CMENTARZ
ŚWIĘTEGO MEDARDA
PROLOG
...wszystko
ma swój czas,
i
jest wyznaczona godzina
na
wszystkie sprawy pod niebem.
(Koh
3,1)1
Wiosna roku Pańskiego 1315
niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory
roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków
na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i
dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie
okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane
bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.
Potem w tę ziemię nasiąkłą
niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach,
które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały
możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko –
zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.
Niestety, opady nie ustały a
wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi,
lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg
znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko
powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie
taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć
w topieli, ale ukarać ich głodem...
I na to się
coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych
zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych2,
a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne,
blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły.
Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon.
Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i
leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni...
Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć...
Tymczasem woda wciąż i wciąż
spływała z chmur.... bez końca... i zimno było na dodatek, a
chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato,
lecz nie mający kresu schyłek listopada... Mgły i szarugi
zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.
Pszczoły
umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów
pozbierać pożytek... Drzewa więc okwitły nie związując owoców
i wyciągając tylko niepłodne konary ku niebu w błagalnym geście,
jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na
ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych
stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw...
I nastał rok kolejny, 1316 a nic
się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy,
zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem
nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i
zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym
by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć
trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.
Które bydlątka miały więcej
szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z
życiem... Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach,
świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach
leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane
trupami pomarłych z głodu ludzi... niepomiernie rozrastały się
cmentarze...
Głodującym
chleb śnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano
wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio, do
przełknięcia. Zjadano kłącza wielu roślin, ich pączki, młode
listki, miękisz i miazgę łyka wydzierane spod zdrewniałej kory
brzóz, lip, sosen, klonów...
Ale to tylko wczesną wiosną,
kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać
nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy
również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię,
posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych
w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów...
Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto
pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować
żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść...
I tak przeminął rok 1316.
Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła
tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał
się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy
i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa
śmierć nie oszczędzi.
Głód zdusił – przynajmniej
na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w
sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami,
nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej
niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka
wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych
szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją
obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik... by
chociaż odrobinę się nasycić...
Pomilkli ci, co śmiali się w
głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo
krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy
spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych
dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie
oddajcie mnie śmierci głodowej...” Lecz ojciec, lecz matka
zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt
cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół...
Aż oto, późną
wiosną plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód
ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi
błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać
pola. Po dwu latach nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt
obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i
rozpaczy skryło się gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy,
w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w
których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz
się nie zapuszczał strachem zdjęty.
Diabeł zdjął swą ciężką
stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać
oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć
jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała
i zaczęto żyć w miarę normalnie.
Plaga głodu zabiła blisko
czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część
wieśniaków... Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy...
Ale owa plaga głodu zabiła też
w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone
przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie
wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych
biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek... Więc
prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego
logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu...
A skoro nie
one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i
pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze
w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w
hierarchii społecznej stali niżej i
na razie
nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem...
* * *
I ludziom się
zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie
swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle
przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od
owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!... czyli całkiem
wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach...
więc... powrócili do dawnych grzechów... wszak ku nim pchała ich
skażona natura...
Chciwość i
pycha i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i
okrucieństw, do nowej wojny, do
wojny stuletniej,
jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach
1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i
upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt
nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i
zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.
Próbował Pan
Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii,
zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę
śmierci czarnej,
która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na
Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z
jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską3,
którą ta zaraza ominęła... podobnie, jak wcześniej większą
jej część
ominął głód... I nie ma na to żadnego
logicznego
wytłumaczenia...
Lecz czarna
śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w
postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień
ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na
Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła
wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie
powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej –
Joanny d'Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników
kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy
niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach
władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305, do czasu,
gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety
zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się walki pomiędzy
zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała
wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w
okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów –
byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy –
Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy –
Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415
roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu”
jak rodezki
Bernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z
Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie
peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał
Klemensem VIII.
Dostojnicy
kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a
zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią,
śpiewając suplikacje od
powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie...
oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo
ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku
zbawieniu...
I taka epoka wkrótce miała
nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi
wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie
popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i
sprawiedliwości ludzkość…
Lecz
nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i
kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne
odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków
zajął Szatan i jego aniołowie…
Jednocześnie
wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę
Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego
naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel zreformowanie Kościoła…
Doktor
Luter... ze swoim zbawieniem z wiary... z łaski... A po nim
przepychanki, utarczki i walki... gruntownie przecież przeorał
umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod
nowy zasiew… innego gatunku ziarna... I pokazał, że można
inaczej... niekoniecznie tak jak nakazuje papież... Bo i kimże ten
papież tak naprawdę był?… Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało…
I
tak to się toczyło…
Po
lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznie odchodził
w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła
jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu
chodziło... a może i o alchemiczną? Tyle że na wyższym poziomie,
bo duchowym? Unus
Mundus.
O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się
bierze z tego samego źródła i do niego powraca.
I
dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii,
będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże
transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone,
ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od
siebie byty, stanie się unus
vir – jednym
człowiekiem i
zespoli
się z anima
mundi – duszą
świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co
prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością.
Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w
bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale
niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm
składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna
nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu
od reszty.
A
potem?
Nieporządki
we Francji...
Och... Francja...
Och... Francja...
Ziemia
nowych/starych idei...
Odrażających
rytuałów...
Ziemia
mszy czarnych...
Trucicieli
i czarowników...
Bluźnierczych
monarchów...
Monarchów
rozwiązłych...
Krwi
i łez ich i ich ofiar...
Objawień...
Oferty
Bożego miłosierdzia
Pogardliwego
ich odrzucenia...
Obietnic...
Kłamliwych...
Nieszczerych...
Niespełnionych...
Najstarsza
córa Kościoła... pierwsza córa Szatana?...
Takie
to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości…
bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali… w coraz
ciemniejszych...
Tymczasem
bieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne
łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i
nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i
poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi
wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się
w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen… ku
mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem…
ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić… bo taka była wola
tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do
końca w pełni wolna i uświadamiana, ale Losowi
wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana...
*
* *
Papież
Pius V4,
który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum5
i
starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru,
nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się
stało... i zapobiec temu, co stać się dopiero miało...
I
nie odwrócił… i nie zapobiegł…
Andrzej
Juliusz Sarwa
fragment przygotowywanej do druku powieści
_____________________________________________
1Biblia
Tysiąclecia.
2Zasiewy:
jare – wiosenne, ozime – jesienne.
3Poza
Polska były jeszcze niewielkie enklawy w Czechach, Saksonii, w
okolicach Brugii, Mediolanu i w wysokich partiach Pirenejów.
4Urodzony
w 1504 roku, zmarły w roku 1572; papież w latach 1566-1572.
5Concilium
Tridentinum
– Sobór Trydencki (1545-1563).