Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (2)
Ojciec
Sebastian wracał od gwardiana, który bynajmniej go nie wezwał, z
lekka poirytowany.
„A
to smarkacz – myślał o młodym mnichu, który wywabił go
fałszywą wiadomością – głupie żarty mu w głowie!”
Pocisnął
klamkę i otwarł drzwi swojej celi. Była pusta. Bratanek zniknął.
Jego nieobecność dodatkowo wzmogła niezadowolenie zakonnika.
– Nawet
tych kilkunastu minut zaczekać mu się nie chciało. A wyglądało
przecież, iż moja opowieść zaintrygowała go mocno – mruczał
sam do siebie.
Dzień
upłynął ojcu Sebastianowi podobnie jak wszystkie inne zwyczajne
dnie jego długiego klasztornego żywota. Skoro słońce jęło
chylić się ku zachodowi, z dworu dobiegł jazgot wróbli, których
rozćwierkane stadko obsiadło gęsto gałęzie krzaka bzu rosnącego
w pobliżu studni.
Później
powietrze jęło szarzeć, aż nareszcie mrok okrył szczelnie całą
ziemię. Gdy na koniec, po dopełnieniu wszelkich przepisanych regułą
obowiązków i skromnej wieczerzy, ojciec Sebastian mógł udać się
na spoczynek, za oknem była już ciemna noc.
Leżał
na niewygodnym posłaniu, a sen jakoś nie nadchodził.
„Przydałoby
się zmienić słomę w sienniku, ta się już ugniotła i stare
gnaty bolą, gdy uwierają je deski” – myślał.
Wokół
panowała niczym niezmącona cisza. Mnich, czując, iż dający
wytchnienie sen nie prędko tej nocy go nawiedzi, sięgnął po
omacku ręką ku brzegowi stołu. Wziął różaniec i po chwili
szeptał zdrowaśki, przesuwając w palcach wyślizgane od długiego
używania, wytoczone z twardego drewna paciorki.
Nagle
zdało mu się, iż z korytarza doleciał jakiś szmer. Lekki, prawie
niesłyszalny... Uniósł się na łokciu i nadstawił ucha. Głowę
obrócił bokiem, bo na lewe ucho słyszał lepiej. Nic, cisza.
Ułożył
się znów, najwygodniej jak mógł i dalej pracowicie przesuwał
paciorki różańca. Modlił się na leżąco. Mniemał, iż dobry
Pan Bóg uwzględni jego podeszły wiek i obolałe kolana.
Znów
szmer. Tym razem głośniejszy i wyraźniejszy. Odgłos lekkiego
stąpania. Czyjaś ręka poruszyła klamkę. Ojciec Sebastian usiadł
na posłaniu.
– Kto
tam? – zapytał. – Kto i czego szuka tu po nocy?
Lecz
nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Zastanawiał się, czy aby
przekręcił klucz w zamku przed udaniem się na spoczynek, ale nie
musiał tego dłużej czynić, bo drzwi ze skrzypieniem się
rozwarły, a w prostokącie wejścia ciemniejszą plamą zamajaczyła
ludzka sylwetka...
Wiatr
jak raz przegnał precz chmurę, która zakrywała pyzate oblicze
księżyca w pełni, a ów zajrzał wprost do okna ojca Sebastiana.
Jego srebrzysty blask był tak mocny, iż wszystko stało się
doskonale widoczne, a jasno uczyniło się prawie tak jak w dzień.
– Kim
jesteś? – ponowił pytanie starzec.
Lecz
postać przyodziana w mniszy habit, a zbliżająca się powoli w
stronę pryczy, zachowała zupełne milczenie.
Gdy
przybysz znalazł się tuż, o dwa kroki może zaledwie od
Sebastiana, uniósł ku górze kościstą, chudą dłoń i
odrzuciwszy z głowy kaptur, tym samym odsłonił swą twarz.
Ukazała
się ona w sinawej poświacie księżyca bardzo wyraźnie. Sebastian,
spojrzawszy w oblicze przybyłego, zmartwiał ogarnięty grozą. Oczy
wyszły mu z orbit, strach zacisnął się na gardle i sercu. Poczuł,
jak włosy podnoszą mu się na głowie, a usta rozwierają do
krzyku. Ale mimo iż się natężył z całych sił, nie mógł
wydobyć głosu. Wyglądało to tak, jakby jakaś potężna siła
wpychała mu go z powrotem do krtani.
Stał
niczym sparaliżowany, a postać przybyłego coraz bardziej nachylała
swoją twarz ku jego twarzy. Po kilku minutach począł rzęzić, a
z piersi wydobyło się ni to łkanie, ni to skowyt, przypominające
skowyt katowanego psa. A potem ciało starca osunęło się
bezwładnie i upadło z głuchym łoskotem na kamienne płyty
posadzki.
*
* *
Gdy
rankiem zakonnicy, zaniepokojeni nieobecnością ojca Sebastiana
zarówno w kościele, jak i w refektarzu, udali się do jego celi,
zobaczyli widok niemogący zaliczać się do przyjemnych.
Trup
mnicha leżał dziwnie poskręcany pomiędzy pryczą a stołem. Na
twarzy zastygł mu wyraz grozy i przerażenia. Szeroko otwarte oczy
zdawały się wpatrywać ciągle w owo „coś”, co swym widokiem
przyprawiło go o śmierć.
W
prawej dłoni umarły trzymał różaniec, przyciskając go – jakby
w obronnym geście – do swego serca.
Gdy
na koniec do celi przybył i gwardian, ujrzawszy ciało ojca
Sebastiana, na jego widok, na widok potwornie wykrzywionej twarzy,
nie rzekł nic zgoła, tylko raz po raz się żegnając, cofał się
ku wyjściu. A gdy już znalazł się na korytarzu, jął szeptać:
– Zlituj
się nad jego duszą, Panie. I zlituj się nad nami, bośmy wszyscy
grzeszni. Przed szponami szatana nas obroń...
Nikt
nie miał najmniejszej choćby wątpliwości, iż ojca Sebastiana
zabił strach.
*
* *
Po
wyjściu z klasztoru cały dzień włóczyłem się po mieście.
Zrezygnowałem z pierwotnego zamiaru natychmiastowego powrotu do
domu. Bo i do czego miałbym się śpieszyć?
Z
chwilą, gdy odszedł ojciec, dom nie był już tym samym domem, co
przez tyle lat. Zdało mi się, iż raptem stał się dziwnie obcy,
chociaż jednocześnie każdy sprzęt, każdy przedmiot, każda rysa
na posadzce, wszystko to przywodziło na pamięć wspomnienia
minionych chwil, wspomnienia dzieciństwa.
Wędrowałem
więc ulicami bez celu i planu. Czas jakiś posiedziałem w cieniu
rozłożystego klonu, u którego stóp znajdowała się kamienna
ławka.
Raptem
poczułem głód, bo od poprzedniego wieczoru, prócz kilku łyków
wody z dzbana w celi stryja, niczego więcej nie miałem w ustach.
Podźwignąłem się zatem, chociaż niechętnie, miejsce bowiem,
odosobnione od tłoku i gwaru ulic, działało na mnie kojąco i
powędrowałem w poszukiwaniu jakiejś przyzwoitej restauracji.
Skoro
pokrzepiłem się dość smacznym obiadem, do którego wychyliłem
kilka kieliszków wybornego, choć taniego i mało znanej marki wina,
zachwalanego przez restauratora, humor wyraźnie mi się poprawił.
Zastanawiałem się nawet czy by nie wrócić do klasztoru i nie
poprosić o widzenie ze stryjem, który do tej pory mógł był już,
dysponować wolną chwilą. Ale przemyślawszy sprawę raz jeszcze,
doszedłem do wniosku, iż najlepiej uczynię, jeśli – tak jak
postanowiłem wcześniej – pójdę do niego następnego ranka.
Udałem
się zatem wprost do domu. Tutaj wprawiłem kucharkę w rozpacz,
odmawiając zarówno zjedzenia odgrzewanego (bo spodziewano się
mojego powrotu o wiele wcześniej) obiadu, jak i kolacji. Wiedziałem,
że kobiecina, która władała kuchnią jeszcze za czasów młodości
mojego ojca, chciałaby mi nieba przychylić, że traktowała mnie
niczym własnego syna i że odmawiając zdecydowanie choćby
pokosztowania przyrządzonych przez nią z całym kunsztem, na jaki
tylko było ją stać, potraw, czynię jej wyraźną przykrość. Nie
potrafiłem jednakże się przemóc i po powrocie natychmiast udałem
się do gabinetu mojego zmarłego ojca.
Od
czasu pogrzebu nie miałem ani chęci, ani okazji przejrzenia
pozostałych po nim papierów i chciałem uczynić to teraz.
Przestąpiwszy próg gabinetu, rozejrzałem się ciekawie po tym, do
niedawna jeszcze zgoła niedostępnym dla mnie przybytku, a później
jąłem systematycznie przeglądać półki i szuflady.
Przecież
niczego interesującego poza papierami wartościowymi, jakimiś
zapiskami dotyczącymi prowadzonych przez ojca interesów i
rachunkami bieżących wydatków, nie znalazłem.
Rozsiadłem
się więc wygodnie przy ciężkim mahoniowym biurku i spojrzawszy
na przeciwległą ścianę, dostrzegłem rozwieszoną na niej mapę,
o której dzisiejszego ranka wspominał stryj.
Im
dłużej wpatrywałem się w kontury wyrysowanego na niej nieznanego
lądu, tym silniejszą falą nawracały ku mnie wspomnienia z
dzieciństwa. Oto znów jestem małym chłopcem, który potajemnie,
pod nieobecność ojca wślizgnął się do jego gabinetu.
I
znów ogarnęła mnie dawna – zda się – zapomniana i
przebrzmiała fascynacja ową mapą. Wpatrywałem się w nią szeroko
rozwartymi oczyma, usiłując odgadnąć kim lub czym są
potworkowaci, zwierzokształtni ludzie, czy stwory nieznane?... Czy
rzeczywistością, dziwną i niesamowitą, czy raczej tworem jakiejś
chorej wyobraźni?...
Wzrok
znów najpierw prześlizgnął się, a potem wrócił i zatrzymał na
wyobrażeniu okropnej głowy, człowieczą głowę przypominającej.
Jej obraz przykuwał, wabił, zdawał się przyzywać, a
jednocześnie... jednocześnie poczułem, jak w mojej piersi wzbiera
lęk. Poczułem w sercu chłód, chłód tak dotkliwy, jakby do jego
wnętrza wpłynął strumyk lodowatej wody, miast ciepłej krwi.
Usiłowałem
popatrzeć w inną stronę, czy choćby zamknąć oczy, lecz mi się
to nie udawało. Spróbowałem wstać, aby jak najrychlej opuścić
pokój, ale wówczas, z przerażeniem spostrzegłem, iż nie panuję
nad swoimi mięśniami. Mięśnie rąk i nóg miałem jak z waty.
Ścięgna utraciły sprawność. Ciało nie chciało słuchać
rozkazów płynących z mózgu.
– Boże...
Boże... – szeptałem. – Co się ze mną dzieje?...
Naraz
obraz rzeczywistości rejestrowany przez źrenice jął mętnieć,
rozmywać się, niknąć. Poczułem, iż spadam w jakąś czeluść
bez dna, coraz szybciej, coraz szybciej i szybciej, wokół mnie
migoczą miriady skier złocistych, purpurowych, jaskrawozielonych i
skądś z oddali – wszakże całkiem wyraźnie – do moich uszu,
a może raczej wprost do mózgu, dobiega powtarzająca się fraza
dziwacznej, niby spokojnej, a jednocześnie budzącej dreszcz lęku
muzyki.
W
pewnym momencie zawisłem w próżni. Zawisłem pomiędzy materialnym
i niematerialnym światłem, pomiędzy realnym a nierealnym. Do
mojego umysłu jęła przesączać się pewna myśl, myśl
bluźniercza, którą zaraz odtrąciłem z trwogą. Lecz ona
natrętnie wracała, aż pozwoliłem jej zawładnąć sobą i wówczas
doznałem czegoś nieokreślonego, czegoś, co było i bólem i
rozkoszą jednocześnie.
Skry
różnobarwne przestały wirować i muzyka ucichła. Oczy zakrył mi
tuman purpurowej mgły, z której poczęły się wyłaniać kształty
fantastyczne jakieś, nieziemskie, nierealne, a przecież – gdybym
mógł wyciągnąć rękę i dotknąć ich – bez ochyby bym ich
dotknął. Tyle że ręki nie mogłem wyciągnąć...
Purpurowa
mgła pociemniała naraz, przybierając barwę ciemnofiołkową. Od
czasu do czasu rozświetlały je pozłociste refleksy, przypominające
może nieco – chociaż było to dalekie podobieństwo –
błyskawice przecinające niebo podczas burzy. A później z owej
mgły do moich uszu doleciał syczący szept:
– Złam
pieczęcie... Złam pieczęcie...
*
* *
Rankiem
obudziłem się zmęczony. Bolały mnie wszystkie mięśnie i pod
czaszką czułem tępy ucisk. Rozejrzałem się dookoła, nie mogąc
sobie zrazu uświadomić, gdzie się znajduję. Byłem w gabinecie
ojca.
I
oto naraz przypomniały mi się wszystkie koszmary, jakich
doświadczyłem wczorajszego wieczora. Tyle że teraz, w świetle
dnia, nie byłem już taki pewny czy to była rzeczywistość, czy
też może koszmarny sen, który mnie nawiedził, gdy się
zdrzemnąłem oparty o biurko.
Ale
jeśli to nawet był sen, to nader nieprzyjemny, po którym pozostał
pewien niesmak i strzępy niepokoju. Wolałbym już nigdy nie śnić
podobnego koszmaru.
Umyłem
się, przebrałem i zjadłszy śniadanie, począłem zastanawiać, co
czynić dalej. Doszedłem do wniosku, iż gabinet ojca nie kryje
niczego ciekawego, pomyślałem, że najlepiej zrobię, nie zwlekając
i natychmiast udając się do klasztoru franciszkanów, aby dokończyć
rozmowę rozpoczętą wczoraj ze stryjem.
Ponieważ
dzień był piękny, słoneczny, a do klasztoru dość blisko,
postanowiłem nie korzystać – podobnie jak poprzedniego dnia –
z żadnego pojazdu, tylko udać się tam na piechotę, zażywając
przy okazji spaceru.
Przed
wyjściem zadysponowałem, aby nie przygotowywano dla mnie obiadu, bo
nie wiem, kiedy wrócę i najprawdopodobniej zjem na mieście.
Wprawiłem tym kucharkę w zły humor, nazbyt mnie jednak bolała
głowa, abym miał się przejmować humorami służby.
Jak
już wspomniałem, dzień był pogodny. Czystego błękitu nieba nie
mąciła ani jedna chmurka. Słońce majestatycznie wspinało się na
firmament, opromieniając całą ziemię swoim blaskiem.
Była
jesień, październikowy ranek. Toteż mimo cudownej pogody w
powietrzu czuć było ziąb nadciągającej zimy. Wzdłuż ulicy,
którą zmierzałem ku klasztorowi, drzewa stały nieruchome. Jedne
już prawie zupełnie ogołocone z liści wyciągały czarniawe ręce
konarów w błagalnym – zda się – geście ku niebu. Inne,
płonęły szkarłatem i purpurą, jeszcze inne, ozłocone, syciły
oczy wspaniałą żółcienią liści, które powoli, od czasu do
czasu, pojedynczo lub po kilka, osypywały się do ich stóp.
Brama
klasztoru była zamknięta. Z boku sterczała drewniana rączka,
przytwierdzona do dość grubego drutu, który niknął w otworze
uczynionym w murze. Szarpnąłem za ową rączkę raz i drugi. Do
moich uszu dobiegło klaskanie mniszych sandałów i po chwili
okienko w bramie otwarło się z trzaskiem.
Na
mój widok pucołowata i jowialna twarz mnicha, przyjęła wyraz
smutku i powagi. Zamknął okienko, a otworzył bramę. Wpuszczając
mnie do środka, rzekł:
– Bardzo
rychło przybywacie, panie.
– No,
nie jest już tak wcześnie, jak sugerujesz ojcze furtianie. Słońce
zdążyło od świtu przewędrować kawał drogi – odparłem na tę
jego uwagę.
Zakonnik
nie powiedziawszy nic więcej, pośpieszył przodem, jednocześnie
pokazując gestem, bym udał się za nim. Mniemałem, iż wiedząc,
że mam odwiedzić stryja, prowadzi mnie wprost do niego, ale się
omyliłem. Powiódł mnie całkiem inną drogą niźli ta, którą
przemierzałem wczoraj. Po jakimś czasie zatrzymał się u drzwi na
końcu dość szerokiego, ale mrocznego korytarza. Zapukał do nich,
a później uchyliwszy je nieco, mnie wpuścił przodem, a sam
pozostał na zewnątrz.
– Ojcze
gwardianie, przybył młody pan von Semberk.
Drzwi
zamknęły się za mną bezszelestnie.
Gwardian
podźwignął się z klęcznika i zbliżywszy ku mnie, wyciągnął
dłoń w geście powitania. Uścisnąłem ją mocno. Mnich był
mężczyzną w sile wieku, o jasnych oczach, pełnych ciepła i
życzliwości. Widocznie lubił się często uśmiechać, bo w
kącikach warg i oczu widać było rozległą sieć drobniuchnych
zmarszczek.
– Bardzo
mi przykro, niewymownie mi przykro, mój synu...
Spojrzałem
nań szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma:
– O
czym ojciec powiada? Dlaczego ojcu przykro?
– To
ty o niczym nie wiesz, młodzieńcze? – tym razem zdziwił się
gwardian. – Nie powiadomiono cię?
– Ależ
o czym, na Boga, miałem być powiadomiony?
– Cóż...
– gwardian zawiesił głos, jakby zbierał myśli, jakby
zastanawiał się, w jakie ubrać je słowa. – Cóż... nie będę
kluczył. Ojciec Sebastian, twój stryj, nie żyje.
– Przecież
to niemożliwe! – krzyknąłem. – Nie dalej niż wczoraj
widziałem go w pełni sił! Nie był młody, to prawda, ale przecież
nie aż tak zgrzybiały, by można się było spodziewać, iż
dzisiaj nie będzie go już pomiędzy żywymi! Cóż się właściwie
stało? Choroba nagła? Wypadek?
– Przykro
mi młodzieńcze. Sami nie bardzo wiemy, co było przyczyną zgonu
naszego współbrata... Co najwyżej możemy się domyślać...
– Jak
to nie wiecie? Mówisz zagadkami, ojcze! – zawołałem.
– Sądzę,
iż najlepiej uczynisz, jeśli zajdziesz do celi nieboszczyka stryja
– Panie świeć nad jego duszą! – i zobaczysz zwłoki, zanim
przeniesiemy trumnę do kościoła.
Podszedł
do drzwi i otwarłszy je energicznie, pierwszy wyszedł na korytarz,
mnie nakazując gestem, abym podążył za nim. Szedł prędko, tak
prędko, że ledwo mogłem nadążyć. Zapuściliśmy się w labirynt
korytarzy, po których echem niósł się odgłos naszych kroków,
mącąc niczym poza tym nieskalaną ciszę. W powietrzu czuć było
zapach wosku, uschłych kwiatów, kurzu i stęchlizny. Ściany były
równo wybielone wapnem, a kamienie posadzki idealnie czyste.
Gdy
znaleźliśmy się w celi mojego stryja, gwardian odezwał się do
klęczących wokół trumny i modlących się mnichów:
– Wyjdźcie
ojcowie, zostawcie nas tu przez chwilę samych.
A
gdy zakonnicy, tłocząc się u drzwi, w końcu znaleźli się na
korytarzu, gwardian zbliżył się do trumny, w której spoczywało
ciało ojca Sebastiana. Umarły przyodziany był w szaty kapłańskie,
tak jakby miał odprawić mszę. Spod ornatu, alby i habitu wyzierały
zniszczone skarpety. Zakon poskąpił mu nowych... Zresztą, czy to
miało jakiekolwiek znaczenie? Dłonie umarłego złożone niczym do
modlitwy, oplatał kilkakroć długi drewniany różaniec, zakończony
sporych rozmiarów mosiężnym krzyżykiem. Wszystko niby wyglądało
normalnie, z jednym wyjątkiem – twarz nieboszczyka przykryta była
kawałkiem czarnego materiału.
Przeżegnałem
się i prawie bezgłośnie poruszając wargami, wyszeptałem słowa
modlitwy za umarłych, błagając Przedwiecznego, aby raczył mego
stryja przyjąć do swej chwały. Skończywszy, przeżegnałem się
ponownie.
Gwardian,
ujrzawszy to, ozwał się w te słowa:
– Byłeś
ciekaw, synu, co mogło być przyczyną śmierci twego krewniaka? Ja
odrzekłem, że nie wiem, że co najwyżej mogłem się domyślać.
Zresztą osądź sam.
Nagłym
ruchem zerwał płat materii zakrywający oblicze trupa, a gdy
spojrzałem na nie, poczułem mrowienie w krzyżu i coraz bardziej
ogarniającą mnie grozę. Twarz, wykrzywiona w potwornym grymasie
przerażenia wyglądała okropnie.
Gwardian,
widząc, iż źle znoszę ten niemiły widok, przykrył oblicze
ponownie. Odzyskawszy mowę, ale cały drżący jeszcze z przejęcia,
wyszeptałem:
– Jego
zabił strach... Umarł ze strachu...
– I
ja tak mniemam – gwardian skinął głową.
– Zachowaj
nas Boże od tego, co umarły zobaczył w chwili swego skonu!
Milczeliśmy
czas jakiś, obydwaj zwiesiwszy głowy. Później zaś widząc, iż
gwardian ma chęć opuścić już to miejsce, zapytałem:
– Ojcze
gwardianie, czy mógłbym pobyć sam na sam ze stryjem?
Mnich
przyzwalająco skinął głową.
– Dobrze,
zostań młodzieńcze. Wydam polecenie, aby ci nie przeszkadzano, aż
sam opuścisz tę celę. Rozumiem cię doskonale... Wybacz, jeśli
rozdrapuję rany, wybacz... Najpierw ojciec, teraz stryj... Z tego,
co wiem, teraz zostałeś już sam na świecie.
Podszedł
do mnie i szeroko rozwarłszy ramiona, objął mnie mocnym uściskiem,
a później ucałował w głowę. Nie umiałem powstrzymać szlochu,
który raptem targnął moją piersią.
Skoro
zostałem sam, raz jeszcze gorąco pomodliłem się w intencji
stryja, a później usiadłem na tej samej pryczy, na której wczoraj
siedzieliśmy obaj. Teraz już miałem pewność, iż coś potwornego
przed wiekami wywołał, chyba z samych trzewiów piekieł, mój
przodek. Teraz już byłem pewny, że wszystko, o czym mi opowiedział
stryj, to szczera prawda i że to, co go minionej nocy zabiło,
jednocześnie nawiedziło i mnie w koszmarnym majaku.
Tylko
dlaczego jego zabiło, a mnie oszczędziło? Czyż dlatego, iż mną
miało nadzieję w przyszłości posłużyć się do jakichś sobie
tylko wiadomych celów? Przypomniałem sobie raz jeszcze wszystko, o
czym opowiadał starzec. Przypomniałem, iż rzekł, że jeśli
czemuś się nie zapobieże, to moc, którą wywabił nasz naddziad
Stanisław, najpóźniej do siódmego pokolenia, od tamtej pory
licząc, wywoła coś, co wprawi świat w zdumienie i zgrozę
zarazem.
Ach!
Dlaczego wczorajszego dnia niedane nam było dokończyć rozmowy,
odczytać dokumentu doręczonego stryjowi w zapieczętowanej kopercie
przez mojego ojca?...
Właśnie!
Raptem uświadomiłem sobie, iż za wszelką cenę muszę zdobyć ów
dokument, w którym zawierało się całe wyjaśnienie zagadki.
Ponieważ wczoraj nader gruntownie przeszukałem celę stryja, a nie
znalazłem nawet śladu skrytki, począłem się zastanawiać, czy
czegoś, aby nie ominąłem.
Badawczo
rozglądałem się po całym pomieszczeniu i naraz... Tak, właśnie!
Zapomniałem o posadzce! Rzuciłem się tedy czym prędzej na kolana
i z twarzą przy ziemi, jąłem na czworakach obchodzić całą izbę
dookoła, postukując w kamienne płyty z przejęciem i nadzieją,
oczekując na głuchy odgłos, jaki winna wydać ta, która maskuje
pustą przestrzeń pod sobą.
I
się nie omyliłem. Niedaleko okna, w kącie pomiędzy pryczą a
ławą, na której stała gliniana misa i dzban z wodą, natknąłem
się na tę płytę. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Oto
jeszcze kilka chwil. Już niedługo, a wreszcie dowiem się
wszystkiego...
Usiłowałem
podważyć kamień palcami, lecz prócz tego, iż połamałem
paznokcie, nie osiągnąłem niczego nadto. Pomógł mi przypadek,
oto bowiem, gdy zupełnie niechcący oparłem się o jedną z rogów
płyty, odskoczyła bezszelestnie na bok, wypchnięta jakimś
sprężynowym mechanizmem, odsłaniając czarną czeluść.
Chciwie
zajrzałem do środka, ale nie zobaczyłem niczego. Wtedy włożyłem
tam rękę i dokładnie obmacałem schowek. Był pusty. Jeszcze nie
dowierzałem sam sobie. Zabrałem płonącą świecę z jednego z
lichtarzy ustawionych wokół trumny i oświetliłem wnętrze
skrytki. Niestety było puste. Ktoś musiał je opróżnić przede
mną... Lecz kto i kiedy?
Na
pewno nie mógł to być żaden z mnichów zamieszkujących ten
klasztor, bo skąd niby miałby wiedzieć, iż można cokolwiek
znaleźć w tajnej skrytce, w celi starego ojca Sebastiana. Chyba...
chyba że ów wtajemniczył kogoś w całą sprawę.
Nie,
nie. Zdecydowanie odrzuciłem ową myśl. Przypomniałem bowiem
sobie, z jaką powagą stryj potraktował papiery poruczone mu przez
mego ojca, jak dbał o nie. A sam fakt, iż nie trzymał ich na
wierzchu, lecz dobrze ukryte i w ten sposób zabezpieczone przed
niepowołanymi oczyma (chociaż i tak nic owo nie pomogło!), zdawał
się był dowodzić, iż zdecydowanie należy odrzucić hipotezę o
kradzieży dokumentów przez kogoś wtajemniczonego w całą sprawę
przez stryja.
A
zatem? Zatem wniosek nieodparcie nasuwał się sam.
Dokumenty
zabrał KTOŚ lub COŚ, kto przybył w nocy i swym widokiem tak
przeraził starca, że ów wyzionął ducha ze strachu. To, co
odwiedziło celę owej nocy, bynajmniej nie zjawiło się, iżby
pozbawić życia mnicha, lecz zabrać dokumenty i tym samym
przeszkodzić mi w zapoznaniu się z ich treścią. Ojciec Sebastian
zginął niejako przy okazji...
Postanowiłem,
iż muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak miniony dzień,
aż do udania się na spoczynek, spędził mój stryj.
Wyszedłem
więc na korytarz z zamiarem ponownego udania się do celi
gwardiana. Ale nie musiałem tego czynić. Stał on bowiem, z grupką
mnichów, za załomem korytarza, wyraźnie czekając, kiedy wreszcie
opuszczę owo nader smutne miejsce, jakim było pomieszkanie
umarłego.
– Ojcze
gwardianie – rzekłem. – Czy zechciałbyś mi odpowiedzieć na
kilka pytań?
– Jeśli
tylko będę umiał? Pytaj, młodzieńcze.
– Otóż,
jak wiesz, odwiedziłem wczoraj mego nieżyjącego już stryja. Miał
mi przekazać ważne wiadomości, ale nie zdążył i nie uczyni tego
nigdy... Naszą rozmowę przerwało wezwanie od ciebie, ojcze...
Nie
zdążyłem dokończyć, gdy gwardian odpowiedział:
– Otóż,
to dziwne. Twój stryj istotnie przybył do mnie, rzekomo wezwany.
Tymczasem wcale po niego nie posyłałem.
– Ależ
ja sam byłem przy tym, gdy przybył po stryja młody mnich.
– Tak,
wiem. To nowicjusz, od niedawna bawiący w naszym klasztorze i
nieznający jeszcze (jak mniemam) wszystkich ojców. Sądząc, iż
zakpił sobie ze starowinki, zbeształem go za ów niewczesny żart.
Kleryk jednak zaklinał się na wszystkie świętości, iż uczynił
tylko to, co polecił mu – w moim rzekomo imieniu – pewien stary
i dość dziwnie wyglądający zakonnik.
Coś
mnie tknęło i dokładnie, ze wszelkimi, najdrobniejszymi nawet
szczegółami, opisałem człowieka, kryjącego twarz pod kapturem,
który wywiódł mnie z klasztoru poprzez niewielką żelazną
furtkę.
Gwardian
patrzył na mnie zdumiony.
– Istotnie,
tę samą postać i dokładnie w taki sam sposób opisał mi wczoraj
nowicjusz. Wszystko się zgadza... Prócz jednego... Takiego mnicha
nie ma w tym klasztorze...
Gdy
domówił owych słów, zapadła nienaturalna cisza. Zakonnicy
spoglądali po sobie zdumieni i przestraszeni zarazem.
– Dziwne
to, doprawdy bardzo dziwne – jął mówić po chwili gwardian. –
Jeśli mam być szczery, to niczego w całej tej historii nie
rozumiem. Ów tajemniczy mnich, kimkolwiek on był i z jakiegokolwiek
świata przybył pomiędzy nas – bo coś mi podszeptuje, iż nie z
człowiekiem z krwi i kości była to sprawa – miał jeden chyba
tylko cel.
– Jakiż?
– zapytałem zaintrygowany.
– To
chyba oczywiste – odparł gwardian – Skoro podstępem wywabił
ojca Sebastiana z celi, a pod jego nieobecność czym prędzej
wyprowadził cię poza obręb klasztoru, to chyba chodziło mu o to,
aby was rozdzielić!
– Masz
rację ojcze. I ja jestem o tym przekonany.
– Ale
dlaczego? Dlaczego? Czy potrafiłbyś mi to wytłumaczyć?
– Cóż,
ojcze. Może mógłbym choćby w niewielkiej cząstce zaspokoić
twoją cierpliwość, ale z różnych względów wolałbym tego nie
czynić. Jestem tylko człowiekiem i... boję się. Nie tylko o
siebie, ale i o ciebie... Przypomnij sobie wyraz twarzy mego
stryja...
– A
zatem coś jednak wiesz? – zapytał gwardian.
– Owszem,
coś niecoś wiem. Ale nazbyt mało, aby mogło to rozświetlić mrok
tajemnicy dotykającej mnie, mego stryja i owego dziwacznego mnicha,
a jednocześnie może jednak dość dużo, by mogło stanowić
zagrożenie dla ciebie, ojcze, lub któregokolwiek innego z
zakonników mieszkających w tym klasztorze. Lepiej zatem nie
ryzykować i to, co wiem, zachowam dla siebie. Być może nadejdzie
kiedyś taki dzień, że przyjdę do ciebie, ojcze, po radę, albo i
po pomoc? Być może... Tymczasem jednak – jak mniemam – nie jest
pora na to.
– Cóż,
jeśli tak sądzisz, jeśli taka jest twoja wola, nie pozostaje mi
nic innego, tylko ją uszanować. Czy zostaniesz z nami do czasu, aż
przeniesiemy trumnę ze zwłokami ojca Sebastiana do kościoła?
– Oczywiście,
zostanę – przytaknąłem skwapliwie.
Nie
musiałem czekać długo, gdy mnisi wynieśli trumnę na własnych
barkach i śpiewając jakąś pieśń łacińską, krętymi
korytarzami udali się do świątyni.
Tutaj
ustawiono ją na katafalku otoczonym z dwu stron świecami
wstawionymi w wysokie drewniane lichtarze. Od razu odprawiono mszę
żałobną za spokój duszy zmarłego. Potem zaś zamknięto wieko,
zabijając je gwoźdźmi. Były jakieś śpiewy, kadzidła, modły.
Orszak pogrzebowy ruszył powoli główną nawą kościoła ku
kruchcie, gdzie było wejście do podziemi, w których zakonnicy
znajdowali miejsce wiecznego spoczynku.
Trumnę
niosło na barkach czterech młodych mnichów, a czterech innych im
asystowało. Gdy znaleźliśmy się w kruchcie, uchwyciwszy za
brązowe uchwyty, z widomym trudem podniesiono i odsunięto na bok
ciężką klapę dębową z zewnątrz obitą miedzianą blachą z
wyrytym na niej jakimś wpół zatartym i zupełnie już nieczytelnym
napisem.
Mnisi
dźwigający trumnę poczęli zstępować w dół. Za nimi udał się
tylko gwardian sprawujący obrzędy pogrzebowe i ja. Reszta pozostała
na górze.
W
krypcie podziemnej powietrze było stęchłe i wilgotne. Rzędem pod
ścianami stały trumny. Niektóre z nich były jeszcze w całkiem
dobrym stanie, inne na wpół zbutwiałe, których wieka zapadły się
ze starości, odsłaniając swoją makabryczną zawartość. W jednej
z nich, spośród prochu i próchna, wyzierała żółtawa czaszka,
szczerząc zęby w trupim uśmiechu.
Ustawiono
trumnę z ciałem mego stryja w niedokończonym szeregu trumien, pod
jedną ze ścian wymurowanych z nierównych, kanciastych białawych
kamieni, a gdy gwardian dokończył obrzędów pogrzebowych,
opuściliśmy podziemie. Ciężka drewniana klapa, obita z zewnątrz
miedzianą blachą, zasunięta przez mnichów na swe dawne miejsce, z
głuchym łoskotem zapadła się w przygotowane dla niej wyżłobienie,
dokładnie i szczelnie zakrywając otwór. Wszystko się skończyło.
I
oto nagle uświadomiłem sobie, iż jestem ostatnim jedynym von
Semberkiem na całym bożym świecie. Nie wiedzieć czemu, na tę
myśl zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie.
Pożegnałem
mnichów i gwardiana, który zapewnił mnie, iż nigdy nie zapomni o
mojej osobie w swoich modlitwach. Podziękowałem mu zatem i nie
wchodząc już do kościoła, wysunąłem się na dwór.
Gdy
z bocznej uliczki, przy której znajdował się klasztor, wyszedłem
na jedną z głównych ulic mojego miasta, wmieszałem się w gwarny
i ruchliwy tłum. Twarze ludzi, głosy ich rozmów, domy rozświetlone
słońcem, którego refleksy odbijały się w szybach okiennych, oraz
świeżość powietrza, jakże różnego od stęchlizny klasztoru,
poprawiły mi nieco humor.
Tak
jak zapowiedziałem służbie, obiad spożyłem na mieście. Zaszyłem
się w przytulnej salce maleńkiej restauracyjki, którą znalazłem
całkiem przypadkiem w jednym z zaułków, wciśniętych pomiędzy
szare, brudne i odrapane mury czynszowych kamienic. Aż dziw, iż coś
tak miłego znajdować się mogło w owej odpychającej swym wyglądem
okolicy.
Restauracyjka
była cicha, nastrojowa, obsługa uprzedzająco grzeczna, a jedzenie
wyborne. Toteż, zaspokoiwszy głód i pragnienie, odprężyłem się
zupełnie. Oczyściłem swoją głowę z wszelkich myśli i
odpoczywałem, naprawdę odpoczywałem, powolutku sądząc doskonały
koniak. Ogrzewałem szkło kieliszka w dłoniach i wąchałem z
lubością wspaniały aromat alkoholu albo też, unosiłem kieliszek
nieco ku górze, zachwycając się bursztynowozłotą barwą trunku.
Delikatnie smakowałem go, rozprowadzając po kilka kropel na języku
i podniebieniu.
I
oto naraz spokój mego ducha został zachwiany. Raptem spostrzegłem
siedzącego o kilka stolików dalej, pod przeciwległą ścianą –
znajomą mi już postać – dziwnego mnicha, o twarzy ukrytej pod
kapturem, opadającym mu aż na oczy.
Zdziwiłem
się, ujrzawszy go bowiem, nie widziałem, aby ktokolwiek wchodził
do restauracyjki w czasie, kiedy się tam znajdowałem. Chociaż,
zresztą... mogłem nie zauważyć.
Mimo
iż pierwszym moim odruchem na widok tajemniczej postaci był strach,
potem – przemyślawszy rzecz całą – doszedłem do wniosku, że
moje obawy są chyba bezpodstawne, a wcześniejsze podejrzenia w
stosunku do tego człowieka dziecinne i bynajmniej nieuzasadnione.
Skoro
pokazuje się w miejscach publicznych, to chyba nie jest kimś
niezwykłym? Pomyślałem jeszcze, iż najlepiej uczynię, jeśli
teraz, korzystając z okazji, porozmawiam z nim i tym samym rozwieję
wszelkie swoje wątpliwości. Cóż, pewnie to jakiś dość
ekscentryczny staruszek i tyle, a że nikt go nie zna w klasztorze
franciszkanów? I to również niczego jeszcze nie dowodzi. Być może
zjawił się tam przez pomyłkę, a cała reszta była jakimś
zwykłym nieporozumieniem i niczym ponadto?
Skinąłem
zatem na kelnera, który natychmiast stanął przy mnie i z
uniżonością, która drażniła mnie nieco, zapytał:
– Czym
jeszcze mogę jaśnie panu służyć? A może podać rachunek?
– Nie,
jeszcze nie. Proszę zapytać siedzącego przy tamtym oto stoliku
zakonnika, czy nie zechciałby poświęcić mi kilku chwil na rozmowę
w osobistej sprawie, i czy ewentualnie mogę przysiąść się do
niego.
Kelner
zmieszał się z lekka, z dziwnym zakłopotaniem spoglądając to na
mnie, to w kierunku, który mu wskazałem.
– Hm,
tak... Oczywiście... – jąkał się. – Tylko... tylko, proszę
jaśnie pana... Wyraźnie nie mógł z siebie wykrztusić nic więcej.
– Co
tylko?! – zirytowany podniosłem głos, może o ton za wysoko, niż
usprawiedliwiała to sytuacja.
– Cóż,
będę szczery, jaśnie panie. Ja... ja tam absolutnie nikogo nie
widzę... Stolik, który łaskawy pan raczył mi wskazać, jest...
wolny.
Na
chwilę zaniemówiłem.
– Jak
to wolny?! – wyrzuciłem z siebie wreszcie. – Jak to wolny?
Przecież nie jestem ślepy?! Przecież wyraźnie widzę! Siedzi tam
sędziwy mnich, z twarzą zakrytą kapturem.
– Hm,
tak... – jąkał się kelner. – Zapewne ma pan rację... Być
może, iż łaskawy pan widzi tam mnicha... Wszakże JA go tam nie
widzę.
Mówiąc
to, jednocześnie delikatnym ruchem odsuwał ode mnie kieliszek z
koniakiem. Zauważyłem to natychmiast i schwyciłem go za
nadgarstek.
– Proszę
to zostawić! Nie jestem pijany!
– Ależ!...
– sumitował się kelner. – Gdzież bym śmiał sugerować coś
podobnego!... Może tylko... Może alkohol po prostu panu nieco
zaszkodził?
Puścił
kieliszek, który natychmiast przysunąłem na powrót do siebie, a
potem ująwszy go dwoma palcami, wychyliłem do dna. Poczułem
pieczenie wędrującego przełykiem alkoholu, a potem ciepło
rozlewające się po żołądku. Przymknąłem na chwilę oczy,
później zaś otworzyłem je i popatrzyłem w stronę stolika, przy
którym dostrzegłem mnicha.
Był
tam nadal. Tyle że teraz wstawał i lawirując między stolikami,
kierował się, idąc na ukos przez salkę, ku wyjściu. Nie mogłem
pozwolić, by mi umknął. Podałem kelnerowi zapłatę za obiad, zda
się o wiele za dużo, niż wszystko to razem wartało i nie
czekając, aż wyda mi resztę, rzuciłem się w pogoń za
wychodzącym. W chwili, gdy dopadłem drzwi, on akurat wysunął się
już na ulicę.
W
wejściu zderzyłem się z wchodzącym otyłym jegomościem, który
jął mnie besztać jak uczniaka, zupełnie nie przebierając w
słowach.
– Najmocniej
pana przepraszam. Zupełnie niechcący potrąciłem łaskawego pana.
Bardzo mi śpieszno. Byłbym nad wyraz wdzięczny, gdyby mi pan
zechciał powiedzieć, w którą stronę się udał, wychodzący
przed chwilą z tej restauracji, stary zakonnik?
– Jaki
zakonnik? Panie? Chyba się panu przyśniło?! Stałem opodal wejścia
do tej restauracji dobry kwadrans, czekając na znajomego, z którym
miałem zjeść tutaj obiad i przy okazji załatwić kilka interesów.
Bądź pan pewny, rozglądałem się bacznie i na prawo, i na lewo,
i w tył,i w przód, czy nie nadchodzi. Zatem kogoś tak
charakterystycznego, jak zakonnik, żadną miarą nie mógłbym
przegapić, czy nie zauważyć!
– I
co?
– I
nic! Jak rzekłem, musiało się panu coś przyśnić! Żaden
zakonnik w ciągu minionego kwadransa ani tu nie wchodził, ani też
stąd nie wychodził.
– Mógłby
pan dać słowo?
– Aleś
pan nudny! Mógłbym i przysięgę złożyć. A w jakimże to niby
celu miałbym pana oszukiwać, mój panie?! Ale odczep się pan
wreszcie ode mnie, bom głodny.
Bezceremonialnie
odsunął mnie na bok.
Kelner
widząc, iż jeszcze nie opuściłem na dobre restauracyjki, podszedł
do mnie, chcąc wydać resztę. Ale machnąłem tylko na to ręką i
wybiegłem na ulicę.
*
* *
Wędrowałem
przed siebie, nie bardzo wiedząc, dokąd idę.
„Mój
Boże! – myślałem. – Czyżby ogarniało mnie szaleństwo?
Czyżby mącił mi się rozum? Czyżbym tracił zmysły?”
Tak
jak ów grubas gotów był przysięgać, iż nikogo nie widział, tak
ja gotów byłem uczynić to samo, upierając się jednak, iż w
restauracji widziałem tego samego mnicha, który wyprowadził mnie z
klasztoru i że na moment przede mną wyszedł na ulicę.
Cała
sprawa jęła coraz bardziej dręczyć mój umysł, rozpalać
wyobraźnię. Ileż bym dał za to, ażeby rozwikłać ową
tajemnicę. Nie, z całą pewnością nie były to ani przywidzenia,
ani przypadki. To, co od kilku dni działo się wokół mnie, mimo iż
dziwaczne i trącące niesamowitością, jednakże z całą pewnością
było realne.
Pomyślałem,
że bez ochyby jestem osaczony. Owo coś lub ktoś działało zgodnie
z wcześniej ustalonym planem. Działało z żelazną konsekwencją,
realizowało swój zamiar krok po kroku. Tak, o tym wszystkim byłem
już przekonany. Tylko... tylko nie wiedziałem najważniejszego,
czego owo coś lub ktoś chce ode mnie. Do czego pragnie użyć mojej
osoby albo-li też mną się posłużyć.
Zacząłem
się bać. Nie, nie bałem się, iż mogę stracić życie, jak
tracili je moi przodkowie w zetknięciu z ową potworną tajemnicą.
Bałem się czegoś zgoła innego – tego mianowicie, iż utracę
wolę, iż coś zapanuje nad moją jaźnią, zniewoli mój umysł.
Kim wówczas będę? Kukłą? Manekinem? Gliną? Gliną, z której
NIEZNANE uformuje, ulepi kształt jemu potrzebny?
*
* *
Do
domu wróciłem późnym wieczorem, bardzo zmęczony i bardzo głodny.
Ten ostatni fakt niezmiernie ucieszył kucharkę i natychmiast, skoro
tylko umyłem się i przebrałem, kazała nakrywać do kolacji. Od
śmierci ojca panoszyła się w domu, jakby była jego panią, ale
zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Było mi to całkowicie
obojętne.
Siedziałem
sam u szczytu ogromnego stołu, który oświetlał świecznik z
jarzącymi się woskowymi świecami. Jadłem powoli, powoli popijając
kęsy strawy starym reńskim winem. Później zaś, otarłszy usta
śnieżnobiałą serwetą, przeszedłem do gabinetu ojca.
Zdecydowanie
zbliżyłem się do ściany i zdjąwszy z niej tajemniczą mapę,
rozłożyłem ją na blacie biurka, z którego wszystkie papiery i
przedmioty po prostu zmiotłem jednym ruchem dłoni, wprost na
podłogę. Oglądałem mapę bardzo dokładnie, cal po calu,
mniemając, iż uda mi się na niej odkryć coś, co choćby w
nieznacznym stopniu ułatwi przeniknięcie tajemnicy coraz mocniej
jątrzącej mój umysł.
Ach!
Jakże żałowałem, iż nie trafiły w moje ręce papiery naddziada
Stanisława i wyjaśnienie mojego ojca. W umyśle odzywał się
odległym echem głos stryja Sebastiana, mówiący, iż czasu nie ma
już wiele, iż koniecznie musimy uczynić coś, aby zapobiec złu,
aby unieszkodliwić TO, co z czeluści NIEZNANEGO wywołał nasz
daleki przodek. Raptem wzrok mój padł na dół mapy, gdzie
widziałem łaciński napis:
ET
VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM
I
UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ
SIEDMIOMA
PIECZĘCIAMI...
Ach!...
Ten szept, dziwaczny, syczący szept, przejmujący grozą i
obrzydzeniem... wtedy, w przeszłości, gdy byłem jeszcze dzieckiem
i ostatniej nocy:
„Złam
pieczęcie... Złam pieczęcie...”
Siedem
pieczęci... Tajemnicza księga... Dług zaciągnięty przez
Stanisława von Semberka, o którym opowiadał stryj... Dług
zaciągnięty wobec KOGO lub CZEGO? Wobec nieznanej mocy, która
prześladuje nasz ród? Dług, który musi być spłacony, jeśli nie
przez Stanisława, to przez jego potomka.
„Choćby
był potomkiem i w siódmym pokoleniu”
Tak,
właśnie tak powiedział stryj.
O
Boże! Nic z tego nie pojmuję! Nic zgoła! Dług, tajemnica, siedem
pieczęci – siedem pokoleń. A może?... A może jedna pieczęć,
to jedno pokolenie?...
A
ja? Którymże to ja jestem pokoleniem? Stanisław Semberk żył
około 1650 roku, teraz mamy rok 1857... A zatem? Zatem to ja jestem
owym siódmym pokoleniem! To ja jestem ową siódmą pieczęcią!
Dokumenty
przepadły. Niestety. Nigdy nie dowiem się o ohydzie popełnionej
przez mojego przodka. Nigdy nie pojmę tego, co mnie będzie
spotykać. Nigdy. Będę płacił za coś, nie wiedząc za co.
Doświadczę czegoś, czego nie będę rozumiał.
Nie!
Cała moja wola buntowała się na myśl o tym. Dlaczego ja mam
płacić za grzechy kogoś, kto żył dwieście lat temu. Dlaczego?
Każdy odpowiada sam za siebie. Nie przyjmę potulnie cudzych win na
własne barki. Jeśli zgrzeszył Stanisław, Stanisław winien zostać
ukarany!
Tak,
ale przecież stryj mówił o jakiejś monstrualnej, nieludzkiej mocy
wywołanej z czeluści nieznanego.
Mocy,
która – jeśli się jej nie unicestwi – wprawi świat w
przerażenie. A zatem? Zatem można ją unicestwić lub przynajmniej
pokonać!
Przecież,
by tego dokonać, należy poznać TO, z czym się będzie mieć do
czynienia. Mam mapę, ale to zbyt mało... Zapiski zginęły...
Właśnie! Czyż to nie potwierdzenie, iż można z owym czymś lub
kimś wygrać, skoro owo coś lub ktoś stara się, bym go nie
rozpoznał? Nie zrozumiał? Nie znalazł sposobu?
I
znów pojawiły się w mózgu słowa stryja:
„...
prócz manuskryptu... i mapy tajemniczej wyspy – niezbędnych
pospołu do zrozumienia pewnych rzeczy – w przypadku gdy one
zaginęły, wskazówek rozwikłania rodzinnej tajemnicy, można ponoć
poszukać w krypcie grobowej Semberków pod kaplicą Błogosławionych
Męczenników w Sandomierzu”.
Tak.
Dokładnie tak powiedział. Czyż zatem – skoro wiem aż tyle –
wolno mi zostawić całą sprawę własnemu biegowi? Przecież groźba
wisi nie tylko nade mną, lecz i nad innymi, nad wszystkimi ludźmi,
nad światem!
Nie
mam wyboru. A zresztą... Cała owa tajemnicza – chociaż
nadzwyczaj niebezpieczna zagadka – mocno mnie zaintrygowała!
Wiedziałem
już, że to uczynię. Sięgnąłem na jedną z półek i zdjąwszy z
niej mapę Europy, gorączkowo obrzuciłem ją wzrokiem. Gdzież ten
Sandomierz, mój Boże, gdzież Sandomierz? Polski już nie ma. Od
dawna jej nie ma. Gdzież go zatem szukać? W Prusach, Rosji, czy
Austro-Węgrach?
Palec
wędrował od miejscowości do miejscowości. Aż nareszcie
znalazłem. Był w Rosji, przy samej granicy austriackiej. Poczułem
się dość dziwnie. Ogarnęło mnie pewne wzruszenie. Do tej pory
pusto brzmiąca nazwa – Sandomierz, przestała być dla mnie czystą
abstrakcją.
Wszak
stamtąd wywodziła się odnoga rodu von Semberków, do której
należałem.
Mimo
iż nadal nie widziałem miasta, to już sam fakt, że umiejscowiłem
ów drobny punkt na mapie, sprawił, iż stało się dla mnie
bliższe, bardziej realne i namacalne.
Zastanawiałem
się, jak wygląda, jacy są mieszkający tam ludzie? Ze wzruszeniem
pomyślałem, że już wkrótce będę przemierzał te same ulice,
którymi kiedyś chadzali moi przodkowie. Pomyślałem też, że
ojciec chyba przeczuł – wiedziony jakimś przedziwnym instynktem –
to, co miało rychło nastąpić. Bo przecież nie darmo kazał mnie
uczyć polskiego?
Odłożyłem
mapę, zdmuchnąłem świecę i po omacku ruszyłem do swojej
sypialni. Nie miałem z tym najmniejszych problemów. Dom znałem
doskonale i mogłem zupełnie swobodnie poruszać się po nim w
całkowitej nawet ciemności.
Gdy
znalazłem się w pokoju sypialnym, nie zapalałem już świecy.
Ułożyłem się w pościeli jak najwygodniej. Teraz, skoro wreszcie
podjąłem jakieś konkretne postanowienie, wytknąłem sobie ściśle
określony cel, poczułem się zdecydowanie lepiej. Lęk i jakiś
nieokreślony smutek opuścił mnie zupełnie.
Zapadłem
w bezdenną czeluść niepamięci. Bez marzeń sennych, bez majaków.
Po prostu spałem i odpoczywałem. Tak jak niegdyś, jak w czasach,
gdy mojego spokoju nie zakłóciło jeszcze żadne bolesne przeżycie,
gdy nie poznałem śmierci i nie zrozumiałem jej, i gdy nie
zetknąłem się z żadnym tajemniczym, budzącym dreszcz grozy
wydarzeniem.
*
* *
Spałem
długo, bardzo długo, co od dawna mi się już nie zdarzyło.
Obudziłem się dopiero około południa i bez pośpiechu
przyodziałem się, zjadłem śniadanie i – nie mając zamiaru
wychodzić z domu – jąłem czynić przygotowania do podróży.
Zastanawiałem
się, czy z N., swojego rodzinnego miasta, nie udać się wpierw do
Reichenbachu, gdzie tkwiły korzenie naszego rodu i może najpierw
tam spróbować poszukać czegoś, co być może ułatwiłoby mi
późniejsze poszukiwania w Polsce.
Z
Reichenbachu mogłem później przez Śląsk udać się do Krakowa, a
stamtąd pociągiem do mieszczącej się w Nadbrzeziu, przedmieściu
Sandomierza, ale leżącym nie po rosyjskiej, lecz po austriackiej
stronie granicy, stacji kolejowej, skąd od miasta oddzielałaby mnie
tylko Wisła. Byłaby to droga, znacznie wygodniejsza, którą
mógłbym odbyć w zupełnie znośnych, jeśli nawet nie w
komfortowych warunkach.
Wszakże
zastanowiwszy się nad całą tą sprawą dokładnie, doszedłem do
wniosku, iż podróż do Reichenbachu nie ma najmniejszego sensu. Bo
przecież mój przodek Stanisław wcale nie osiadł w tym mieście,
gdy gnany trwogą uciekł z Polski, aby ukryć się na stare lata w
bezpiecznym miejscu na niemieckiej ziemi. Uciekł do N., gdzie od
jego czasów, nieustannie, przez z górą dwieście lat, ród nasz
zamieszkiwał. Zatem w Reichenbachu nie ma absolutnie czego szukać.
Był to jedyny logiczny wniosek, jaki można było wyciągnąć.
Wytyczyłem
sobie więc zgoła inną trasę, chociaż może i dłuższą i mniej
wygodną, ale przy okazji umożliwiającą mi załatwienie jeszcze
pewnych spraw. Postanowiłem, iż pojadę najpierw do Berlina, a
stamtąd do Warszawy, zawadzając po drodze o Poznań, gdzie właśnie
chciałem załatwić sprawy, o których wcześniej wspomniałem. Co
to takiego miało być, nie należy do tematu tej opowieści, zatem
nie sądzę, abym musiał wspominać o owym więcej i szczegółowiej
zajmować się tą kwestią. Z Warszawy, jak nietrudno się domyślić,
chciałem już wprost pojechać do Sandomierza.
Jak
postanowiłem, tak też i uczyniłem. Nie sądzę, abym
zainteresował, kogokolwiek opowiadając o swojej podróży, bo nie
zdarzyło się podczas niej nic zajmującego.
Zajęła
mi ona wiele więcej dni, niżeli wprzód zakładałem, nie wziąłem
bowiem pod uwagę, iż załatwienie urzędowych spraw w Poznaniu
przeciągnie się ponad miarę. Zmitrężyłem (całkiem
niepotrzebnie, bo z wszystkimi można by się uporać w o połowę
krótszym czasie) aż dwa tygodnie. Niestety samowola jednego z
urzędników, któremu się wydawało, że jeśli piastuje państwowe
stanowisko, jest równy samemu chyba Panu Bogu, sprawiły, iż
musiałem siedzieć w tym mieście tyle, ile właśnie
przesiedziałem.
Gdy
przybyłem do Warszawy, okazało się, iż wynikła pewna,
nieprzyjemna dla mnie trudność. Otóż dowiedziałem się, że
dostać się koleją do samego Sandomierza jest niepodobieństwem, po
stronie rosyjskiej bowiem droga żelazna nie dochodzi bynajmniej do
tego miasta.
Wprawiło
mnie to w najwyższe zirytowanie, komplikowało bowiem
nieoczekiwanie, prostą na pierwszy rzut oka kwestię dotarcia na
miejsce. Teraz miałem do wyboru albo wyjazd do Austrii, gdzie
złapałbym pociąg do przedmieścia Sandomierza, Nadbrzezia, albo
dwie inne możliwości.
Nader
mili Polacy, ujęci tym, iż rodowity Niemiec – chociaż mocno
kalecząc – ale przecież mówi po polsku, oraz wie, iż przed
sześcioma pokoleniami miał polskich antenatów, wprost rozpływali
się w uprzejmościach.
Jedni
doradzali mi, ażebym udał się z Warszawy koleją przez Iwanogród
do Ostrowca, stacji najbliżej Sandomierza leżącej po rosyjskiej
stronie i tam wynająwszy bryczkę, w ciągu czterech godzin, szosą
prowadzącą przez Opatów, dotarł do Sandomierza, oddalonego od
Ostrowca o czterdzieści pięć wiorst.
Inni
natomiast twierdzili, iż chociaż podróż wydłuży mi się o trzy
godziny, to przecie mogę dotrzeć do Sandomierza w sposób o wiele
wygodniejszy i bez wątpienia mniej męczący. Otóż radzili mi oni,
iżbym wsiadłszy w Warszawie do pociągu, udał się drogą żelazną
przez Iwanogród do Puław, gdzie przesiądę się na statek
kursujący po Wiśle, który do samego Sandomierza bezpiecznie mnie
dowiezie. Stracę co prawda więcej czasu, ale przecież nie wytrzęsę
tak kości, jak w przypadku jazdy bryczką po wyboistej drodze.
Muszę
przyznać, iż dość długo zastanawiałem się, którą z owych
dwóch możliwości wybrać. Jazdę do Austrii wykluczyłem bowiem na
samym początku, jako zgoła bezsensowną. Wreszcie, nie bez wahań,
zdecydowałem się na statek. Pomyślałem, że znajdę na nim chyba
dość wygód, a ponadto w ciągu tych licznych godzin podróży będę
mógł sycić oczy do woli pięknem krajobrazów.
I
nie omyliłem się. Droga choć długa, a przez to – co by nie rzec
– męcząca, okazała się jednak dość interesująca. Podczas
jazdy koleją niczego widzieć nie mogłem, ponieważ odbywałem ją
nocą. Konduktor – nadzwyczaj grzeczny mężczyzna – gdy dałem
mu kilka kopiejek, z uniżonością wielką wyszukał mi pusty
przedział i obiecał czuwać i obudzić mnie, gdy tylko dotrę do
swej stacji docelowej. I danego słowa dotrzymał. Dzięki niemu,
chociaż w niezbyt wygodnej pozycji, ale przecież mogłem się
porządnie wyspać.
Gdy
wdzięczny za sumienne wywiązanie się z samorzutnie podjętego
obowiązku, w nagrodę wręczyłem mu przy wysiadaniu srebrną
półrublówkę, jął mnie tytułować „wasze wysokobłagarodije”,
jakbym co najmniej był księciem krwi podróżującym salonką, a
nie zwykłym pasażerem.
Na
statku ogarnęła mnie cisza. Och! Jakże cudownie wypoczywało się
po jeździe pociągiem, gdzie na rozjazdach trzęsło niemiłosiernie,
a ustawiczny stukot kół o szyny, mocno drażnił uszy. Sapanie
maszyny parowej i plusk wody było niczym w porównaniu z tamtym.
Szeroko
rozlewająca się Wisła, na której powierzchni grały
szkarłatnozłociste refleksy wstającego słońca, słała się
szeroką, aksamitną drogą, która doprowadzić miała tam, dokąd
gnało mnie chyba przeznaczenie. Chociaż odczuwało się chłód,
wczesny bowiem ranek połowy listopada nie mógł być przecież
inny, to jednak nie schroniłem się pod pokład, tylko dobrze
otuliwszy paltotem, stanąłem na dziobie i podziwiałem widoki
rozpościerające się przed moimi oczyma na obydwu brzegach rzeki.
Większość
drzew i krzewów była całkiem naga, ale przecież spotykało się
jeszcze takie, na których utrzymały się pojedyncze purpurowe,
szkarłatne, pozłociste czy brązowe liście.
Gdy
już nasyciłem oczy pięknem jesiennej przyrody, zszedłem pod
pokład, gdzie zamówiłem i zjadłem sute śniadanie, popijając je
mocną, gorącą herbatą z arakiem. Przy śniadaniu jacyś państwo
usiłowali nawiązać ze mną konwersację. On wyglądał na
przeciętnie dość zamożnego ziemianina, ona na kobietę znudzoną,
na jedną z tych, którym śnił się książę z bajki, a przyszło
im nader prozaicznie wyjść za mąż za dziedzica niewielkiego
majątku, z którym co najwyżej mogła porozmawiać o pracy w polu,
hodowli nierogacizny, płodozmianie czy podnoszeniu mleczności
bydła, nigdy zaś o poezji, malarstwie czy też innych górnolotnych
sprawach.
Ziemianin
wyraźnie źle się czujący wśród obcych, dowiedziawszy się, iż
jestem Niemcem, usiłował wywiedzieć się ode mnie jak najwięcej
na temat uprawy lucerny czy też wyki – nie pomnę zresztą czego
– w moim kraju. Ale usłyszawszy, iż – choć szlachcic –
jestem mieszczuchem, z wyraźną pogardą zdystansował się ode
mnie. Zabawne indywiduum.
Jego
małżonka natomiast, uchwyciła się kurczowo mojego ramienia,
jakbym był jej ostatnią deską ratunku na tym padole i prosząc,
abym jej nie odmówił towarzystwa podczas przechadzki po pokładzie,
dosłownie zasypała mnie opisem swoich najrozmaitszych – a każda
z nich wyglądała na śmiertelną – dolegliwości.
Wyglądało
na to, że z braku lepszego zajęcia, rozczytuje się w książkach
czy też czasopismach medycznych, skąd czerpie opisy chorób, które
oczywiście natychmiast wynajduje u siebie.
Zarzucała
mnie pytaniami. Błagała o rady jak postępować, by zwalczyć tę
lub inną dolegliwość, ale gdym odpowiedział, iż – według mego
skromnego zdania – najlepiej by jej uczyniło, gdyby znalazła
sobie jakieś pożyteczne zajęcie, a prócz tego, każdego dnia,
regularnie, czy to świątek, czy piątek, upał czy mróz, śnieżyca
czy słota, jak najwięcej spacerowała, a wszystkie choroby miną,
popatrzyła na mnie jak na wariata.
Dalsza
rozmowa już się nie kleiła, toteż po jakimś czasie, skłoniwszy
się uprzejmie, przeprosiłem ową damę i udałem się pod pokład.
Gdy za chwilę znów wysunąłem się z czeluści statku na świeże
powietrze i ulokowałem na dziobie ani szlachciura, ani też jego
małżonka nie podeszli do mnie. Najwyraźniej uznali, że nie ma z
kim się zadawać.
Miałem
więc szczęście, bo nikt więcej nie nagabywał mnie na rozmowę –
na którą nie miałem absolutnie żadnej ochoty – aż do końca
podróży. Do Sandomierza dotarliśmy wieczorem. W lecie byłoby
jeszcze o owej porze wcześnie i widno, teraz jednak, w listopadzie,
panowała już głucha noc. Gdy statek zacumował w przystani,
trzymając się grupki podróżnych, którzy wysiedli w Sandomierzu
wraz ze mną, udałem się do miasta.
Nie
miałem najmniejszej trudności, aby dopytać się o nocleg.
Skierowano mnie do Hotelu Podolskiego, dokąd zaprowadził mnie
pewien wynędzniały malec, liczący zapewne na parę kopiejek
zarobku. Oczywiście owych nadziei nie mogłem zawieść i dałem mu
kilka miedziaków.
Przydzielono
mi pokój pod numerem trzecim, bardzo wygodny, czysty i przytulny,
chociaż bynajmniej nie największy. Ale ponieważ nie miałem
zamiaru zatrzymywać się w Sandomierzu na dłużej, owo lokum, które
mi się dostało, uznałem za wystarczająco dobre i nie było mi w
głowie szukać czegoś innego.
Obmywszy
się po podróży i przyodziawszy w świeże ubranie, poprosiłem o
kolację do pokoju. Nie czekałem długo. W kilka minut zaledwie
przyniosła mi je młoda i ładna, chociaż może nieco zbyt tłusta
pokojówka, która najwyraźniej miała ochotę na pogawędkę.
Gdy
zabierałem się do jedzenia, ona, zamiast dyskretnie opuścić
pokój, wciąż stała przy drzwiach, trzymając rękę na klamce.
– Czego
panna chce? – zapytałem obojętnym tonem.
– Ja?...
– nie bardzo wiedziała co odpowiedzieć. – Ja... czekam... bo
wielmożny pan może sobie jeszcze czego zażyczy?
– Jeśli
będę czego potrzebował, to zadzwonię – odparłem.
Dygnęła
i chociaż nacisnęła klamkę, jakoś ociągała się z wyjściem.
– No?
Cóż jeszcze? – zapytałem, nie bardzo wiedząc co o tym wszystkim
mam myśleć. – Czy panna nigdy w życiu Niemca nie widziała?
– O!
Toż nie jednego! To nie to! Po tamtej stronie Wisły pełno ich.
Często tu z Galicji przyjeżdżają – wyraźnie się ożywiła,
uradowana, że zacząłem z nią rozmowę.
– Ale
ja nie jestem Austriakiem.
– Nie?
– zdziwiła się dziewczyna. – A kim? Prusakiem?
– Jestem
Bawarczykiem. To niemiecki kraj nader od polskich ziem odległy.
Bliżej stamtąd do Francji niż do Polski.
Popatrzyła
na mnie zdziwiona:
– Proszę
o wybaczenie, wielmożny panie, ale chciałabym wielmożnego pana o
coś zapytać...
– Więc
pytaj, panna – przyzwoliłem łaskawie.
Przybyłem
do celu podróży, nie umęczywszy się nazbyt, a poza tym owa
wścibska dziewczyna zaczynała mnie bawić.
– Więc
pytaj – powtórzyłem, widząc, iż się nieco waha.
– Ale
jeśli łaskawy pan nie jest Austriakiem, tylko jakowymś Niemcem
Bawarczykiem, to jakimże cudem tak dobrze umie po polsku?
– Ach!
To cię ciekawi! Cóż, mój ojciec nieboszczyk – Panie daj mu
niebo – gdy dzieckiem jeszcze byłem, kazał mnie uczyć polskiego,
ot i cała tajemnica.
– Lecz
po co? Na co Niemcowi, który z Polakami nie ma do czynienia, umieć
mówić po polsku?
– Taką
widać miał zachciankę i nic nadto. A poza tym muszę ci jeszcze
wyznać, iż śród moich odległych przodków byli i Polacy.
Sam
nie wiedziałem, po cóż jej to wszystko mówię. Po co w ogóle
wdaję się w jakowąś dysputę ze służbą. Ale ona, usłyszawszy
to, com na końcu wyrzekł, klasnęła w dłonie i zakrzyknęła.
– Och!
Teraz to już wielmożnemu panu mogę powiedzieć. W ruinach kościoła
św. Marii Magdaleny, co to przy nim dawniej ojcowie dominikanie
siedzieli, zanim ich stamtąd Austriacy nie wyrzucili i tak
klasztoru, jak i domu Bożego nie zmarnowali, przemieniając je na
magazyn, otóż w tych rozwalinach ostało się jeszcze co nieco.
Niedawno, gdym się tam z ciekawości zapuściła, pod wmurowaną w
ścianę tablicą z czarnego kamienia z łacińskim napisem,
widziałem portret szlachcica wymalowany na blasze. Owo wy, wielmożny
panie, jesteście do tego człowieka z portretu podobni niczym dwie
krople wody!
Usłyszawszy
te słowa, zrazu zamarłem, a potem jąkając się z lekka,
zapytałem:
– A...
czy... czy ów portret dalej wisi w tych ruinach?
Wzruszyła
ramionami:
– Nie
wiem... Skąd mam wiedzieć? Widziałem go kilka miesięcy temu. Do
tej pory mógł go już kto albo zabrać, albo zniszczyć. Przecież
zrujnowany kościół św. Marii Magdaleny, to ulubione miejsce zabaw
uliczników.
Widząc,
iż skończyłem jeść, zabrała naczynia i z tacą na ręku,
dygnąwszy grzecznie i życzywszy mi dobrej nocy, wysunęła się na
korytarz.
Siedziałem
przy stole, podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami i
rozmyślałem nad tym, co mi dziewczyna rzekła. Coś nie dawało mi
spokoju, coś zdawało się szeptać do ucha, bym nie czekał do
rana, bym nie czekał, aż świt zaróżowi nieboskłon, ale teraz,
zaraz, natychmiast, ubrał się i jak najprędzej odszukał ruiny
kościoła, o których wspomniała mi pokojówka.
Ubrałem
się ciepło, opatrzyłem ślepą latarkę, którą ukryłem pod połą
paltota i zszedłem z pięterka, gdzie znajdował się mój pokój,
na dół. Za niewielkim kontuarem siedział starszy mężczyzna o
długich, opadających na kark siwiuteńkich włosach i sumiastych,
obwisłych wąsiskach, bez wątpienia jeszcze pamiętający cesarza
Napoleona.
– A
dokądże to łaskawy pan wybiera się po nocy? – zapytał,
wyraźnie zdziwiony moim widokiem.
– Ot,
chciałbym zażyć nieco powietrza przed snem. Zawsze tak zwykłem
czynić, taki mam już zwyczaj – skłamałem, nie widząc powodu do
wtajemniczania w swoje sprawy obcego człowieka. Po czym, skinąwszy
mu lekko głową, wyszedłem na dwór.
Na
moje szczęście była pełnia. Ogromny księżyc wypełzł już ze
swojej kryjówki, gdzie się schował na dzień i rozparłszy się
wygodnie na nieboskłonie, oświetlał ziemię swoją srebrzystosiną
poświatą, w której przyczajone przedmioty nabierały nierealnych
kształtów, a przemykający jeszcze gdzieniegdzie ulicami ludzie,
sprawiali wrażenie nieco widmowych.
Z
dopytaniem się o ruiny kościoła św. Marii Magdaleny i dawnego
konwentu dominikańskiego, nie miałem najmniejszych nawet trudności.
Zaczepiony przeze mnie, wyglądający na drobnego urzędniczynę,
przypadkowy przechodzień objaśnił szczegółowo jak tam trafić.
Wyraził tylko zdziwienie, że chce mi się po nocy oglądać
pamiątki przeszłości. W końcu pewnie uznał, rozpoznając po
wymowie, iż jestem Niemcem, żem taki sam dziwak i ekscentryk, jak i
wielu innych moich współrodaków.
Do
ruin było bardzo blisko – należało minąć kilka uliczek
zaledwie. Doszedłem do rynku, przeciąłem go na ukos, mijając
przysadzistą bryłę tkwiącego tam pośrodku ratusza i zapuściwszy
się w boczną ulicę, w kilka minut znalazłem się u celu.
Budowla
wyglądała zaiste imponująco, ale nawet w blasku księżycowej
poświaty widać było, iż znajduje się już w agonii, że dni jej
żywota są policzone i że pewnie rychło młoty i oskardy rozkruszą
te starożytne mury – świadków dawnej świetności miasta –
obalą je, zamieniając w kupę gruzu i tak zniknie na zawsze
świątynia będąca kiedyś dumą mieszkańców Sandomierza.
Zbliżyłem
się do wejścia. Drzwi były rozbite, zatem bez najmniejszego nawet
trudu można było dostać się do środka. Wszedłem w czarną
czeluść bez chwili wahania. Tam, ukryty przed ludzkimi oczyma,
wyciągnąłem ślepą latarkę i zapaliwszy ją, jąłem obchodzić
kościół dookoła, szukając tablicy i portretu, o którym
wspomniała pokojówka.
Wędrowałem
wzdłuż ścian, uważnie stawiając stopy, aby nie potknąć się i
nie przewrócić na kupach gruzu, zwałowiskach śmieci, ułomkach
przegniłych desek, zaścielających grubą warstwą marmurową
posadzkę.
Potężne
filary ginące hen, w mroku, podtrzymywały zapewne nie mniej potężne
sklepienie. W tej, przed laty wspaniałej świątyni, teraz znalazły
pomieszkanie sowy i nietoperze. Nie było już ani głównego, ani
bocznych ołtarzy. Widniały też puste, okaleczone ściany naw i
filarów, z których powyrywano niektóre epitafia. Widząc to, jąłem
tracić nadzieję, czy uda mi się odszukać to, co mnie
interesowało.
Pocieszyłem
się, że może jednak tak, ponieważ niektóre z tablic epitafijnych
jednak nadal tkwiły na swych dawnych miejscach. Minąłem nagrobek
jakiegoś rycerza w zbroi, który wspierał głowę na hełmie
zwieńczonym pióropuszem. Penetrowałem teraz przestrzeń pod
chórem.
I
oto naraz... Tak! Oczy mnie nie myliły! Spostrzegłem sporych
rozmiarów tablicę, na której po łacinie wypisano mniej więcej
oto takie słowa:
D.O.M.
STANISŁAWOWI
SEMBERKOWI Z KRZYKOS.
WIELKIEMU
DOBRODZIEJOWI NASZEGO KLASZTORU.
NA
WIEŚĆ O TYM, IŻ W ZIEMI NIEMIECKIEJ
ŻYWOT
SWÓJ ZAKOŃCZYŁ.
KU
PAMIĘCI PRZYSZŁYCH POKOLEŃ.
PROSZĄC
O POBOŻNE WESTCHNIENIE ZA JEGO DUSZĘ
OJCOWIE
Z KONWENTU MAGDALEŃSKIEGO
TEN
POMNIK KŁADĄ.
ANNO
DOMINI MDC...
U
dołu była jeszcze data, ale ktoś wyłupał kawałek płyty, tak iż
w żaden sposób nie dało się jej odcyfrować do końca.
Spojrzałem
ponad epitafium, jednocześnie unosząc do góry ślepą latarkę i
oświetlając mdłym blaskiem wiszący tam, wymalowany na owalnym
kawałku blachy, portret człowieka w kwiecie wieku.
Najprawdopodobniej
portret ów wykonano w czasach, gdy Stanisław przebywał jeszcze w
Sandomierzu. Tylko dlaczego znalazł się on u św. Marii Magdaleny,
a nie w kościele św. Jakuba Apostoła, gdzie pod kaplicą
Błogosławionych Męczenników Sandomierskich znajdowała się
krypta grobowa rodziny Semberków? Tego nie mogłem odgadnąć.
Być
może, iż to dominikanie świętojakubscy portret ów przekazali
dominikanom magdaleńskim, gdy owi wmurowali w swoim kościele płytę
upamiętniającą Stanisława, ich dobrodzieja, wiedząc, że i tak
nigdy w rodzinnej krypcie nie będzie złożony, a zatem portret jest
im zbędny.
Przyjrzałem
się dokładnie obliczu tego, który wyrwał z głębin NIEZNANEGO
coś lub kogoś, co niosło nieszczęście naszemu rodowi i – być
może – wisiało groźbą ponad światem.
Zlustrowałem
szczegółowo owo oblicze i mimo woli przeszedł mnie dreszcz trwogi.
Z portretu spoglądał na mnie człowiek z półuśmieszkiem na
ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy
z ironią i pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało
się w nich – i malarz uchwycił to znakomicie – jakieś
szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed
niczym, przed żadną ohydą.
Ostrożnie
zdjąłem portret ze ściany i ukrywszy go pod połą paltota,
ruszyłem ku wyjściu. I oto naraz posłyszałem za sobą ciężki,
świszczący oddech, a później krótki zduszony jęk.. Odwróciłem
się gwałtownie, krzycząc:
– Kto
to? Kto tu jest?!
Wówczas
ujrzałem znajomą mi już sylwetkę tajemniczego mnicha, którego
miałem okazję spotkać w swoim rodzinnym mieście. Ogarnęła mnie
zgroza, ale przemogłem się i rzuciłem się na dziwną postać, z
pragnieniem jej pochwycenia. Och! Gdybym mógł TO dostać w swoje
ręce!...
Lecz
w tej samej chwili, raptownie, nie wiedzieć czemu, zgasła latarka.
Skądś spod sklepienia kościoła do moich uszu doleciał stłumiony
koszmarny chichot...
Jak
wydostałem się ze świątyni, jak i kiedy wróciłem do hotelu?
Tego nie wiem.
*
* *
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.