Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (1)
Pomnę,
był niegdyś mój mózg w pożarze,
A
w głowie ciężki ból, skamieniały.
U
piersi wisząc, szatańskie twarze...
...wskroś
mię szarpały…
William
Wordsworth, Obłąkanie,
przeł.
Stanisław Egbert Koźmian
Pamięci
mojej Żony Elżbiety
Część
pierwsza. Cień Władcy Sabatu
Ciekawość
Będąc
dzieckiem, lubiłem – pod nieobecność ojca – zakradać się do
jego gabinetu i usiadłszy gdzieś w kącie, skryty pomiędzy
regałami, których półki szczelnie wypełniały grzbiety ksiąg
oprawnych w skórę, ze złoconymi literami tytułów i ornamentami,
wpatrywać się w dziwną mapę, rozwieszoną na wprost jego biurka.
Piszę
dziwną, w niczym bowiem nie przypominała tych map, jakie drukuje
się teraz. Rysowana była niegdyś chyba czarnym, teraz zaś
zblakłymi zbrązowiałym ze starości atramentem, na dużej karcie
pergaminowej.
Na
owej mapie, przedstawiającej bez wątpienia wyspę, zaznaczone były
rzeki i strumienie, a w jej centralnej części wyobrażone zostały
góry. W jednym z rogów widniała róża wiatrów, a wokół brzegów
karty wyrysowano jakieś przedziwne, a niesamowite stwory:
potworkowatych ludzi o twarzach dzikich, pełnych okrucieństwa oraz
zwierzęta nieznane – ni to smoki, ni ptaki, ryby – nie ryby...
Wszakże
najbardziej intrygowało mnie i przerażało zarazem wyobrażenie
głowy, człowieczą głowę przypominającej, ale tak niesamowitej,
tak potwornej, że gdy wpatrywałem się w nią dłużej niż kilka
chwil zaledwie, ogarniała mnie groza. Lęk potężny żelazną
pięścią zaciskał się na moim sercu i umyśle, i tłumiąc krzyk
przerażenia wzbierający w gardle, uciekłem precz z ojcowskiego
gabinetu i skrywszy się w swoim pokoju, długo nie mogłem odzyskać
równowagi.
Mapa
owa dziwnie jakoś – mimo iż, zawsze wzbudzała we mnie grozę –
fascynowała jednocześnie i gdy przez dłuższy czas nie miałem
możności jej oglądać, zdawała się mnie przyzywać, jawiąc się
w snach.
U
samego dołu tejże mapy widniał napis sporządzony dziwnie
poskręcanymi literami, który z trudem wielkim udało mi się
odczytać. Brzmiał on:
ET
VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM.
Długo
starałem się dociec jego znaczenia, nie śmiejąc wszakże zapytać
o to ojca, bo gdyby się dowiedział, iż wchodzę – wbrew jego
wyraźnemu zakazowi – do gabinetu, z pewnością by się
rozgniewał.
Przecież
któregoś dnia stało się to, co zdało się nieuniknione i ojciec
przydybał mnie wciśniętego pomiędzy regały i wpatrzonego w
tajemniczą mapę.
Bałem
się, iż będzie krzyczał, a być może nawet ukarze mnie, ale on
nic nie mówił. Stał tylko nade mną, a w jego oczach malowało się
więcej smutku i zatroskania niż złości.
Podniosłem
się i nie próbując nawet tłumaczyć się czy przepraszać za
złamanie zakazu i przestąpienie progu gabinetu, po prostu
zapytałem:
– Co
znaczą owe słowa wypisane u dołu mapy, ojcze?
– I
UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ
SIEDMIOMA
PIECZĘCIAMI.
To
po łacinie, a jest to urywek jednego z wersów Apokalipsy św. Jana
Apostoła, na Wschodzie zwanego Janem Teologiem, bądź Janem
Ewangelistą.
– Ale
dlaczego – pytałem dalej zaintrygowany – autor owej mapy
umieścił je na niej i co chciał przez to powiedzieć?
– Któż
to może zgadnąć?
Usiłowałem
jeszcze go pytać, dowiedzieć się czegoś więcej o samej mapie,
skąd ona, jak trafiła do naszego domu, ile lat może liczyć, jaki
ląd przedstawia, lecz nie uczyniłem tego, bo ojciec, jakby
przeczuwając to wszystko, surowo spojrzał na mnie i rzekł:
– A
teraz wyjdź i nigdy więcej nie wchodź do tego pokoju bez mojej
zgody. Zawstydzony opuściłem głowę i chyłkiem wymknąłem się
przez wpół uchylone drzwi.
*
* *
Tej
nocy długo nie mogłem zasnąć. Szeroko otwartymi oczyma, wpatrzony
w ciemność, zastanawiałem się nad znaczeniem dziwnych łacińskich
słów. Zapładniały one moją wyobraźnię, w której jawiła się
ogromna księga po siedmiokroć zapieczętowana, a zawierająca jakąś
tajemnicę, której poznanie mogłoby chyba zmienić cały bieg
mojego życia, niezapowiadającego się nazbyt ciekawie, ba! wręcz
prozaicznie nawet.
Począłem
marzyć. Jakieś słodkie rojenia to przypływały, to odpływały
ode mnie, aż wreszcie ogarnęło mnie znużenie, powieki zaciążyły
i opadły, a ja sam jąłem pogrążać się w czarną czeluść
niepamięci. I wtedy – znajdując się na granicy jawy i snu –
całkiem wyraźnie posłyszałem syczący szept:
– Złam
pieczęcie... Jedną po drugiej... Jedną po drugiej...
Gwałtownie
usiadłem na posłaniu. Ogromny srebrzystobiały księżyc zaglądał
do mojej sypialni przez okno. Jego poświata sprawiała, iż było
całkiem widno. Rozejrzałem się bacznie dookoła, wypatrując
postaci, która przed chwilą wyrzekła była do mnie te słowa, ale
nie ujrzałem nikogo.
Próbowałem
poderwać się na nogi, lecz nie byłem w stanie. Jakiś niezmierny
ciężar przygniótł mnie do posłania. W głowie poczęło się
mącić, obraz sprzętów oświetlonych księżycową poświatą
tracił ostrość, rozmywał się, niknął.
Nie
potrafiąc przełamać własnej słabości, z jękiem wcisnąłem
głowę w poduszkę i wówczas doznałem przedziwnego uczucia,
którego jeszcze nigdy przedtem nie doświadczyłem – zdało mi
się, iż zawisłem w próżni, że ciało utraciło ciężar, że
prócz mojej jaźni nie istnieje nic realnego. Oprócz mojej własnej
jaźni i... czegoś, co usiłowało w nią wniknąć. Broniłem się,
odpychałem owo coś, co chciało wpełznąć do mojego umysłu, ale
owo coś było silne, bardzo silne i po chwili zmagań zawładnęło
całym moim jestestwem.
Nie
czyniło krzywdy, lecz sprawiało tylko, iż w moim umyśle jawiły
się i znikały obrazy. Przedziwne obrazy. Obrazy pochodzące ze
świata innego niż ten, w którym żyłem.
Oto
skalista stroma ściana, pionowym obrywem zagrodziła mi drogę. Po
obydwu stronach wąskiej ścieżki zwarty gąszcz tropikalnego lasu
nie pozwalał skręcić ni w prawo, ni w lewo. Lecz oto naraz,
natężywszy wzrok, dostrzegłem stopień i uchwyty dla rąk, wykute
w czerwonawym piaskowcu skalistego zbocza wiodące ku szczytom
wzgórza, wychylającego się ponad morze oblewającej go zewsząd
dżungli.
I
wiedziałem, nie wiem skąd, ale wiedziałem, że ja, tylko ja i nikt
inny nie może wdrapać się po tych stopniach. I wiedziałem jeszcze
jedno – to mianowicie, że skoro znajdę się na szczycie, osiągnę
najistotniejszy dla mnie cel. Tylko... tylko nie miałem pojęcia,
jaki jest ów cel. Później obraz zblakł i się rozmył.
Gdy
rankiem obudziłem się wypoczęty, a jasne, pozłociste promienie
słoneczne przegoniły precz niemiłe nocne majaki, poczułem się
lekki i wolny, tak jakby coś lub ktoś, spełniwszy swoją misję,
pozostawił mnie sobie samemu, uwolnił od swojej – co prawda
niedostrzegalnej – ale przecież nieustannie wyczuwalnej obecności.
Gabinet
ojcowski przestał mnie kusić i nigdy już potajemnie nie zakradłem
się do niego. Mapa zaś, owa wiekowa, dziwaczna mapa, nie rozpaliła
więcej mojej wyobraźni. Ot, stała się jednym z tych starych
przedmiotów, które były nieodłącznym atrybutem ojcowskiego
gabinetu. Przedmiotów, które ojciec z lubością gromadził,
twierdząc, że gdy dorosnę i poznam wartość rzeczy, bez wątpienia
zrozumiem, iż jego zbiór jest unikalny i niejedno muzeum chciałoby
wejść w jego posiadanie, aby móc się poszczycić tak cennymi
eksponatami.
*
* *
Upływały
dnie i tygodnie, i lata. Słońce wschodziło i zachodziło, pąki na
drzewach nabrzmiewały sokami, rozwijały się liście, liście
żółkły i opadały, śnieg osiadał na poczerniałych konarach...
Któregoś
ranka, gdy ojciec nie przyszedł na śniadanie, tknięty jakimś
nieokreślonym przeczuciem, pełen niepokoju poszedłem do jego
sypialni. Była pusta.
Pomyślałem,
iż może zdrzemnął się w gabinecie, gdzie ostatnimi czasy lubił
coraz częściej i coraz dłużej przesiadywać, przeglądając
stare, pożółkłe papiery.
Zbliżywszy
się do drzwi, zapukałem zrazu lekko, a później energiczniej, a
nie doczekawszy się żadnej reakcji na stukanie, nacisnąłem
klamkę. Ojciec wpół leżał na biurku, z szeroko rozłożonymi
rękoma i twarzą ukrytą w papierach. Nie miałem żadnej
wątpliwości. Nie żył.
*
* *
Po
pogrzebie, gdy już wszyscy krewni i znajomi uścisnęli mi dłoń,
wyrażając mniej lub bardziej szczere współczucie, i praktycznie
zostałem sam przy grobie ojca, zbliżył się do mnie brat zmarłego,
a mój stryj, którego prawie zupełnie nie znałem, jak bowiem
daleko sięgałem pamięcią, odwiedził nasz dom nie więcej niż
dwa razy. Był to stary, chudy, przygarbiony wiekiem mnich,
przyodziany w brązowy franciszkański habit. Stryj nosił zakonne
imię ojca Sebastiana.
– Skoro
ochłoniesz nieco po tych smutnych przejściach, przyjdź do mnie,
mój synu. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Najlepiej przyjdź
pojutrze o świcie do naszego kościoła, gdzie odprawię mszę za
spokój duszy twojego ojca, a mego brata, Gerharda.
Zanim
zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć na to, skinął mi głową i
odszedł wąską alejką pomiędzy grobami, alejką obsadzoną po obu
stronach strzelistymi tujami. Po chwili jego sylwetka zamajaczyła w
bramie cmentarnej...
*
* *
Głęboka
czerń nocy zblakła, przemieniając się w szarzyznę ledwie
budzącego się poranka. W prostym cynowym lichtarzu dogorywał
płomyk, pełgający po skręconym, poczerniałym knocie ułomka
woskowej świecy.
Ojciec
Sebastian klęczał na środku swej celi, zakrywszy twarz dłońmi i
bezdźwięcznie powtarzał wkoło słowa Modlitwy Pańskiej. Na
pobielonej wapnem ścianie wisiał sporych rozmiarów krucyfiks, na
którym rozpięty Chrystus, w męce konania, wpół otwartymi ustami
zdawał się był, z trudem niezmiernym a bólem, łapać powietrze w
na wpół zgniecione płuca.
Wszakże
nie przed owym krucyfiksem klęczał mnich i nie ku Zbawicielowi
rozpiętemu na Drzewie płynęły słowa modlitwy. Oto kierował je
gdzieś w przestrzeń nieokreśloną, w dal niezmierzoną, poza
ściany celi, poza mury klasztorne, w nieskończoność niebiosów.
Wpół
przymknięte oczy, przykurczone mięśnie twarzy, wyostrzone rysy,
pot perlący czoło, zdawały się świadczyć, iż pragnie, ażeby
słowa, jego słowa, dotarły tam, dokąd zapragnął, ażeby dotarły
przed tron Przedwiecznego.
Skądś,
z dala, dobiegło pianie koguta. Raz. Drugi. Trzeci.
Ojciec
Sebastian, jakby raptem obudzony z głębokiego snu, podźwignął
się na nogi, otrzepał pył z kolan i wyszedł z celi. Znalazłszy
się już na korytarzu, włożył wielki klucz do zamka, przekręcił
go po dwakroć i pocisnąwszy klamkę, sprawdził, czy drzwi na pewno
zostały zamknięte. Dopiero wówczas, wyraźnie uspokojony, wolnym
krokiem wyszedł z budynku klasztornego.
Na
dworze owionął go chłód budzącego się poranka, a ciałem
wstrząsnął dreszcz. Przykulił się, pochylił i przyspieszając
kroku, udał do kościoła św. Piotra, który czarniawą bryłą
rysował się na tle ledwie co rozświetlonego brzaskiem nieboskłonu.
Chociaż do kościoła mógł wejść wprost z klasztoru, udał się
dalszą drogą, by przy okazji nasycić płuca rześkim porannym
powietrzem.
We
wnętrzu świątyni był już zakrystian – żwawy staruszek o
rumianej, wiecznie uśmiechniętej twarzy. Krzątał się, zapalając
świece na ołtarzu św. Michała.
– Pax
Christi! – ozwał się staruszek na widok wchodzącego.
Ojciec
Sebastian bez słowa skinął mu głową i również bez słowa
podążył do zakrystii.
Nakładał
humerał, albę, stułę, przepasywał się cingulum, na koniec
przywdział czarny ornat, a na przedramię założył manipularz.
Starzec przez cały czas pomagał mu przyoblekać szaty liturgiczne.
Wreszcie zakonnik, wziąwszy kielich mszalny okryty welonem,
skierował się ku ołtarzowi. Głęboko pochylony mówił półgłosem:
– Introibo
ad altare Dei. Przystąpię do ołtarza Bożego.
Zakrystian
zaś, ministrantując, odpowiadał:
– Ad
Deum qui letificat iuventutem meam... Do Boga, który uweselił
młodość moją...
Gdy
innych ojców jął budzić srebrzysty dźwięk sygnaturki, niosący
się klasztornymi korytarzami, ojciec Sebastian dawno już zakończył
sprawowanie Świętej Liturgii.
*
* *
Prawie
całą mszę przeklęczałem w starej, rzezanej w jakieś fantazyjne
zawijasy, dębowej ławce. Gdy stryj wreszcie skłoniwszy się
głęboko przed ołtarzem, odchodził do zakrystii, podniosłem się
z klęczek i podążyłem za nim.
Rozbierał
się z szat liturgicznych powoli, układając je starannie na
nadgryzionym zębem czasu i poznaczonym przez korniki blacie wielkiej
komody. Ujrzawszy mnie wchodzącego, na moment odwrócił głowę i
spojrzawszy kątem oka, mruknął:
– A
więc jesteś. To dobrze.
Później
zaś, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi, ukląkł przed
krucyfiksem, poniżej którego wisiały jakieś łacińskie modlitwy,
oprawne w prostą sosnową ramkę, które najwidoczniej każdy kapłan
obowiązany był odmawiać po odprawieniu mszy.
W
migotliwym blasku pojedynczej świecy bacznie wpatrywał się w
tekst, bezgłośnie poruszając wargami. Trwało to dość długo. W
końcu jednak podźwignął się z klęczek i przeżegnawszy
zamaszyście, rzekł:
– A
teraz pójdź za mną. Czasu mam niezbyt wiele, a do powiedzenia
dużo.
Weszliśmy
w wąski i ciemny korytarzyk, do którego wiodły niziutkie drzwi z
wymalowanym na nich wizerunkiem świętego Franciszka Serafickiego, w
momencie otrzymania przezeń stygmatów Męki Pańskiej. Drzwiczki
osadzone były w solidnej, prostej kamiennej framudze.
Szedłem
prawie po omacku, korytarzyk bowiem ów prawie zupełnie nie był
oświetlony. Łączył się on z prostokątną salą, z której
liczne drzwi, widniejące na wszystkich ścianach, zaprowadzić
pewnie mogłyby do każdego z zakamarków klasztoru. My jednak nie
weszliśmy w żadne, lecz zbliżyliśmy się do krętych kamiennych
schodków otoczonych żelazną balustradą, a wiodących gdzieś w
dół. Chyba ku pomieszczeniom piwnicznym.
Stryj
wydobył z zanadrza ułomek woskowej świecy i zapalił go od
niemiłosiernie kopcącej lampki, napełnionej cuchnącym olejem, a
przytwierdzonej do wysokiej, prostej kamiennej kolumny,
podtrzymującej środek stropu sali, w której się znaleźliśmy.
Później,
uniósłszy dłoń z ogarkiem ku górze, aby oświetlić nam drogę,
jął zstępować owymi schodkami, które były nadzwyczaj ciasne i
kręte, toteż szło się nimi nader niewygodnie.
Mniemałem,
iż znajdziemy się w piwnicach, ale się omyliłem. Trafiliśmy
bowiem tylko do sutereny, której niewielkie okienka wychodziły na
otoczony krużgankami dziedziniec, po którego środku widać było
– już dość wyraźnie, ponieważ niebo mocno się rozjaśniło,
zwiastując rychłe nadejście dnia – zarys studni, z której, na
potrzeby kuchni, mnisi czerpali wodę.
Stryj
pociągnął mnie za rękaw:
– Nie
gap się w okno, lecz pośpiesz raczej!
Znów
wędrowaliśmy jakowymś wąskim i niskim – przypominającym tunel
– korytarzykiem, aż wreszcie, na jego końcu, znaleźliśmy
solidne drzwi dębowe, zaopatrzone w niemniej solidny zamek.
Stryj
ująwszy zwisający mu przy pasku klucz, otwarł podwoje swojej celi.
Tak, pomieszczenie, do którego mnie przyprowadził, było bez
wątpienia jego celą.
Przestąpiwszy
próg, rozejrzałem się ciekawie dookoła. Prosta prycza pod jedną
ze ścian. Sosnowy taboret obok sosnowego stołu ze stojącym na jego
środku cynowym lichtarzem, szeroka, krótka ława, a na niej
gliniana misa i dzban napełniony wodą. I wreszcie równie prosty
drewniany klęcznik tak zużyty, że aż w miejscach, których
zapewne dotykały całe pokolenia mnichów, poczyniły się
wgłębienia. Nad klęcznikiem wisiał sporych rozmiarów krucyfiks z
nadzwyczaj realistycznie wyobrażaną postacią Ukrzyżowanego.
Stryj
usiadł na pryczy, jednocześnie wskazując mi dłonią miejsce obok
siebie.
– Wysłuchaj
mnie uważnie, Hansie, bo rzeczy, o których chcę ci teraz
opowiedzieć, są niezwykłej wagi... Jak zapewne wiesz, ród nasz,
z którego już tylko my dwaj pozostaliśmy, wielce jest starożytny
i wielce szlachetny, chociaż może ani sławą, ani majętnością
innym rodom niemieckim nie dorównuje.
Śród
naszych przodków wielu było takich, których życiorysy nazwać by
można interesującymi, lecz jeden z antenatów, porzuciwszy rodzinne
strony i udawszy się na służbę do króla polskiego, noszącego
imię Zygmunta III, a wywodzącego się z rodu Wazów szwedzkich, nie
tylko ogromnego majątku się dorobił, ale i najwyższych
dostojeństw w Polsce dostąpił.
– O
kimże to mówisz, stryju? – zapytałem zaciekawiony tym dość
intrygującym wstępem.
– Był
to Teofil von Semberk z miasta Reichenbachu rodem.
– Ojciec
mi nigdy o nim nie wspominał. Dlaczego?
– Pewnie,
gdyby Stwórca pozwolił mu pożyć trochę dłużej, opowiedziałby
ci o naszym dalekim przodku Teofilu. Ponieważ jednak musiał odejść
do wieczności, akurat w momencie, kiedy dojrzałeś na tyle, iż
mógł ci bez obaw powierzyć rodową tajemnicę, a nie zdążył
uczynić tego, obowiązek zaznajomienia cię z nią, mnie przypadł w
udziale. Chociaż... Jeśli mam być szczery, wolałbym tego nie
czynić...
– Czemu?!
– przerwałem stryjowi.
Stary
mnich popatrzył na mnie uważnie i odparł:
– Bo
owa tajemnica to brzemię ciężkie i nie wiem, czy będzie ci łatwo
je dźwigać, o ile dźwigać je zechcesz... Ale wróćmy do
początku. Otóż tenże Teofil von Semberk tak się w Polsce
zasłużył, że król Zygmunt w nagrodę obdarował go indygenatem,
czyli polskie szlachectwo mu nadał. Mało tego, uczynił go
generałem swojej artylerii, podarował mu majątek Krzykosy – inna
wersja głosi, iż się w ów majątek wżenił, wszakże czy tak,
czy owak było, paskudna to nazwa, prawie dla mnie nie do wymówienia.
A na koniec monarcha powierzył mu godność kasztelana
krzemienieckiego.
Nietrudno
się chyba domyślić, że ów Teofil – jako wojenny mąż – nie
siedział w jednym miejscu.
Liczne
wówczas Polska prowadziła wojny, a on w nich uczestniczył, więc
szmat kraju zjeździł.
Miał
kasztelan Teofil szczególne nabożeństwo do Męczenników
Sandomierskich, błogosławionych mnichów dominikańskich, których
– w starożytnym kościele św. Jakuba Apostoła, do dziś zresztą
w Sandomierzu istniejącym – w roku 1260 okrutnie Tatarzy
pomordowali. Dorobiwszy się więc ogromnego majątku, postanowił,
iż wybuduje kaplicę ku ich czci, przy tym właśnie kościele, a w
jej podziemiach, w krypcie murowanej, znajdzie po śmierci on, a
później jego potomkowie, odpoczynek wiekuisty.
Starzec
przerwał na chwilę, jakby raptem zgubił wątek, a może tylko dla
odpoczynku, a później ciągnął na nowo:
– Jak
zamyślił, tak też i uczynił. Około roku 1600 kaplicę – bardzo
piękną zresztą, w stylu włoskiego renesansu – tak jak Teofil
chciał, wzniesiono. Po śmierci razem z żoną, w podziemnej krypcie
go pochowano. Które z nich zmarło wcześniej, dziś już nie
wiadomo, ale nie jest to dla nas ważne, ani zbytnio interesujące. I
właściwie tyle o Teofilu rzec by można było. Dodam tylko jeszcze,
że spolszczył się zupełnie. Ożeniony z Polką, pozostawił
spadkobierców nazwiska i majątku, którzy mieli na imiona Michał i
Jacek. Michał zmarł bezpotomnie, Jacek zaś spłodził potomka, ale
to oboczny wątek – wróćmy do Teofila. Ów żył, jak większość
polskich szlachciców wówczas żyła i niczym szczególnym się nie
wyróżniał. Pojął za żonę niejaką Katarzynę Jakubowską,
która – jak zdaje się na to wskazywać data wypisana obok jej
herbu na jednej ze ścian kaplicy Męczenników Sandomierskich –
zgasła w roku 1642...
– To
byłeś, stryju, w Sandomierzu? Po cóż?
– Ciekawość
mnie brała, skąd ród swój wiodę, a i pomodlić się na grobach
przodków chciałem, przy okazji pielgrzymkę do Błogosławionych
Męczenników odbywając. Ale mi nie przerywaj...
– Kiedy
umarł Jacek – nie wiadomo. Nie ocalały na ten temat żadne
wzmianki. Ponadto, mniemać by można, iż na nim spolszczony ród
Semberków z Reichenbachu wygasł. Ale tak się nie stało. My dwaj
bowiem w prostej linii wywodzimy się od syna Jacka, a wnuka Teofila,
noszącego imię Stanisław, który po nader barwnym i ciekawym
życiu, chociaż prócz nazwiska z ojczyzną przodków nic go już
nie łączyło, nie wiedzieć czemu,w wielkim popłochu, na kilka lat
przed śmiercią, uciekł z Polski i zamieszkał w Niemczech. Tu,
mimo iż nie był już młodzieńcem, ożenił się z młodziuchną i
ładną dziewczyną, jakąś ubogą szlachcianeczką, która pewnie
złakomiła się na pieniądze starucha, a która zdążyła go
jeszcze uszczęśliwić synem Wolfgangiem.
– Gdy
Stanisław umarł, wdowa prócz pieniędzy, odziedziczyła po nim
również rozliczne dokumenty – niektóre pisane po łacinie,
niektóre zaś po polsku, oraz pewną mapę, kunsztownie na wielkiej
pergaminowej karcie wyrysowaną...
– Ach!
– krzyknąłem, skojarzywszy słowa starego mnicha z mapą, która
tak wcześniej mnie fascynowała, a która wisiała na jednej ze
ścian ojcowskiego gabinetu.
Stryj,
spojrzawszy na mnie spod oka, ozwał się na to:
– Pewnie
pomyślałeś o mapie, którą znasz, bo miałeś możność widywać
ją w waszym domu?
– Tak,
stryju.
– I
masz rację. To ta sama mapa. Wróćmy jednak do wątku przerwanej
opowieści... Stanisław von Semberk rychło osierocił swego syna
Wolfganga, który może dlatego, iż wychowywany bez ojca, a może z
powodu odziedziczenia pewnego sentymentalizmu i skłonności do
mistycyzmu po swych polskich antenatach (bo jak wiemy, są to dla
Polaków cechy raczej typowe), od kiedy przyszedł do używania
rozumu, jął zajmować się sprawami, które bardziej by
mnichowi-eremicie przystawały, niż młodzieńcowi szlachetnego rodu
i dziedzicowi nie najlichszej fortuny. O której notabene
krążyły różne legendy: już to mówiące, iż Stanisław
przywiózł z Polski skarby w dowód łaski przez króla przodkom
jego dane, już to, iż sam je zdobył podczas dość tajemniczej
wyprawy, jaką był odbył do Turcji.
– Tak
czy owak, Wolfgang miast korzystać ze złota, bawić się i używać
życia, w miarę jak przybywało mu lat, stawał się coraz większym
odludkiem i zaszywszy się w domowym zaciszu, bezustannie wertował
jakieś księgi, a największą uwagę poświęcał dokumentom
pozostałym po ojcu, szczególnie tym, które spisane były po
polsku. Aby poznać ich treść, bynajmniej nie wynajął tłumaczy,
lecz sam nauczył się polskiego...
Starzec
przerwał i w zamyśleniu wpatrzył się w posadzkę, ułożoną z
czworobocznych szarych płyt piaskowcowych, której – podobnie jak
całego klasztoru – nie oszczędził ząb czasu. Milczał dość
długo, zanim na nowo podjął wątek.
– Wolfgang
nie przejawiał żadnego zainteresowania kobietami i pewnie
przepędziłby życie w bezżennym stanie, gdyby nie nalegania matki.
Po wielu namowach i nieustannym molestowaniu wymogła na młodzieńcu,
że – chyba raczej dla świętego spokoju, nie zaś z przekonania –
wreszcie pojął żonę. Ale nie dał jej szczęścia. Po ślubie
natychmiast wrócił do swoich dawnych upodobań i zajęć. Ożywiła
go na krótko wiadomość, iż został ojcem i ma syna, ale poza tym,
że na cześć dziada kazał ochrzcić go imieniem Stanisław,
dzieckiem się nie interesował zupełnie.
Za
to coraz bardziej dziwaczał. A może raczej, może będzie to
trafniejszym określeniem, jął podlegać jakowejś dziwnej
przemianie. Stał się jeszcze bardziej skryty i milczący, i w miarę
upływu czasu począł robić wrażenie człowieka, który czegoś
się lęka i żyjąc w ustawicznym napięciu, zdaje się oczekiwać
najgorszego.
Schudł,
poczerniał. Jego rozbiegane oczy strzelały to na prawo, to na lewo,
jakby wypatrując kogoś lub czegoś, co może chcieć mu zagrozić.
Zdarzyło się, iż na całe dnie i noce zamykał się w swoim
pokoju, otoczony księgami i rękopisami, nie przyjmując żadnych
pokarmów, tylko od czasu do czasu domagając się to świec, to
wody.
Matka
i żona doszły zgodnie do wniosku, iż Wolfgang jest obłąkany, ale
niestety żadna z nich nie umiała mu pomóc. Modląc się tedy,
czekały tylko, pełne obaw, na jakiś dziki wybryk lub atak szału
syna jednej, a męża drugiej.
Tymczasem
stało się coś, czego żadna z kobiet się nie spodziewała. Oto
któregoś wieczora Wolfgang polecił służącemu, aby ów
przyprowadził do jego pokoju żonę, a gdy ta – głowiąc się, co
by owo wezwanie miało oznaczać – natychmiast posłusznie
przybyła, powiedział jej, że oto wreszcie, po wielu trudach,
kosztem ogromnego wysiłku i stracie wielu lat, rozwikłał zagadkę
swego ojca Stanisława i wie już czemu ten, na stare lata, porzucił
rodzinne pielesze, i w popłochu uciekłszy z Polski, osiadł w
Niemczech.
Wszystko
to, co odkrył, opisał – po polsku – aby niepowołani ludzie nie
mogli przeniknąć tajemnicy ich rodu i powierza owe zapiski jej
właśnie, z prośbą – by zadbawszy wpierw o to, żeby ich syn
nauczył się polskiego – przekazała mu je, gdy dorośnie.
Gdy
kobieta wzbraniała się przed przyjęciem wręczanego jej
manuskryptu, mówiąc, iż da go sam ich synowi za lat parę,
Wolfgang tylko pokręcił głową i uśmiechnąwszy się smutno,
odrzekł, iż jego życie dobiega kresu. Ona zaś – małżonka –
ma zadbać, aby syn uczynił odpowiedni pożytek z wiedzy przekazanej
mu w tym dokumencie przez ojca. Tajemnica, którą dokument zawiera,
była tak ważna, że nie chciał umierać, nie upewniwszy się, iż
rozpoczęte przezeń dzieło zostanie w przyszłości ukończone.
Nie
chciał jednakże powiedzieć swojej żonie czegoś więcej na ów
temat. Wspomniał tylko, iż dla człowieka bez skrupułów
przeniknięcie tajemnicy byłoby nieocenionym skarbem i kluczem do
dobrobytu, że kiedyś wydarzyły się rzeczy straszne i obrzydliwe
zarazem w swej ohydzie, że grzech przodka musi być odkupiony,
inaczej – wcześniej czy później – w tym, czy też w innym
pokoleniu, może wydarzyć się coś, co wprawi świat w przerażenie
i zdumienie zarazem, a ktoś z ich rodu będzie musiał spłacić
zaciągnięty przez Stanisława rodzaj długu w taki sposób, w jaki
żadna ludzka istota nie chciałaby go spłacać. Choćby był
potomkiem i w siódmym nawet pokoleniu...
Dodał
jeszcze, iż prócz manuskryptu, który wyszedł spod jego pióra i
mapy tajemniczej wyspy – niezbędnych pospołu do zrozumienia
pewnych rzeczy – w przypadku, gdyby one zaginęły, wskazówek
dotyczących rozwikłania rodzinnej tajemnicy, można ponoć poszukać
w krypcie grobowej Semberków pod kaplicą Błogosławionych
Męczenników w Sandomierzu. Wolfgang nie powiedział już ani
jednego słowa więcej i chociaż zaintrygowana małżonka usiłowała
wydobyć odeń coś jeszcze, nie otworzywszy ust, odprawił ją
skinieniem ręki.
Mnich
znowu zamilkł. Długie opowiadanie wyraźnie go męczyło. Po chwili
jednak, westchnąwszy ciężko, kontynuował swą opowieść.
– Rankiem
następnego dnia przerażona służba doniosła, że pan Wolfgang nie
żyje. Gdy żona i matka czym prędzej pobiegły do jego pokoju,
ujrzały widok niezwykły i przerażający zarazem. Oto trup stał,
wciśnięty pomiędzy bok wielkiej dębowej szafy, całej wypełnionej
księgami, a wystający marmurowy gzyms kominka, w którego pobliżu
ustawiony był ów mebel. Wszakże nawet nie sama – nader niezwykła
pozycja, w której znajdował się nieboszczyk – wprawiła obydwie
kobiety w popłoch, lecz wyraz jego twarzy.
Wykrzywiona
była w tak potwornym grymasie, że na pierwszy rzut oka trudno było
ją rozpoznać. Usta wpół otwarte jakby w zagasłym niemym krzyku.
Szeroko rozwarte oczy nieruchomo wpatrzone w jeden punkt – w
dziwaczną mapę rozwieszoną na przeciwległej ścianie. Włosy
rozsypane w nieładzie. Jedna ręka zaciśnięta całą mocą na
krawędzi szafy, druga zaś w obronnym geście, ze szponiasto
rozwartymi palcami, wyciągnięta do przodu, tak jakby umarły
usiłował powstrzymać kogoś lub coś, co przyszło do niego.
Gdy
służba z wielkim trudem wyszarpnęła zwłoki z ciasnego kąta,
medyk zawezwany przez ogarnięte grozą kobiety, dokonawszy
szczegółowych oględzin trupa, orzekł, iż nie może tu zachodzić
przypadek zabójstwa. Pan Wolfgang nie umarł też na żadną ze
znanych medycynie chorób, a jedynym racjonalnym wyjaśnieniem zgonu
może być wyłącznie strach, strach tak potężny, że aż zdławił
serce, którego bicie ustało.
Co
zaś strach ów mogło spowodować, Bóg jeden tylko wie i umarły,
ale przecież ani od jednego, ani też od drugiego niczego dowiedzieć
się nie można. On, medyk, nie czuje się uprawniony do snucia
spekulacji i odradza czynić to innym. Cokolwiek jednak ujrzał pan
Wolfgang, musiało to być zaiste przerażające, skoro przyprawiło
o zgon mężczyznę w sile wieku i zupełnie zdrowego.
Wdowa
pomna próśb i poleceń męża, jakie ten jej wydał był owego
wieczoru, skon swój poprzedzającego, wyuczyła syna ich,
Stanisława, po polsku i gdy dorósł, przekazała mu manuskrypt
ojcowy i wszystko, co wiedziała o przodkach nieboszczyka męża.
Próżno
jednak młodzieniec usiłował pojąć to, co było zawarte w
zapiskach ojca, próżno godzinami całymi wpatrywał się w mapę.
Ni z jednego, ni z drugiego dokumentu, niczego zgoła wyrozumieć nie
mógł. Manuskrypt zawierał dziwaczne jakieś opisy, rojenia chorego
umysłu przypominające, dla rozumu trzeźwego i racjonalnego
bezsensowne zgoła.
Przypuszczał
Stanisław, iż nie jest to bynajmniej samo rozwikłanie tajemnicy
jego dziada, którego imię nosił, ale raczej klucz do niej, a może
fragment klucza, bo przecież ojciec przed zgonem wspominał także i
o ważności mapy.
Mimo
licznych prób, z samozaparciem i uporem podejmowanych, nie udało
się Stanisławowi rozwikłać zagadki. Mniemał, że pomocne by mu
były zapiski i dokumenty dziadka, ale tych po dokładnym
przeszukaniu całego domu nie odnalazł.
Wyrozumiał
z tego, że pewnie to jego ojciec je zniszczył, z sobie tylko
wiadomych względów...
Wreszcie
dał spokój całej sprawie, poświęcając się odtąd zajęciom
przyziemnym zgoła i nic z tajemniczością niemających wspólnego.
I od tego czasu nikt z naszego rodu nigdy już do zagadkowych kwestii
nie powracał. Ot, tak mapę, jak i manuskrypt przekazywano tylko z
pokolenia na pokolenie, razem z opowieścią zawierającą ich
dzieje.
Przez
dwa stulecia, czyli poprzez sześć pokoleń – zwykło się bowiem
przyjmować trzy pokolenia na stulecie – mapę i manuskrypt
traktowano jedynie jako pamiątkę rodzinną i nic ponadto. Dopiero
twój ojciec, a mój brat – Panie świeć nad jego duszą! –
dostawszy dokument w swoje ręce, z ciekawości chyba i z nudów,
zabrał się do zbadania zapisków naszego naddziada.
I
rzecz szczególna, im dłużej się nimi zajmował, tym większej
zmianie ulegał jego charakter i zachowanie. Z lekkoducha – niech
mi daruje, że tak o nim mówię, ale przecie nie było inaczej! –
przeistoczył się, w ciągu kilkunastu miesięcy zaledwie, w
człowieka poważnego i zamkniętego w sobie. Ba! Aby móc lepiej
wszystko wyrozumieć, nie dowierzając widać tłumaczom, wyuczył
się polskiego, i tegoż języka, kazał również uczyć i ciebie,
gdy dzieckiem jeszcze byłeś, jakby przeczuwając, iż sam nie
ukończy rozpoczętego dzieła.
Nie
utrzymywaliśmy bliższych kontaktów, chociaż obaj w tym samym
mieście mieszkaliśmy.
Lecz
nie z mojej winy tak było, tylko twego ojca, który nawet i własnego
brata niechętnie widywał.
Aż
oto – będzie ze trzy niedziele temu – przybył do klasztoru w
wielkim popłochu i wręczając mi manuskrypt, poprosił, abym go
gdzieś dobrze ukrył. Nie chciał niczego szczegółowiej wyjaśniać.
Dodał tylko, iż rozwikłał zagadkę przeszłości, że nasz ród
ma jakiś dług do spłacenia i że gdyby jemu coś się stało, mam
przekazać papiery tobie, z prośbą byś się nimi zajął. Do
starych niezrozumiałych dokumentów dołączył też swoje
wyjaśnienia w osobnej kopercie, zapieczętowanej lakową pieczęcią,
z wyciśniętym na niej herbem naszego rodu, zaklinając mnie, bym
jej nie otwierał inaczej, jak tylko w twojej obecności Hansie i
abyśmy obydwaj – przeczytawszy dokument, który tam umieścił,
zajęli się sprawą niezwłocznie i gorliwie. Dlaczego zająć się
musimy, nie chciał mówić, bo gdyby nie okazało się konieczne
wtajemniczenie osób trzecich, sam doprowadzi rzecz do końca. My zaś
mamy zająć się nią jedynie wówczas, gdyby go Pan Bóg powołał
z tego świata do siebie.
Przeczuwał
widać biedak swój rychły zgon i najwyraźniej się czegoś lękał.
I przeczucie go – jak widać – nie myliło. Nie żyje. A ponieważ
on nie żyje, poprosiłem cię do siebie, byśmy – jak sobie życzył
– zapoznali się z poruczonymi mej pieczy dokumentami.
– Mam
je tutaj ukryte w celi i zaraz zajrzymy do nich.
Ojciec
Sebastian podźwignął się z pryczy, lecz nie zdążył uczynić
ani jednego kroku jeszcze, gdy naraz naszych uszu dobiegło dość
ostre, natarczywe nawet, kołatanie do drzwi.
– Proszę!
Proszę!... – ozwał się starzec.
Na
te słowa drzwi się rozwarły, a na progu stanął młody mnich.
– Ojcze
Sebastianie – powiedział. – Gwardian was wzywa. Macie
natychmiast udać się ze mną. Sprawa jakaś ważna.
Starzec
ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego:
– Przecież
ojciec gwardian zwolnił mnie na dzisiejsze przedpołudnie z
wszelkich obowiązków...
– Mnie
nic nie wiadomo – młody mnich wzruszył ramionami.
– Zaczekaj
tutaj Hansie – rzekł starzec, odwracając się w drzwiach. –
Postaram się jak najrychlej wrócić.
– Dobrze
stryju, poczekam. – odparłem.
Gdy
wyszli, bacznie rozejrzałem się po celi. Pomny słów stryja,
mówiących, iż gdzieś w tym pomieszczeniu schował poruczone jego
pieczy dokumenty, ciekaw byłem czy uda mi się odgadnąć miejsce
ich ukrycia.
Próżno
jednak zaglądałem we wszystkie zakamarki, próżno dokładnie
zlustrowałem pryczę mniszą, nie szczędząc nawet siennika
wypchanego niezbyt świeżą już słomą. Próżno oglądałem, a
później opukiwałem ściany, mniemając, iż to któraś z nich
kryć może jakowąś tajemną skrytkę.
Lecz
wszelkie poszukiwania okazały się bezowocne. Mimo jednak, że nie
udało mi się zaspokoić swojej ciekawości, ucieszyłem się, iż
papiery bez wątpienia są bezpieczne, bo skoro ja, który
wiedziałem, że należy ich szukać nie gdzie indziej, tylko w tym
właśnie pomieszczeniu, a nie udało mi się nawet natrafić na ich
ślad i byłem wobec schowka stryjowego bezsilny, to co dopiero mówić
o osobie trzeciej, niemającej tej wiedzy co moja.
Upiwszy
łyk zimnej wody z dzbana, bo naraz poczułem pragnienie, usiadłem
na powrót na pryczy i jąłem rozmyślać nad tym wszystkim, co mi
stryj opowiedział. Czułem wielki zamęt w głowie i nie bardzo
wiedziałem, czy tak z całym przekonaniem mogę wierzyć w tę bez
wątpienia starą i barwną legendę rodzinną, czy też może raczej
powinienem zachować do niej duży dystans.
Ale
w tym momencie przypomniały mi się nieoczekiwanie własne dziwne
doświadczenia i przeżycia sprzed lat, które bez wątpienia
powiązać mogłem z mapą i z niczym innym.
Z
korytarza doleciał mnie odgłos ludzkich kroków. Ktoś stąpał z
pewnym wysiłkiem, lekko powłócząc nogami. Po chwili drzwi celi
uchyliły się z przeraźliwym skrzypieniem dawno nieoliwionych
zawiasów i w progu miast stryja, ujrzałem postać nieznanego sobie
mnicha.
Z
postury sprawiał wrażenie sędziwego i słabego. Stał niepewnie,
barkiem opierając się o kamienną framugę odrzwi. Nie mogłem
dojrzeć twarzy przybysza, skrywał ją bowiem obszerny, naciągnięty
aż na oczy kaptur. Przybyły skinął na mnie kościstą dłonią, a
gdy się przybliżyłem, odwrócił się nieco bokiem, jakby
obawiając się, żebym przypadkiem nie dostrzegł jego rysów (takie
przynajmniej odniosłem wrażenie) i powiedział:
– Ojciec
Sebastian, twój stryj młodzieńcze, prosił mnie, abym przekazał,
iżbyś już więcej nie czekał na niego. Nieprzewidziane zajęcie
zatrzymało go na dłużej i dzisiejszego dnia, żadną miarą nie
będzie ci mógł poświecić ani jednej chwili. Powiedział jeszcze,
że kiedy indziej zdążycie jeszcze się nagadać.
Głos
mnicha był jakiś dziwny, zbliżający się do granicy szeptu i
jednocześnie syczący... Przypominał mi coś... Z pokładów
niepamięci wydobywał odległe wspomnienie... Już gdzieś... już
kiedyś ów głos słyszałem... Ale gdzie?... Kiedy?...
Głos
mnicha czynił na mnie niemiłe wrażenie, nie wiedzieć czemu –
przekazywana bowiem przezeń treść nie mogła stanowić żadnego
wytłumaczenia – wzbudzał we mnie dreszcz niepokoju... Nie, nie
strachu, a niepokoju właśnie.
Ale
nie miałem możności dłużej się nad tym zastanawiać, bo
zakapturzona postać ponownie, skinąwszy na mnie kościstą dłonią,
ruszyła przodem, wyrzekłszy jedno tylko zdanie jeszcze:
– Pójdź
za mną, a wyprowadzę cię z klasztoru.
Nie
pozostało mi nic innego, jak zastosować się do polecenia. Toteż
posłusznie ruszyłem za przewodnikiem.
Teraz
dowodnie przekonałem się o tym, iż był on rzeczywiście
człowiekiem bardzo słabym. Co kilkanaście kroków przystawał, aby
odpocząć. Idąc, potykał się, i starał trzymać blisko ściany,
o którą co jakiś czas opierał się dłonią.
Jednak
mimo poważnych trudności, jakie sprawiało mu chodzenie, czynił
wrażenie osoby, której się bardzo śpieszy. Wyraźnie widać było,
iż pragnie, abym jak najrychlej opuścił mury klasztoru.
Dlatego
wiódł mnie nie zwykłą drogą, ale używając skrótów.
Wyszedłszy z budynku, przecięliśmy na ukos zadbany ogród warzywny
zewsząd otoczony dość wysokim murem, częściowo zbudowanym z
cegły, a częściowo z polnego kamienia. W murze tym, prawie ukryta
pod plątaniną łóz dzikiego wina, widniała niewielka żelazna
furtka.
Gdy
zbliżyliśmy się do niej, mój przewodnik z połów habitu wyłuskał
mocno pordzewiały klucz i włożywszy go w zamek, z wielkim trudem
przekręcił. Rygiel puścił ze zgrzytem, a po chwili rozwarły się
i drzwiczki, z których płatami posypała się rdza. Wyszedłem na
ulicę. Była to boczna ulica, wciśnięta pomiędzy mur klasztornego
ogrodu i park. Zdaje się, iż nie uczęszczało nią zbyt wiele
osób, bo szpary pomiędzy kamiennymi płytami chodnika zarośnięte
były trawą.
Gdy
posłyszałem głuchy łoskot zatrzaskującej się furtki, ruszyłem
wolno przed siebie, kierując się w stronę drogi mogącej
zaprowadzić mnie do domu.
Byłem
trochę zły i zawiedziony, iż nie zaspokoiłem do końca
rozbudzonej przez stryja ciekawości. Toteż obiecałem sobie, iż
następnego dnia, skoro tylko się obudzę, natychmiast postaram się
z nim spotkać.
*
* *
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka