodli konie piętami, przynaglając je do cwału. 

Czatownicy na bramach i wałach, ujrzawszy ów widok, widok najmniej spodziewany, podnieśli alarm. Wkrótce rozniosły się po mieście okrzyki radości, budząc mieszkańców z niespokojnego snu: 

– Luuudzieee!!! Ludzieee! Tatary uchodzą! Uchodzą!

Rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Srebrzyste dźwięki uderzyły o niebieską powałę, rozlały się po okolicy, wieszcząc wszystkim, iż oto Bóg ulitował się nad Sandomierzem i sprawił, iż poganie poniechali oblężenia.

Jeden tylko wójt Witkon znał prawdę o tym cudzie i podczas, gdy wszyscy cieszyli się, tańcząc na ulicach, padając sobie w ramiona, śmiejąc się i śpiewając, na jego twarzy nadal malowała się powaga i smutek. 

– Panie Witkonie! Panie Witkonie! – zaczepił go jeden z mieszczan. – Cieszże się! Tatary uchodzą, a wy markotni. Gotówem pomyśleć, iż ich żałujecie!

– Jeszcze nie czas na radość. Jeszcze nie czas... 

– Co też pleciesz, panie wójcie?! – mieszczanin machnął ręką i poszedł w swoją stronę. 

Witkon wspiął się na wał i spoglądał w kierunku Świętego Wojciecha. Wszelako niczego nie mógł dojrzeć. Ponad korony drzew wystawał jedynie dach świątynny i wieża z sygnaturką. Usiłował też wypatrzeć cokolwiek w zwartym gąszczu tarniny, czarnego bzu i trzmieliny, oplatanym giętkimi łodygami dzikiego chmielu, który porastał obydwie strony dróżki wiodącej ku wsi Gołębice, ale wzrok nie mógł się przebić przez plątaninę gałęzi i liści.

Naraz uszu Witkona dobiegł stukot wielu męskich kroków i głos rycerza Dobrosława z Zaleszan:

– Przywiodłem, panie wójcie, oddział zbrojnych, jak mi rozkazałeś. Tyle, że nie bardzo wiem, po co. Tatarów nie ma. Odjechali. I chwała Bogu. Ale, ale! Powiedzcież mi, gdzież to się zapodział Dersław z Obręczny? Nie widziałem go od wczorajszego zmierzchu.

Wójt popatrzył na pytającego i odparł: 

– Pan Dersław jest tam – i wskazał dłonią krzaki przy gołębickiej dróżce. – Niech twoi ludzie czym prędzej odryglują furtkę obok Opatowskiej Bramy i czekają dalszych rozkazów. Tylko się pośpieszcie. Skoro dostrzeżecie, iż wpodle Świętego Wojciecha ruch jakowyś się zaczyna, czym prędzej tam biegnijcie. Wspomożecie Dersława i jego rycerzy. 

* * *

Gdy umilkł stukot końskich kopyt, a obłok kurzu zakrył ostatniego z odjeżdżających wojowników, chan rzekł do Haliny:

– Teraz czas i na nas. Prowadź do lochu. 

Podniósł się i przypasał do boku ostry krzywy miecz z niebieskawej damasceńskiej stali, miecz o głowni wyrobionej ze złota i wysadzanej koralami i perłami. Pod kaftanem z żółtego jedwabiu haftowanego w kwiaty i smoki miał lekką, lecz mocną kolczugę. Przywdziawszy więc tylko na głowę stalową, spiczastą misiurkę, obciągniętą po wierzchu białą cielęcą skórką, skierował się do wyjścia.

Przed świątynią w zwartym szyku czekał nań oddział – sam kwiat tatarskiego wojska. Chan gestem nakazał im milczenie i tak się odezwał: 

– Ta oto niewiasta, która ma powody, by nienawiścią darzyć sandomierzan, podjęła się nam pokazać tajne przejście, biegnące lochami podziemnymi od tego miejsca aż do środka grodu. Obiecuję wam, że przed południem miasto będzie nasze!

Halina wysunęła się na czoło zbrojnych i rzekła:

– A zatem, chodźmy. 

Na południowym skłonie wzgórka rozpościerała się winnica, Łazarzową zwana. Gdy weszli w jej obręb, oczom ich ukazał się przepiękny widok – rzędy krzewów winnych, których grube łozy obwieszone były ciężkimi, opitymi sokiem gronami jagód.

Wszelako nikt na to nie zwracał uwagi. Halina skierowała się pewnym krokiem ku wschodniej stronie i gdy dotarła do częściowo już wzniesionego muru, pokazując na stertę głazów polnych, wapiennego kamienia i cegieł, ozwała się: 

– Otóż i jesteśmy na miejscu. 

Chan bacznie spoglądał dookoła, lecz nigdzie nie mógł dojrzeć wejścia do podziemia. 

– Odrzućcie wierzchnią warstwę ziemi z tego miejsca – pokazała dłonią lekkie zagłębienie gruntu pod samym murem. 

Rzucili się wojownicy i ryjąc ostrzami dzid, a odgarniając to, co uskrobali rękoma, rychło odsłonili mocne dębowe drzwi nabijane mosiężnymi ćwiekami. Drzwi owe były ściśle dopasowane do kamiennego obramowania. Z trudem wielkim je podważyli, a gdy ustąpiły, oczom patrzących ukazała się czarna czeluść, z której powiało chłodem i stęchlizną.

Halina postąpiła kilka kroków w jej kierunku, a zatrzymując się nad otworem, naraz trząść się zaczęła, a lęk objął jej serce tak mocarnym uściskiem, iż zdało się, że za chwilę upadnie. 

– Cóż ci to, kobieto?! – krzyknął chan i podbiegłszy do niej, ujął za ramiona. 

Całą siłą woli przemogła Halina słabość, zdusiła nieco strach w sobie i odparła: 

– Nic mi. Nic. Już dobrze. To ziąb ciągnący z podziemia. To tylko ziąb.

– Prowadź. Nie ma nazbyt wiele czasu. Chciałbym najpóźniej jutro przed nocą dopędzić Tochtamysza.

Popatrzyła Halina w niebo. Błękitniało nad głową, a rozświetlone słonecznym blaskiem białe obłoczki leniwie sunęły po jego bezmiarze. 

W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi, traw, ziół i kwiatów. Ptaki zanosiły się śpiewem, uganiając między gałęziami drzew pobliskiego sadu. Od miasta dobiegało poszczekiwanie psa, a kędyś spoza wzgórz pianie dalekich kogutów. 

Po raz ostatni ogarnęła to wszystko wzrokiem, wsłuchała w odgłosy budzącego się nowego dnia, wciągnęła w nozdrza znajome zapachy. A potem lęk, który do tej pory ani na chwilę jej nie opuszczał, zniknął gdzieś i w sercu Haliny zapanował spokój.

Postąpiła pewnie do przodu i schodząc w głąb lochu po oślizgłych kamiennych stopniach, dała ręką znak Tatarom, aby podążyli jej śladem. 

Poczęli tedy zstępować jeden po drugim, aż wreszcie ostatni skrył się w podziemiu. Tutaj, zapaliwszy pochodnie, ruszono dalej. 

Loch był dość niski, nie na tyle wszakże, aby trzeba było się pochylać. Opadał łagodnie w dół, wijąc się niczym strumień, który wędruje przez płaszczyznę łąki. Nie widać było żadnych odgałęzień.

W miarę jak oddalano się od wejścia, milkły odgłosy dobiegające z dworu, aż wreszcie zapanowała cisza tak wielka, iż nawet nieustraszonym i okrutnym wojownikom tatarskim udzielił się nastrój tajemniczości. Mimo woli ściszyli głosy, a w końcu przestali się w ogóle odzywać. 

Posuwano się tedy w milczeniu i powoli, bowiem na śliskim od wilgoci dnie lochu łatwo można się było przewrócić. 

Krwawy poblask płonących pochodni tańczył na ścianach i skrzył się w grubych pokładach saletry osiadłej na kamiennych wspornikach, zabezpieczających loch przed zawaleniem.

– Dalekoż jeszcze do celu? – zapytał chan przyciszonym głosem. 

– Niezbyt. Uzbrójcie się, panie, w cierpliwość. Już rychło nastanie kres naszej wędrówki. Może...

Nie dokończyła zaczętego zdania, bo oto z tyłu, skądś z daleka doleciał ich głuchy łoskot, przypominający nieco stłumiony głos burzy przewalającej się po niebie albo dudnienie ciężkich kłód toczonych po wyboistej drodze. 

– Co to?! – zawołał zaniepokojony chan. – Co to za dziwne odgłosy? 

A one nie milkły, jeno narastały, odbijały się od ścian podziemia i wracały echem z odległych korytarzy.

Chan skinął dłonią i kilku wojowników pędem pobiegło do wejścia. Reszta wylękniona zatrzymała się czekając aż wrócą. 

Halina pojęła, że oto nadeszła już ostatnia chwila. I wówczas znów, tak jak przeszłego dnia na Kolegiackim Wzgórzu, pod przymkniętymi powiekami poczęły przesuwać się obrazy z całego życia, które oto dobiegało kresu. 

Były barwne i nadzwyczaj wyraźne. Nadpływały widoki zdarzeń, które – zdało się – dawno już winny całkiem zniknąć w grubych pokładach niepamięci. Wizje zmieniały się jak w kalejdoskopie.

Oto znów jest małą dziewczynką, zrywającą stokrotki na trawiastym skłonie Wzgórza Zamkowego... Pszczoły buszują w gałęziach lip, spijając słodki nektar z ich wonnego kwiecia... Gruby trzmiel przysiadł na łodydze liliowych dzwonków... Głowa ojca nadziana na pikę... Pierwszy pocałunek Jaśka... Wiatr od Wisły, niosący zapach wilgoci i świeżych ryb... Rzędy trumien pobitych rycerzy... Krew... ból... łzy... Ciągle łzy... Nieustający żal... Tęsknota za szczęściem, które wciąż umyka, wciąż umyka... Zda się, starczy sięgnąć ręką... Zrobić krok... 

Naraz pod powieki napływa obraz surowej twarzy księżnej Kingi okolonej zakonnym welonem, a w duszy odzywa się jej głos: „Módl się, dziecko, módl tak, jak cię uczyłam”. 

I wtedy wargi poczynają szeptać dawno już nie odmawiane słowa zapomnianej dziecięcej modlitwy:

„Zakonniku, święty Franciszku pokorny, przez swe święte rany wspomóż chrześcijany. Matko, Klaro święta, u Boga jeś wzięta. Proś za nas Gospodyna, Panny Maryi Syna...”3

Otworzyła Halina oczy, spojrzała w głąb lochu wijącego się w stronę grodowego wzgórza i naraz, w oddali, zamajaczyła jej postać ojca. Stał nieporuszony, jakby czekając, kiedy córka do niego dołączy.

Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ręce do widma.

Przyskoczył do niej chan i krzyknął podniesionym głosem: 

– Ktoś ty, niewiasto?! I cóż to wszystko oznacza?!

A wtedy ona, wpatrując mu się w oczy, wyrzekła głośno i dobitnie:

– Jestem Halina, córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, któregoście przed laty ubili. Jestem Halina, wdowa po Janie Pilawie, wojewodzie sandomierskim, który z waszych rąk śmierć poniósł. Dziś los się od was odwrócił, poganie. Skon was tu czeka straszny z głodu i pragnienia. A miasto ocaleje! Miasto ocaleje! Ocaleje! 

– Panie nasz, wielki Telebogu! Panie nasz! Lachy głazami i ziemią przywalili wchód do podziemia. Jesteśmy w pułapce! – krzyknął jeden z wojowników wysłanych ku wyjściu. 

– Wyprowadź nas stąd! – zasyczał chan. 

Schwycił Halinę rękoma za szyję i dusił. Twarz wykrzywiła mu się strachem i wściekłością zarazem, posiniała, a w kącikach ust zabieliła mu się gęsta piana.

– Wyprowadź nas, bo zabiję!!! Zaaabiiiiję!!! – ryczał.

– Zabij, skróć mękę – wychrypiała kobieta. – Nie znam drogi... do innego... wyjścia... Nie wydostaniemy się stąd... nigdy...

Puścił ją Tatar i dobył miecza. Zamachnął się nim szeroko i ciął ze straszną siłą w sam środek piersi. 

Poczuła tępe uderzenie, osunęła się na kolana i przycisnęła ręce do serca. Spomiędzy palców przesączyła się strużka ciepłej, lepkiej krwi. Oczy Haliny zaszły mgłą, ogarnął ją mrok głębokiej czeluści, w którą jęła spadać z zawrotną prędkością.

I oto naraz gdzieś w oddali rozjarzyło się złocistobiałe światło, pełne ciepła i miłości. Popłynęła w jego kierunku, spokojna i ufna. Wokół siebie poczuła obecność bliskich osób i było jej dobrze, tak dobrze, jak wówczas, gdy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi.


(Andrzej Sarwa, Pąsowy liść klonu, Sandomierz 2012 – fragment powieści).

______________________________________________

1Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej. 
2Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.
3Tekst tej modlitwy widnieje wypisany na ścianie północnej nawy bazyliki katedralnej Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu.


© Andrzej Juliusz Sarwa 2018



Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:




Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: