piątek, 24 listopada 2017

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA - PROLOG


CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA

PROLOG

...wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem.

(Koh 3,1)1

Wiosna roku Pańskiego 1315 niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.

Potem w tę ziemię nasiąkłą niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach, które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko – zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.

Niestety, opady nie ustały a wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi, lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć w topieli, ale ukarać ich głodem...

I na to się coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych2, a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne, blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły. Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon. Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni... Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć...

Tymczasem woda wciąż i wciąż spływała z chmur.... bez końca... i zimno było na dodatek, a chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato, lecz nie mający kresu schyłek listopada... Mgły i szarugi zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.

Pszczoły umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów pozbierać pożytek... Drzewa więc okwitły nie związując owoców i wyciągając tylko niepłodne konary ku niebu w błagalnym geście, jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw...

I nastał rok kolejny, 1316 a nic się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy, zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.

Które bydlątka miały więcej szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z życiem... Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach, świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane trupami pomarłych z głodu ludzi... niepomiernie rozrastały się cmentarze...

Głodującym chleb śnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio, do przełknięcia. Zjadano kłącza wielu roślin, ich pączki, młode listki, miękisz i miazgę łyka wydzierane spod zdrewniałej kory brzóz, lip, sosen, klonów...

Ale to tylko wczesną wiosną, kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię, posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów... Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść...

I tak przeminął rok 1316. Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa śmierć nie oszczędzi.

Głód zdusił – przynajmniej na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami, nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik... by chociaż odrobinę się nasycić...

Pomilkli ci, co śmiali się w głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie oddajcie mnie śmierci głodowej...” Lecz ojciec, lecz matka zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół...

Aż oto, późną wiosną plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać pola. Po dwu latach nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i rozpaczy skryło się gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy, w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz się nie zapuszczał strachem zdjęty.

Diabeł zdjął swą ciężką stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała i zaczęto żyć w miarę normalnie.

Plaga głodu zabiła blisko czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część wieśniaków... Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy...

Ale owa plaga głodu zabiła też w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek... Więc prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu...

A skoro nie one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w hierarchii społecznej stali niżej i na razie nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem...

* * *

I ludziom się zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!... czyli całkiem wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach... więc... powrócili do dawnych grzechów... wszak ku nim pchała ich skażona natura...

Chciwość i pycha i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i okrucieństw, do nowej wojny, do wojny stuletniej, jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach 1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.

Próbował Pan Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii, zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę śmierci czarnej, która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską3, którą ta zaraza ominęła... podobnie, jak wcześniej większą jej część ominął głód... I nie ma na to żadnego logicznego wytłumaczenia...

Lecz czarna śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej – Joanny d'Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305, do czasu, gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się walki pomiędzy zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów – byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy – Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy – Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415 roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu” jak rodezki Bernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał Klemensem VIII.

Dostojnicy kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią, śpiewając suplikacje od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie... oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku zbawieniu...

I taka epoka wkrótce miała nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i sprawiedliwości ludzkość…

Lecz nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków zajął Szatan i jego aniołowie…

Jednocześnie wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel zreformowanie Kościoła…

Doktor Luter... ze swoim zbawieniem z wiary... z łaski... A po nim przepychanki, utarczki i walki... gruntownie przecież przeorał umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod nowy zasiew… innego gatunku ziarna... I pokazał, że można inaczej... niekoniecznie tak jak nakazuje papież... Bo i kimże ten papież tak naprawdę był?… Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało…

I tak to się toczyło…

Po lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznie odchodził w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu chodziło... a może i o alchemiczną? Tyle że na wyższym poziomie, bo duchowym? Unus Mundus. O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się bierze z tego samego źródła i do niego powraca.

I dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii, będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone, ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od siebie byty, stanie się unus vir – jednym człowiekiem i zespoli się z anima mundi – duszą świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością. Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu od reszty.

A potem?

Nieporządki we Francji...


 Och... Francja...

Ziemia nowych/starych idei...

Odrażających rytuałów...

Ziemia mszy czarnych...

Trucicieli i czarowników...

Bluźnierczych monarchów...

Monarchów rozwiązłych...

Krwi i łez ich i ich ofiar...

Objawień...

Oferty Bożego miłosierdzia

Pogardliwego ich odrzucenia...

Obietnic...

Kłamliwych...

Nieszczerych...

Niespełnionych...

Najstarsza córa Kościoła... pierwsza córa Szatana?...

Takie to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości… bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali… w coraz ciemniejszych...

Tymczasem bieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen… ku mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem… ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić… bo taka była wola tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do końca w pełni wolna i uświadamiana, ale Losowi wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana...

* * *

Papież Pius V4, który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum5 i starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru, nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się stało... i zapobiec temu, co stać się dopiero miało...
I nie odwrócił… i nie zapobiegł…

Andrzej Juliusz Sarwa


fragment przygotowywanej do druku powieści

_____________________________________________

1Biblia Tysiąclecia.
2Zasiewy: jare – wiosenne, ozime – jesienne.
3Poza Polska były jeszcze niewielkie enklawy w Czechach, Saksonii, w okolicach Brugii, Mediolanu i w wysokich partiach Pirenejów.
4Urodzony w 1504 roku, zmarły w roku 1572; papież w latach 1566-1572.
5Concilium Tridentinum – Sobór Trydencki (1545-1563).

poniedziałek, 13 listopada 2017

niedziela, 12 listopada 2017

JUŻ WKRÓTCE



Już wkrótce opuści drukarnię mój theological thriller...
Tym razem będzie to edycja w jednym tomie:


Zapraszam i zachęcam do przeczytania!

środa, 8 listopada 2017

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (4)


Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (4)


W Luwrze

Ponieważ na wyjazd króla Henryka do Polski trzeba było poczekać jeszcze parę tygodni, bo niezwykle starannie przygotowywano się do tej podróży, młody pan Jakub Białecki, poza skromnymi obowiązkami, które mu wyznaczono, czasu wolnego miał co niemiara. Nie nudził się jednak bynajmniej, albowiem zwiedzał Paryż, który wzbudzał w nim nieco mieszane uczucia. Z jednej strony znaczne miasto tętniące życiem, jakiego jeszcze ani razu nie widział, bo poza Sandomierz zwykle się dalej nie wypuszczał, przyprawiało o zawrót głowy, z drugiej wszystko tu było inne i obce. Tęsknił więc za czymś swojskim, za czymś, co by mu przypomniało ojczyznę, ale kościoły, domostwa, ludzie, a nawet kramy przekupek były odmienne od tych, które znał z Polski. Ba! Nawet i sprzedajne dziewki uliczne były inne!

Któregoś jednak dnia zabłąkał się nad Sekwanę i natknął tam na okraweczek zapuszczonej łąki, gdzie po przejściu kilku kroków owionął go słodkawockliwy, z wyraźnym miodowym akcentem, jakby lekko lepki, pozostawiający jednak chropawy posmak, zapach żółtych kwiatów kozibrodu.

Przymknął oczy i wyobraził sobie gęstą murawę nieopodal rodzinnego dworu bogato poprzetykaną tym złocistym kwieciem, a później jeden z jego ulubionych sandomierskich parowów, gdzie w słoneczne i ciepłe letnie przedpołudnia pachniało tak samo, jak tutaj. Nie dane mu jednak było długo się delektować tymi wyobrażeniami. Szybko wrócił do rzeczywistości, kiedy posłyszał za plecami energiczne męskie kroki i pytanie, najwyraźniej skierowane do niego:

– Monsieur le Chevalier! Czy aby pan nie pobłądził, panie polski rycerzu?

Jakub przystanął i, obejrzawszy się, ujrzał francuskiego szlachcica w stroju gwardzisty królewskiego, na oko swojego rówieśnika, który prawą ręką dwornie uchylał kapelusza, lewą zaś wspierał na rękojeści szpady.

Zapytany odkłonił się grzecznie i odparł:

– Ano cóż, monsieur, z braku przewodnika błąkam się bez celu i planu. A może wręcz i bez sensu trochę. Zwiedziłem najważniejsze miejsca waszej stolicy, chociaż bynajmniej pewnie nie wszystkie, bo niewiele wiem o Paryżu.

– A czy w Luwrze pan byłeś? – zapytał Francuz.

– Ba! A niby jak? Czyż można tak komu bądź i kiedy bądź wchodzić do siedziby monarchy?

– A pan by chciał, panie kawalerze?

– A czy to możliwe?

– I owszem!

– Więc?

– Zawracaj zatem i chodźmy, monsieur! Pełnię dziś wartę w pałacu, więc ci to ułatwię.

– A nie obawiasz się, panie, że mogę być kimś, kto mógłby zagrozić bezpieczeństwu króla?

– Przecie należysz do oficjalnej polskiej delegacji, zatem musisz być osobą najwyższego zaufania. A poza tym w swoim niezwykłym stroju nie skryjesz się pomiędzy innymi, zawsze będziesz się wyróżniał. A to udaremnia jakiekolwiek próby zamachu. A... poza tym... poza tym... prędzej król tobie zagrozi niż ty królowi...

– W istocie – uśmiechnął się Jakub. – Poprawnie pan rozumujesz, chociaż pewności jednak nigdy mieć nie można. Wybacz, monsieur, ale zdajesz mi się być dosyć lekkomyślny. Gdybym ja się znajdował na pańskim miejscu, na pewno bym nie zaryzykował.

Francuz wzruszył ramionami i podkręcił wąsa:

– Więc idziesz pan, czy nie? Bo jeśli nie, to niech każdy z nas rusza w swoją stronę!

– Oczywiście, że idę. Nie przegapię takiej okazji!

Ostatecznie więc zawrócili i poszli. Po niewielu minutach marszu dotarli do Ogrodów Tuileries, a potem skierowali się w stronę królewskiej siedziby, do której dostali się bocznym wejściem. Znalazłszy się w budynku, polski szlachcic wyczuł jakiś niemiły odór, jakby starego moczu. Jednakowoż uznał, że może węch mu płata figle, że może to tylko jakiś rodzaj stęchlizny, albo skądś od rzeki przygnało ten smród. Tak czy inaczej, nie pachniało tu ładnie, chociaż wnętrze robiło duże wrażenie.

– A teraz panie kawalerze, kiedyś już w środku, możesz się rozpatrzeć, jak we Francji mieszkają władcy.

– Władcy? I skądże ta liczba mnoga?

– Jakże skąd? No przecież król Francji Karol, król Polski Henryk, królowa-matka Katarzyna, królowa Nawarry Margot...

– Prawda, umknęło mi to z pamięci. Ale jakżeś to pan wymienił te imiona? Zdaje się, że niezgodnie z precedencją [1]?

– Panie, kpisz pan ze mnie? – gwardzista chwycił za rękojeść szpady.

– A skądże! Nie obznajmiony jeszcze jestem z dworską etykietą, z protokołem... Korzystam więc, gdzie i jak się da, żeby się czegoś nauczyć.

Francuz słysząc takie słowa, nic już nie powiedział, zresztą nie musiał, bo jego bezbrzeżnie zdumiona mina wszystko powiedziała za niego.

– Zatem, monsieur, czy mam rację? – Jakub nie ustępował.

Gwardzista, potrząsając głową z niejaką dezaprobatą, w końcu dość gwałtownie ujął Jakuba za łokieć i poprowadził schodami w stronę jednego z korytarzy, wiodących w głąb gmachu. Nie uszli daleko, kiedy Francuz skierował się w stronę wnęki w ścianie, w której ustawiony był marmurowy tors jakiegoś mędrca czy greckiego bożka.

– Wybacz, panie kawalerze – przeprosił towarzysza, po czym bezceremonialnie rozpiął spodnie i odwróciwszy się w stronę postumentu, na którym była umieszczona rzeźba, zaczął oddawać mocz.

Skończył, otrzepał się, głośno wypuścił gazy, zapiął spodnie, odwrócił się z uśmiechem do kompana i jakby nigdy nic rzucił:

– No! Teraz mi lżej!

Jakub stał ze szczętem skonfundowany, bo czegoś takiego w życiu by się nie spodziewał. Jednocześnie dotarło do niego, że to, co wyczuł zaraz po wejściu do budynku, to naprawdę był stary, wyschły i zatęchły mocz.

– I cóżeś pan zrobił?... – wydusił z siebie z Polak.

– No jakże co? Ulżyłem naturalnej potrzebie, przecież pan widział, monsieur.

– Potrzeba może i naturalna, lecz nie miejsce, by sobie ulżyć – żachnął się Białecki.

– Nie rozumiem?... – Francuz zrobił tak zdziwioną i zarazem zakłopotaną minę, iż widać było, że naprawdę nie wie, o co rozmówcy chodzi. – A w owej waszej Polsce gdzie potrzebujący może ulżyć pęcherzowi? Bo nie wyobrażam sobie...

– W wychodku, czyli locum secretum, monsieur, w wychodku! – Jakub nie pozwolił mu dokończyć zdania.

– A i cóż to takiego?

– Osobne pomieszczenie, skąd nieczystości odprowadzane są od razu poza mury zamkowe! Drzwi ma zawsze zawarte to i smrody po korytarzach i komnatach się nie rozchodzą!

– Dziwne... i po cóż to? Nie łatwiej tak jak u nas?

Jakub aż złapał się za głowę:

– Bo to i nieprzystojnie, nieobyczajnie, to raz i żeby nie śmierdziało, to dwa.

– Może i jest w tym jakaś szczypta racji... może... tylko czy, u licha, warto komplikować proste sprawy? Przecież służba posprząta. Ale zakończmy ten temat, bo nie ma w nim niczego interesującego. Teraz zaś, monsieur, zostawię cię samego. Po pałacu możesz chodzić do woli. Jeśli byś jednak zapragnął gdzieś zerknąć za zamknięte drzwi, radzę ostrożność, iżbyś sobie jakiejś biedy nie napytał.

– A gdy mnie ktoś zaczepi i zacznie dochodzić, jakem tu wszedł, to jak się mam tłumaczyć?

– Nijak. Skoroś tu jest, to widać ci wolno. Nikt o nic pytać cię nie będzie. Zapamiętaj tylko drogę, byś trafił prosto do wyjścia, a nie pogubił się i potem nie błąkał.

* * *

Wnętrza Luwru zrobiły na Jakubie ogromne wrażenie. Bogactwo, przepych, okazałość... Rozległe, wysokie, ciągnące się hen korytarze i komnaty o krzyżowych i kolebkowych sklepieniach, pokrytych stiukami, przepysznymi malowidłami i złoceniami. Ściany z rzędami okien i drzwi, których wnęki były równie bogato zdobione, co i sufity. Fryzy, gzymsy, belkowania, kolumny, palmety, pilastry, stiuki, medaliony, wspaniałe meble ze szlachetnych gatunków drewna zdobione markietażem [2], inkrustowane, intarsjowane... Feeria barw, blask złota i srebra, macica perłowa, polerowane brązy, kość słoniowa, niezliczone obrazy i rzeźby, elegancja, wykwint i zbytek, ale zawsze pełen smaku... Przepych... przepych... przepych... Aż kręciło się w głowie...

Galerie i krużganki, tajemnicze schodki, zaciszne pokoiki i obszerne komnaty, tapety z bogato tłoczonych w fantazyjne wzory kolorowanych, złoconych i srebrzonych szlachetnych skór i tapiserie – arrasy ze scenami rodzajowymi i gobeliny zdobione werdiurami [3]. Boazerie, w które wkomponowano obrazy w pysznych, bogato zdobionych ramach, cudowne rzeźby poustawiane w niszach, a wszystko to jak z fantastycznego snu...


* * *

Jakub, zwiedzając pałac, dotarł na ostatek do pewnej niewielkiej, lecz przytulnej komnaty, mającej nie więcej niż dziesięć kroków na długość i jakieś osiem na szerokość. Posiadała ona tylko jedno wąskie okno, za to dwoje drzwi umieszczonych w naprzeciwległych ścianach. Jej wyjątkowo skromne umeblowanie składało się z filigranowego stolika, równie filigranowej ozdobnej hebanowej szafki inkrustowanej srebrem, w której zamku tkwił kluczyk, kilku krzeseł oraz obszernego wygodnego łoża, które zajmowało nieomal połowę powierzchni pomieszczenia. Było to dziwne, ponieważ pokój nie wyglądał na sypialnię.

Pan Białecki ruszył ode drzwi, przez które wszedł i skierował się ku drzwiom znajdującym się po przeciwnej stronie komnaty, po czym położył rękę na klamce. Nie zdążył jednak jej nacisnąć, bo czyjaś inna dłoń otwarła je z drugiej strony i teraz zaskoczony młodzieniec znalazł się twarzą w twarz z wytwornie ubranym mężczyzną, z kolczykiem w uchu, obficie skropionym pachnidłami, w którym rozpoznał... króla Henryka.

Obydwaj, zdezorientowani nieco, przez chwilę zamarli w bezruchu, po czym Jakub cofnął się gwałtownie, blednąc i czerwieniąc się na przemian, następnie zaś skłonił się przed przybyłym, najdworniej jak umiał.

Król był równie zaskoczony, nie spodziewał się bowiem w tym miejscu zacisznym i skrytym, położonym z dala od serca pałacu, spotkać jednego ze swoich przyszłych polskich poddanych.

Jakub przez parę chwil nie potrafił wydobyć z siebie głosu, dopiero po dłuższej chwili, kłaniając się po raz kolejny, wydusił tylko te kilka słów:

– Wasza Królewska Mość! Sire!...

Król, widząc zakłopotanie intruza, natychmiast odzyskał rezon i z uśmiechem, siląc się na polski, powiedział:

– Dządobrhy, Monsieur le Chevalier!

Młodzik odetchnął z ulgą i, jednocześnie zginając się w ukłonie, po francusku odpowiedział królowi:

– Sa Majesté! Najjaśniejszy Panie!

Henryk wszedł do komnaty, a zaraz za nim jakiś jeszcze szlachcic, w którym Jakub rozpoznał drugiego z braci – króla Francji Karola IX. Skłonił się więc ponownie, lecz tym razem całkiem stracił już i głos i odwagę. Stał więc w milczeniu niczym skamieniały, bo nie wiedział jak wybrnąć z niezwykle kłopotliwej sytuacji.

Tymczasem władcy rozsiedli się na krzesłach i przyglądali Polakowi, z jakimiś dziwnymi wyrazami twarzy, lubieżnymi półuśmieszkami na ustach, drapieżnymi błyskami w oczach, trochę z drwiną, trochę z szyderstwem, a trochę z dziwnym jakowymś podnieceniem.

W końcu Henryk powstał i wyciągnął rękę w kierunku szafki, której wcześniej, siedząc, dotykał ramieniem. Przekręcił klucz, otwarł drzwiczki i wydobył ze środka flaszę o dziwnym kształcie, napełnioną jakimś złocistym i jakby lekko opalizującym płynem. A może to szkło flaszy opalizowało? Postawił flaszę na stoliku i sięgnął ponownie w głąb kredensiku, wyciągając tym razem wysmukły kielich z weneckiego szkła na kręconej nóżce.

Odkorkował butelkę, a następnie napełnił kielich po wręby płynem, który zawierała. Później przesunął delikatnie naczynie w stronę Jakuba i przywołał go gestem.

– Wypij, monsieur. Za nasze zdrowie. I za zdrowie naszego brata.

– I cóż to jest, Najjaśniejszy Panie?

– Wino, panie kawalerze, wino, a cóż by innego?!

– Nie ma u nas zwyczaju, by samemu pić...

– Lecz nie jesteśmy u was, lecz na razie jeszcze u nas. Monarsze się nie odmawia. I zapewniamy cię, że takiego wina nigdy w życiu nie kosztowałeś. Być może będziesz je wspominał przez długie lata?

Chłopak nic już nie rzekł, tylko chwycił nóżkę kielicha w palce, z szacunkiem pochylił głowę, potem podniósł go niezbyt wysoko i dobitnie wypowiedział słowa toastu:

– Vivat dux Henricus! Vivat rex Carolus! [4] Dziękuję za niebywały zaszczyt, jakiego dostąpiłem, ze strony Waszych Królewskich Mości.

Przyłożył brzeg naczynia do ust i upił ze dwa łyki, a wtedy zdało mu się, że to jakowaś ambrozja bogów olimpijskich, rozkoszny nektar nieznany, specjał nieziemski wlewa mu się do wnętrza, a stamtąd przenika do żył i napełnia całe ciało cudownym, mistycznym niemal, nasyceniem! Już się więc nie ociągał, wypił wino kilkoma długimi łykami, aż mrużąc oczy z zachwytu. Kiedy zaś spełnił toast, postawił kielich na brzegu stoliczka i czekał, co będzie dalej. Ale nic nie było, Henryk ponownie napełnił puchar po wręby i znów delikatnie przesunął go w stronę młodzieńca...

* * *

Jakub był odurzony i bezsilny. Nie był skrępowany, lecz nie mógł się poruszyć. Przed oczami przesuwały mu się jakieś twarze, jedne realne, inne jakby z miłych baśniowych majaków, a jeszcze inne niczym dręczące widma ze snów koszmarnych. Nie odczuwał jednak lęku. Był obojętny na wszystko, co się wokół niego działo, a nawet na to, co jego samego spotykało. Uzmysłowił sobie, że leży na obszernym łożu, które zajmowało większą część komnaty, a tuż nad swoją twarzą ujrzał twarz króla, a właściwie księcia, bo przecież nie był jeszcze koronowany, Henryka. Władca zbliżył swoje usta do ust młodzieńca i jął całować je namiętnie. Potem zaś zaczął go rozbierać, nieomal zdzierając z niego przyodziewek. Gdy był już nagi, odwrócił go na brzuch i zaczął gładzić, a potem lekko kąsać w zadek, tak jednak, żeby go nie pokaleczyć, szepcząc coś przy tym, ale, mimo iż słowa docierały do uszu Jakuba, nie rozumiał ich, rozróżniał co prawda poszczególne dźwięki i sylaby, sensu jednak nie chwytał, mimo iż były to słowa znajome. To przez tę pustkę w głowie... Zamiast myśli – martwota, niemoc, otępienie...

Nie protestował, bo było mu obojętne, co się z nim dzieje. W końcu poczuł jeszcze intensywniejszą woń perfum Henryka, a potem jego ciężar na sobie. Smukłe i delikatne palce zaczęły rozsuwać mu pośladki...

– Henryku! Nie! – jakiś ostry, podniesiony młody kobiecy głos rozległ się komnacie. – Henryku!!! Ani się waż!

Czyjeś ręce zacisnęły się na ramionach księcia i poczęły go ściągać z Jakuba.

Henryk dźwignął się na nogi, podciągnął spodnie i z wściekłością schwycił napastniczkę w żelazny uścisk, a potem z całych sił pchnął ją na ścianę.

– Ferme ta gueule! Casse-toi! [5]  – wrzasnął ordynarnie.

Siedzący dotychczas bez ruchu i tylko przypatrujący się bratu i jego poczynaniom względem Polaka, Karol IX, teraz się odezwał:

– I czemuż to, Margot, wtrącasz się w nieswoje sprawy? A może zazdrościsz? Poproś Henryka to i tobie wygodzi, jak to już nie raz bywało – i począł się donośnie śmiać, ale zaraz zamilkł. Jakiś skurcz przebiegł mu przez twarz i wykrzywił usta w okropnym grymasie. Karol schwycił się za głowę i wyjęczał:

– Znów płonę... znów płonę... och! Niechże mi ktoś ulży...

Margot podeszła do niego, przytuliła głowę brata do piersi i zaczęła ją gładzić.

– Już dobrze braciszku, już dobrze... To minie, za parę chwil minie...

Król drżał jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu się uspokoił, kiedy jednak Margot chciała się od niego odsunąć, przytrzymywał ją z całych sił, błagając:

– Zostań, Margot, zostań...

Henryk, rozzłoszczony, rzucił się na krzesło, wyciągnął nogi jak najdalej przed siebie i założywszy ręce na piersiach, sapał z wściekłości.

– Henryku – Margot spokojnym głosem odezwała się do niego. – Henryku. Czy wiesz, jakie by mogły być konsekwencje tego, czegoś chciał się tu dopuścić?

– Żadne... – burknął książę i wzruszył ramionami.

– Nie, nie żadne. Polacy to nie Francuzi, z polską szlachtą nie można tak sobie poczynać, jak z francuską. To raz, a dwa – jeszcze jesteś w Paryżu, a nie w Krakowie i jeszcze nie zostałeś koronowany!

Henryk znów wzruszył ramionami.

– Gdyby wybuchł skandal, to polski tron mógłby cię ominąć. Wątpię, żeby Polacy puścili płazem taką zniewagę. Toż to poseł! Może nie magnat, nie arystokrata, ale poseł! Powinieneś to zrozumieć. I tak już cała nasza rodzina ma w świecie złą reputację, nie dokładajmy do niej kolejnych zgorszeń, braciszku. Raczej trzeba się nam zastanowić, jak zatuszować całą tę niemiłą historię. Ów młodzieniec w końcu dojdzie do przytomności i będzie chciał wrócić do swoich. I co się stanie, gdy im opowie o tym, co go tu spotkało? Oby niczego sobie nie przypomniał, lecz nie można mieć takiej pewności, bo a nuż wszystko zachowa w pamięci?

– Margot ma rację – zgodził się Karol, po czym wyswobodził się z jej objęć, sięgnął po sztylet i skierował w stronę wciąż półprzytomnego Polaka. Jego wąska i chuda szczurza twarz o chytrym wyrazie, w jednej chwili zmieniła się w twarz krwiożerczą, oczy mu płonęły żądzą mordu i drżał cały, jakby z pożądania. 

– Co chcesz uczynić?! – zawołała Margot.

– Jakże co? Zabić! Rozwiązać problem. Usunąć przeszkodę. Tak będzie najprościej.

– Zaczną go szukać – Henryk pokręcił głową z dezaprobatą. – Nie bracie, nie można go tu zaszlachtować, co jak wiemy, emocjonuje cię, podnieca i uspokaja zarazem, chociaż zgadzam się, że tak by było najprościej i w innych okolicznościach bym cię nie powstrzymywał.

– Więc? – Karol spojrzał pytająco na Henryka.

– Może na początek przenieście go do mnie, do mojej komnaty? – wtrąciła Margot.

– A potem?

– Potem coś wymyślę. Czyż to raz ratowałam was z opresji?
Obydwaj Walezjusze ujęli młodzieńca mocno pod ramiona i poprzedzani przez Margot powlekli tajemnym korytarzem do jej sypialni.
Nad Paryżem poczynało zmierzchać...

* * *

Jakub Białecki obudził się zmęczony i nie całkiem przytomny. Czuł się otępiały i lekko zamroczony. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje, ale spojrzawszy na bogato dekorowany sufit, ściany, sprzęty, zrozumiał, że wciąż jest w Luwrze. Jeszcze bardziej się zdumiał, gdy usiadł i dostrzegł leżącą obok, może nie uderzająco piękną, lecz za to bardzo pociągającą młodą kobietę, mogącą liczyć jakieś dwadzieścia lat, która spała wciąż głębokim snem. Nie pojmując, kiedy i jak tu się znalazł, zaczął przyglądać się jej z uwagą. Twarz miała miękko zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.

Jakub uchylił przykrycia i zobaczył, iż oboje są całkiem nadzy, co go i przeraziło i do końca zbiło z tropu. Nie pojmował, jak mogło do tego dojść i dlaczego niczego nie pamięta. Miniony wieczór był dla niego czarną bezdenną studnią. Miał pustkę w głowie, a ostatnim, co mu przychodziło na myśl, było dość mgliste wspomnienie tego, jak wchodził do niewielkiej komnaty z obszernym łożem i dwojgiem drzwi. Lecz to nie była komnata, w której się teraz przebudził!

Chłopak pomyślał, że skoro leżą tu obnażeni, to musiał dopuścić się grzechu nieczystego... On, który do minionej nocy żył cnotliwie, a był tak skromny, iż nawet wstydził odzywać się do dziewcząt, nie mógł teraz pojąć, jak doszło do tego, że leży taki, jakim go Pan Bóg stworzył, obok rozebranej kobiety w jednej z królewskich komnat Luwru... I kimże jest jego towarzyszka?...

W głowie kłębiły mu się najróżniejsze myśli, jedna goniła drugą, lecz nijakiego rozsądnego rozwiązania sytuacji, w której się znalazł, żadna z nich nie przynosiła. 

Nie wiedział, gdzie jest, poza tym, że w pałacu królów Francji, nie wiedział, z kim jest i – co najgorsza – nie miał pojęcia, jak się stąd wymknąć niepostrzeżenie i wydostać na zewnątrz. Może gdyby ktoś go podprowadził do owej niewielkiej komnatki, którą zapamiętał jako ostatnią, to pewnie jakoś by mu się udało trafić do wyjścia. Tyle, iż na coś takiego nie mógł przecież liczyć. A jeśli nawet chciałby spróbować odnaleźć drogę na własną rękę, to jak? Wszak był goły!

Więc raz jeszcze rozejrzał się, tym razem bardzo, bardzo uważnie, po sypialni i skonstatował, iż musi ona należeć do kogoś znacznie wyżej postawionego w hierarchii pałacowej, niż zwykła dwórka. Hrabina? Jakaś księżna? A może nawet... Czym prędzej zgasił tę myśl. Nie, nie! To nie byłoby możliwe... Żadną miarą... chociaż... chociaż bardzo mu kogoś przypominała. Tak jakby już ją kiedyś widział... W katedrze Notre-Dame? Gdy elekt zaprzysięgał pacta conventa? Nie!... To absurdalne przypuszczenie! Jakub przeraził się własnych myśli. Nie, nie! Inaczej się wygląda w ubraniu, pomiędzy ludźmi, w świetle dnia, a inaczej nago w pościeli, w cokolwiek mrocznej sypialni...

Tymczasem leżąca obok urocza nieznajoma w końcu otworzyła oczy, potem rozkosznie się przeciągnęła i uśmiechem powitała młodzieńca. Ten ostatni zaczerwienił się po samo czoło.

– Jakże ci się spało, panie kawalerze? – zapytała.

Jakub milczał.

– Pogniewałeś się na mnie? A fe! Nieładnie, panie kawalerze! Gdzież twoja dworność? I to po nocy spędzonej w jednym łożu?... – wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń i pogładziła Jakuba po policzku. Potem zaś, wsparłszy się na łokciu, zajrzała mu głęboko w oczy i drapieżnie przywarła wargami do jego warg.

Młodzieńcowi aż zakręciło się w głowie i na chwilę stracił dech. Nieznajoma odsunęła się od niego i nadal na wpół siedząc, na wpół leżąc, z filuternym uśmieszkiem i diablikami w oczach zapytała:

– I cóż, mon cherie? Wciąż milczysz?

– Pani! Ani nie wiem, kim jesteś... ani też, kiedy i jak się tu znalazłem...

– Naprawdę nie pamiętasz, jak się tu znalazłeś? – spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Naprawdę.

– I nie zachowałeś żadnego wspomnienia?

– Niestety!

– A jakie ostatnie zdarzenie przetrwało w twej pamięci?

– To, że wchodzę do niewielkiej, zacisznej komnaty... a potem dopiero moje przebudzenie obok ciebie, pani. Gdybyś tylko zechciała mi przypomnieć... – złożył ręce w błagalnym geście.

– Może przypomnę... ale dopiero za chwilę... Musisz poczekać...

Wysunęła się zwinnie z pościeli i wydobywszy spod łoża porcelanowy, bogato zdobiony wytwornymi malunkami urynał, zwany bourdaloue usiadła na nim, by załatwić potrzebę naturalną.

– Jeśli i ty potrzebujesz sobie ulżyć, nie krępuj się, śmiało, zrób to do kominka.

Jakub wiedział już, że innej możliwości tu nie ma, zatem – chociaż bardzo się wstydził – opróżnił pęcherz w miejsce wskazane mu przez nieznajomą. Silny strumień moczu rozbryzgiwał się w miałkim popiele, który sklejając się w drobne bryłki, pryskał i osiadał na wszystkim dookoła.

Dama, skończywszy, głośno wypuściła gazy, przykryła nocnik, wsunęła go pod łóżko i ponownie rzuciła się na posłanie. Młodzieniec natomiast rozglądał się gorączkowo, wypatrując swojego ubrania.

– Nie ma go tu – rzekła nieznajoma. – Zabrano je do oczyszczenia. Lepiej wracaj do mnie – uśmiechnęła się zalotnie i kilka razy klepnęła otwartą dłonią w miejsce obok siebie. – No chodź! Jeszcze wcześnie! Chyba nie będziesz stał tu nagi, nie wiadomo jak długo i marzł?

Jakub, wstydliwie zakrywając sobie przyrodzenie dłońmi, usłuchał zaproszenia i wślizgnął się pod przykrycie, starając się jednak, aby nie dotykać swoim ciałem delikatnego, lecz i jędrnego ciała nieznajomej.

Ta jednak wybuchnęła śmiechem, odrzuciła nakrycie i objąwszy ramionami tors młodzieńca, przygarnęła go do siebie, a w końcu legła na nim... Chłopakowi aż tchu zabrakło i zmroczyło się w oczach. Próbował walczyć sam ze sobą, próbował, Bóg świadkiem, lecz żądza okazała się silniejsza... nie umiał jej opanować i... przegrał.

* * *

Nieznajoma, przytulając się do Jakuba, z zadumą wpatrywała się w jego na wpół dziecięcą, wciąż jeszcze niewinną twarz.

– Wybacz, mon cherie, nie wiedziałam, że to twój pierwszy raz... naprawdę mi przykro, że nie mogłam ofiarować ci tego samego... – pogładziła go czule po głowie, zagłębiając długie, delikatne, wypielęgnowane palce w jego miękkie jasne włosy, przeczesując je i bawiąc się nimi. Delikatnie ugryzła go w ucho. – Opowiedz mi coś o sobie.

Wsłuchała się w głos chłopaka, który z początku dość nieporadnie, potem jednak z coraz większą swobodą mówił o matce i ojcu, siostrzyczce, o rodzinnym dworze, o Polsce, o pięknie ojczystej ziemi... A kiedy już skończył, zebrał się na odwagę i zapytał:

– Kimże ty jesteś, cudna pani?

– Nie domyślasz się, panie kawalerze?

– Być może, ale myśl tę odpędzam, jako świętokradczą...

Dama uśmiechnęła się smutno.

– Świętokradczą... Tak... Niczego piękniejszego dotychczas w całym moim życiu nie usłyszałam... A jakże brzmi twoje imię w moim języku? – zmieniła temat.

– Jacques.

– Jacques... – zawiesiła głos na moment. – Jacques... Pora więc zaspokoić i twoją ciekawość, Jacques... Jestem Marguerite de Valois, przez najbliższych nazywana Margot, królowa Nawarry – mówiąc to, usiadła na łożu i energicznie pociągnęła za taśmę dzwonka, przywołując pokojową.

Jakub chwycił królową za rękę, chcąc jej przeszkodzić.

– Kocham cię, pani... – wyszeptał. – Całą swoją duszą, sercem, umysłem... Kocham!

Margot spojrzała na niego z czułością, ale też ze smutkiem i litością. Milczała.

– Musisz już iść – powiedziała w końcu, siląc się na oziębłość.

– Dlaczego?

– Przecież wiesz...

– Czy zobaczę cię kiedyś jeszcze?

– Pewnie tak... lecz co najwyżej z daleka...

– Margot!

– Nie zapominaj się, panie kawalerze!

– Najjaśniejsza Pani!...

– Już dosyć, dosyć... – położyła mu palec na ustach.

Weszła pokojowa z ubraniem Jakuba. Zakładał je w milczeniu, niezgrabnie, nerwowo, myląc części garderoby i potykając się o własne stopy...

– Pójdźmy, panie.

– Dokąd?

Lecz pokojowa nie odpowiedziała, tylko ujęła chłopaka za łokieć i powiodła w stronę ukrytego przejścia.

W milczeniu mijali puste jeszcze korytarze, budząc w nich ponure echa. Jakiś dziwny chłód ścisnął serce Jakuba. Pokojowa poprowadziła go ku kutym, kręconym schodom prowadzącym ostro w dół, bezpośrednio ku podziemiom. Na ostatek dotarli do lochu o chropawych ścianach, umurowanych z szarego kamiennego ciosu, nagich, zimnych i wilgotnych, ciągnącego się prosto, jak strzelił, kędyś w mrok. Dziewczyna przystanęła, skrzesała ognia i zapaliła świecę. A później powędrowali dalej, ostrożnie stawiając stopy. Po kilkunastu minutach na końcu tunelu pojawiły się niewielkie drzwiczki, które przewodniczka bez trudu otworzyła i gestem pokazała młodzieńcowi drogę. Bezwiednie jej usłuchał i wyszedł na zewnątrz. Był w Ogrodach Tuileries. 

I dopiero teraz ocknął się z martwoty i zamyślenia, gwałtownie odwracając, aby zatrzymać dziewczynę. Tyle pytań kłębiło mu się pod czaszką! Lecz już jej nie było. Usłyszał tylko odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek i stukot szybkich kroków oddalających się gdzieś w głąb podziemia... Usiadł na trawie i wtulił twarz w dłonie. Wszystko, co przeżył, zdało mu się przedziwnym snem, słodkim i jednocześnie bolesnym majakiem, cudownym i zarazem strasznym...

– Margot... – wyszeptał. – Margot... moja miłości... – w gardle poczuł ucisk i gorycz, a w kącikach oczu zaszkliły mu się łzy. – Margot!
Jeszcze nie minęło pół godziny, od chwili, gdy rozstał się z kochanką, a już przeraźliwa tęsknota za nią rozrywała mu serce, pożerała duszę i mąciła rozum.

* * *

Jakub po nocy spędzonej w Luwrze powrócił między swoich całkiem odmieniony. Ci, którzy znali go wcześniej, albo zaprzyjaźnili się z nim w czasie podróży do Francji, nie mogli go teraz poznać. W ciągu zaledwie paru dni stał się zamknięty w sobie, ciągle smutny i milczący. Już sam wygląd świadczył, iż cierpi. Twarz miał bladą, cerę ziemistą, oczy podkrążone i jakby nieobecne, utkwione w martwym punkcie, wzrok mętny. Białka oczu przekrwione z bezsenności. Prawie przestał jeść, więc chudł w oczach i to tak dramatycznie, że już po tygodniu ubrania wisiały na nim jak na kołku.

Gdy pytano, co mu dolega, nigdy nie odpowiadał, a tylko wzruszał ramionami. Czasem jednak wybuchał niepohamowanym śmiechem, a czasem kulił się w sobie i milcząc, chyłkiem uciekał w jakiś kąt, gdzie zanosił się łkaniem. Zachowywał się niczym obłąkany.

Za to każdego dnia z rana, kiedy to odprawiały się msze św., przesiadywał w kościele Saint Germain l’Auxerrois będącym w pewnym sensie królewską świątynią parafialną. Nikt jednak nie widział, żeby się tam kiedykolwiek modlił, za to wciąż rozglądał się niespokojnie, jakby kogoś wypatrywał, albo na kogoś czekał. Później zaś godzinami krążył wokół Luwru. Z nikim nie rozmawiał i na zaczepki nie reagował.

Tymczasem zbliżała się pora wyjazdu orszaku królewskiego do Polski, a młody szlachcic miał się coraz gorzej. W stanie, w jakim się znajdował, absolutnie nie nadawał się do podróży. Rada w radę, przyjaciele postanowili powiadomić o wszystkim pana Tomickiego, ten zaś zdecydował, że nie można dłużej tego bagatelizować i nakazał czym prędzej wezwać medyka.

Przyszło ich nawet dwóch – jeden Włoch, drugi Francuz. Obydwaj dość mocno już leciwi, pomarszczeni i zasuszeni. I obydwaj jednakowo nieprzyjemni w obejściu.
Jakub najpierw nie chciał się poddać oględzinom, ale lekarze, nie zważając na protesty pacjenta, nieomal fizycznie przełamując jego upór, zabrali się do badania tak zdecydowanie, że w końcu im uległ.

Obmacywali go, opukiwali, osłuchiwali, stwierdzając między innymi puls mocno nieregularny, palpitacje serca, dreszcze wywołane lekką gorączką, bóle brzucha zlokalizowane w okolicy żołądka, pieczenie i ucisk w klatce piersiowej.

Z wcześniejszego wywiadu, jaki zebrali w otoczeniu młodzieńca, dowiedzieli się, że jest sfrustrowany, że przeżywa skrajne emocje i zmiany nastroju – od zwykłego rozmarzenia i roztargnienia, po zawroty głowy, odrętwienie i czarną melancholię, nieomal stupor.

Medycy naradzali się długo. Potem raz jeszcze obejrzeli cierpiącego i ostatecznie zawyrokowali, że wymaga on dalszej obserwacji, a doraźnie mogą mu tylko zaoferować puszczenie krwi, co też i uczynili. Potem, a jakże, wzięli honorarium i skierowali się ku wyjściu, obiecując, że odwiedzą chorego rankiem następnego dnia.

* * *

Ledwo świt zaróżowił nieboskłon, obydwaj doktorzy pojawili się na kwaterze Jakuba. Towarzyszyło im dwóch polskich szlachciców, kalwinistów, przyjaciół młodzieńca, którzy przywiedli ze sobą hugenockiego ministra Louisa-Antoine Belmaina, iżby się pomodlił nad chorym, chociaż ten ostatni był katolikiem. Być może mieli też nadzieję, że jeśli pacierze poskutkują, to zyskają nowego współwyznawcę? A może i nie, może to naprawdę było ze szczerej troski i dobroci serca? Kto wie?

Po modłach, gdy medycy znów zajęli się badaniem Jakuba, wielebny Belmain zaczął ściszonym głosem opowiadać towarzyszom, jak to minionego popołudnia, bawiąc w Luwrze, niespodzianie się natknął na królową Nawarry, i że ta nawet zaszczyciła go spojrzeniem.

– Margot... – Belmain wymówił owo imię z rozmarzeniem i niejakim uczuciem. – Margot... choć nie cieszy się najlepszą reputacją, to przecież trudno nie docenić jej urody, wdzięku... Och! Margot... że też nie urodziłem się księciem krwi!

Słysząc to wyznanie, wszyscy się roześmiali.

– Ależ ona i lokajom daje! – ktoś zakrzyknął.

Ale gdy pastor wypowiedział imię królowej po raz trzeci, słabujący Jakub raptem mocno się ożywił, gwałtownie uniósł głowę i wpił oczyma w twarz mówiącego. W tym samym momencie medycy wyczuli nasilone kołatanie jego serca, a nierówny i dotychczas słaby puls gwałtownie przyspieszył, stając się mocny i miarowy. Lekarze spojrzeli po sobie.

– Le chagrin d’amour? – zapytał Francuz.

– Bez wątpienia – zgodził się Włoch i kiwnął głową.

– Co takiego? – zdziwił się pastor.

– To, co żeś pan usłyszał.

– Wytłumaczcie i nam, jakaż to dolegliwość – odezwał się jeden z Polaków. – Nasz druh choruje, to widać, ale na co?!

– Na miłość, monsieur, na miłość – odpowiedział mu ironicznie Włoch. A po chwili dorzucił, popisując się swoją erudycją: – Amor verus semper dolor est [6].

– Nieprawdopodobne! On nigdy nie miał kochanki! On nawet nie myślał o kochance! – polski szlachcic z niedowierzaniem kręcił głową.

– Objawy pokazują coś innego zgoła. I nawet odkryły nam jej imię.

– Jakież to?

– Margot... królowa Margot...

– Niemożliwe! Niby jak, skąd? Jakimż cudem? Może to uczcicie platoniczne?

– Nie sądzę, iżby miało być ono platoniczne. Objawy są jak najbardziej typowe. Cud zaś w tym przypadku nie byłby konieczny, panie kawalerze. Królowa jest rozwiązła, a w swojej rozwiązłości... jakby to ująć... mało powściągliwa i mało wybredna. Wasz przyjaciel, panowie, mógł spotkać ją przypadkiem. Ona go wykorzystała, a on... on zakochał się bez przytomności i bez wzajemności. Ona być może już o nim nie pamięta, tymczasem jego serce cierpi katusze większe, niż może udźwignąć. Ów brak wzajemności powoduje u waszego druha desperację mogącą doprowadzić nawet do tego, że sam na siebie rękę podniesie. Popatrzcie na niego: spocone dłonie i suchość w ustach, przygnębienie i łzy, bo nie jest przy obiekcie swoich uczuć, utrata apetytu, bóle żołądka, ale gdy usłyszał imię ukochanej, natychmiast przyspieszyła czynność serca, puls stał się mocny i regularny, rozbudziły emocje.

– A jak długo może trwać owa choroba? – zapytał hugenocki minister.

– To zależy. U każdego człowieka przebiega ona nieco inaczej. Jeden cierpi przez kilka dni, inny przez kilka miesięcy, a w skrajnych przypadkach nawet i przez kilka lat. Pięć, sześć lat... czasami zaś nawet i do końca życia...

– Lat?! Do końca życia?!

– I owszem.

– Czy da się to jakoś leczyć?

– Niby tak, ale łatwe to nie jest.

– A co by mogło w miarę szybko poskutkować?

– Chyba tylko schadzka z ukochaną.

– Ba! To przecież niemożliwe!

– No właśnie.

– Więc co robić? Czy ten młody człowiek będzie zdolny odbyć wielotygodniową podróż do Polski? I to na dodatek zimową porą?

– W żadnym razie. Nie w tym stanie.

– Zatem?...

– Zatem musi zostać we Francji. Spróbujemy kuracji. Może się nam poszczęści. A gdy już wyzdrowieje – o ile wyzdrowieje – to sam wróci do ojczystego kraju.

– Niechże i tak będzie – pastor ze strapioną miną zgodził się na ofertę medyków.

– A pieniądze? Kuracja nie będzie tania – ozwał się doktor Francuz.

Hugenocki predykat [7] spojrzał na pytającego spode brwi i powiedział:

– Pewnie ma coś w mieszku, ja jednakowoż dołożę trochę złota od siebie. W Polsce odbiorę sobie tę pożyczkę od ojca tego młodego szlachcica.

– To i my coś dorzucimy – ozwali się prawie jednocześnie druhowie Jakuba i wyciągnęli sakiewki. – Ale zwrotu żądać nie będziem!

Obydwaj medycy z aprobatą i wyraźnym zadowoleniem skinęli głowami.

– Zważcie panowie, że tutaj, w tej kwaterze, chory nie może zostać – odezwał się Włoch.

– To kłopot – strapił się hugenot. – A czy da mu się jakoś zaradzić?

– Mogę go zabrać do siebie. Mam niekrepującą izdebkę na pięterku, za ów kąt i strawę nie policzę drogo, wręcz symbolicznie. A będzie to z korzyścią dla chorego, będę bowiem mógł go codziennie doglądać. Co wy na to panowie? – zwrócił się do przyjaciół Jakuba.

Jeden popatrzył na drugiego i zgodnie skinęli głowami.

– Przystajemy na to – odpowiedzieli zgodnie.

– Znakomicie.

– Czy to już wszystko?

– Nie... nie... Jeszcze trzeba mi go dostarczyć, w waszej panowie asystencji. Mnie nie zna, to i może protestować, nie godząc się na tę translokację.

_________________

Przypisy:

[1] Precedencja – protokolarny porządek pierwszeństwa.
[2] Markietaż – to sztuka zdobnicza m.in. w meblarstwie, polegająca na nanoszeniu różnobarwnych fornirów pozyskiwanych z rozmaitych gatunków drewna, na jednobarwne powierzchnie, tworząc w ten sposób dekoracyjne wzory, a niekiedy nawet wręcz obrazy.
[3] Czyli motywami roślinnymi, zwierzęcymi bądź heraldycznymi.
[4] Niech żyje książę Henryk! Niech żyje król Karol!
[5] Stul pysk! Zjeżdżaj stąd!
[6] Prawdziwa miłość zawsze sprawia ból.
[7] Predykant – kaznodzieja.



Tu między innymi można kupić "Wieszczbę krwawej głowy"

w Polsce:


za granicą: