Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (3)
Rankiem
następnego dnia obudziło mnie słońce, którego promienie wpadały
do pokoju pozłocistą smugą, a w niej wirowały migotliwe skierki –
drobiny pyłu. Moje jedyne okno wychodziło na wschodnią stronę, a
ponieważ wieczorem nie zaciągnąłem zasłon, dlatego nie było mi
dane pospać dłużej.
Ale
otworzyłem oczy, czując się rześki i wypoczęty, zatem nie
rozzłościło mnie to, iż obudziłem się z pierwszym brzaskiem
dnia. Obmywszy się i przyodziawszy, teraz, w pełnym świetle jąłem
przypatrywać się bardzo dokładnie portretowi Stanisława von
Semberka, dziedzica Krzykos, a mojego odległego przodka.
Tak,
pierwsze wrażenie, które odniosłem, ujrzawszy go wczorajszego
wieczora przy blasku ślepej latarki, potwierdziło się teraz –
nie była to złudna gra świateł i cieni. Patrzyłem w oblicze
gładkie, niepozbawione pewnej, szczególnego typu, nieco surowej
męskiej urody. Była to twarz człowieka bez wątpienia obdarzonego
ogromną siłą woli i chyba pozbawionego wszelkich skrupułów
człowieka, który odrzucił precz wszelkie hamulce moralne i był
gotów realizować wytknięty sobie cel, nie bacząc na nic – ni na
niebo, ni na piekło.
Było
też w tej twarzy coś diabolicznego, coś, czego niewyraźne zarysy
zdawały się przezierać poprzez gładkość oblicza. Na z lekka
wykrzywionych ustach błąkał się bluźnierczy – nie umiałbym
znaleźć dlań trafniejszego określenia – półuśmieszek, a
nasycone szaleństwem oczy, zdawały się spoglądać w dal tak
odległą, do której zwykły śmiertelnik nie umiałby dotrzeć.
Z
bijącym od emocji sercem ująłem portret w obydwie dłonie i
stanąwszy przed lustrem, jąłem spoglądać na przemian – to na
swoje oblicze, to na lico wyobrażone na kawałku blachy przed
wiekami przez jakiegoś nieznanego malarza.
Poczułem
mrowienie w plecach. Istotnie... Tak, z całą pewnością pokojówka
miała rację. Byłem uderzająco podobny do Stanisława von
Semberka. Nasze rysy, kolor oczu i włosów, kształt nosa, ułożenie
podbródka, lekkie skrzywienie warg – wszystko było identyczne.
Wszakże
różniliśmy się jednak. I była to różnica zasadnicza. Na
portrecie, przez skórę mego przodka zdawała się przezierać dusza
zła, oszpecona występkiem, skażona bluźnierstwem, ohydna i pełna
nienawiści. Z mojej twarzy natomiast emanował spokój. Mną nie
targały emocje i chociaż nie byłem człowiekiem idealnym,
niejednego się w życiu dopuszczając grzechu, to przecież ze
szpetotą Stanisława nie mogłem mieć nic wspólnego. To
stwierdzenie przyniosło mi znaczną ulgę i pociechę. Jednakże
uświadomiłem sobie, iż decydując się na walkę z owym kimś lub
czymś, muszę pamiętać, iż na swojej drodze napotkałem
przeciwnika nie mniej duchowo schorzałego, niż był nim mój
antenat. O ile nie bardziej jeszcze. Jego portret dawał mi zaledwie
pewien przedsmak tego, co moje oczy mogły zobaczyć w przyszłości.
Posiedziałem
w zadumie jeszcze czas jakiś nad portretem, a później ukrywszy go
dobrze na dnie sakwojaża, wyczekawszy pory śniadania, zadzwoniłem
po pokojówkę, prosząc, żeby przyniosła mi posiłek na górę, bo
nie miałem ochoty schodzić do jadalni.
Posiliwszy
się solidnie, założyłem ciepły paltot, okryłem głowę i
wyruszyłem na miasto, z postanowieniem, iż jak najrychlej muszę
odnaleźć kościół św. Jakuba Apostoła i kaplicę
Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, będącą
jednocześnie grobową kaplicą mojego rodu.
Ale
znalazłszy się na ulicy, już wiedziałem, iż wcale nie podążę
najpierw tam, dokąd zamierzałem. Oczarował mnie widok miasta,
widok zaiste przepiękny, chociaż pełen smutku i przywodzący na
myśl marność i znikomość tego świata, po którym przyszło nam
wędrować od dnia narodzin, aż po dzień śmierci.
Oto
wspaniałe budowle z dawnych epok – gotyckie, renesansowe,
barokowe, wyglądały niczym najwspanialsze klejnoty, niczym
najczystszej wody brylanty, rubiny, szafiry oprawne nie w kunsztownie
obrobione złoto, ale w lichą miedź albo-li też i gorszy jeszcze
metal.
Tak
właśnie prezentowały się pośród nędznych, niedawno
wzniesionych lada jakich domów, które powpychały się między
piękne kamieniczki z podcieniami. Tak wyglądały pośród chałup
przyklejonych niczym jaskółcze gniazda do resztek murów obronnych,
do rozwalin ocalałych ścian gmachów ongiś potężnych i
przyciągających oko, dziś zaś porosłych pokrzywą, bylicą i
łopianem.
Ulice,
na których miejscami uchował się jeszcze bruk, pełne były dziur
i wybojów. Rynek tylko, pośród którego rozsiadł się piękny
renesansowy ratusz zwieńczony koronkową attyką, nieco lepsze
sprawiał wrażenie. Podobnie też lepiej prezentowała się ulica
wiodąca ku wspaniałej gotyckiej katedrze pod wezwaniem Narodzenia
Najświętszej Panny Maryi.
Gdy
się patrzyło na to wszystko, nieodparcie przychodziło na myśl
łacińskie powiedzenie:
SIC
TRANSIT GLORIA MUNDI.
TAK
PRZEMIJA CHWAŁA ŚWIATA.
Wszakże
to nie ząb czasu doprowadził Sandomierz do ruiny, lecz głupota i
barbarzyństwo ludzi, którzy przez wieki całe z jakimś szczególnym
uporem, z jakąś – zda się – niewytłumaczalną zawziętością,
a może i nienawiścią, ilekroć tylko miastu udawało wydźwignąć
się ze zgliszczy, rujnowali je na nowo. Przebiegali tędy żądni
krwi Tatarzy, Rusini, Litwini. Niszczyli je Szwedzi, wojska
Rakoczego, Moskale, Austriacy... A ono, choć okaleczone i zda się w
agonii – mimo wszystko uparcie, na złość, na przekór losowi,
trwało nadal. Wędrowałem, dumając nad tym wszystkim, wąskimi,
malowniczymi uliczkami, to mozolnie wspinającymi się pod górę, to
stromo opadającymi w dół. Jakże pięknie musiało tu być wiosną,
gdy piana kwiecia okrywała te jakże liczne jabłoniowe i morelowe
sady, które rozsiadły się na stokach lessowych wzgórz wokół
miasta, a i w mieście samym. Pomiędzy sadami, gdzieniegdzie,
dostrzec można było jeszcze resztki zdziczałych i zapuszczonych
winnic – jeszcze jeden z dowodów upadku.
Wreszcie,
nakarmiony do syta widokami, spuściłem się stromo opadającą
uliczką spod Katedry i minąwszy dumny ongiś Zamek Królewski,
teraz przemieniony na więzienie, jąłem wspinać się na sąsiednie
wzgórze, na którym widniał, z daleka już lśniąc w promieniach
słonecznych, przyciemnioną czerwienią cegły, starożytny,
romański kościół świętego Jakuba.
Z
dziwnym jakimś wzruszeniem i nabożeństwem zbliżyłem się doń,
aż tu naraz posłyszałem skrzekliwy, starczy głos:
– Zatrzymaj
się, łaskawy panie! Zatrzymaj chwilkę!
Odwróciłem
się zaciekawiony. Na niskim murku, u stóp rozłożystej, sędziwej
lipy, siedział szpetny staruch, przyodziany w łachmany i uśmiechał
się do mnie bezzębnymi ustami.
– Czegoż
to sobie życzysz, dobry człowieku? – zapytałem.
– Gdybyś
tylko zechciał, jaśnie panie, mógłbym ci coś niecoś o tej
świątyni powiedzieć... Daj parę kopiejek, a nie pożałujesz.
Przyjrzałem
mu się bacznie. Twarz poorana zmarszczkami, małe świńskie ślepka,
czerwonawy z siwawym odcieniem nos, oraz jakiś szczególny, typowy
dla pijaków wyraz oczu, jasno mi pokazały, z kim mam do czynienia.
Ot, widząc obcego, usiłuje wykorzystać okazję i wyłudzić parę
miedziaków, za które bynajmniej nie kupi chleba, lecz miarkę czy
dwie gorzałki – zależy, na ile wystarczy.
Już
miałem przygadać mu ostro i iść w swoją stronę, ale... coś
mnie powstrzymało. Pomyślałem, że przecież o te kilka kopiejek
nie zbiednieję, a ów, chociaż pijak, to przecież też człowiek.
Niechże się za owe groszaki ucieszy. Ja nie zbankrutuję, a on
będzie szczęśliwy aż do czasu, gdy wytrzeźwieje i znów odczuje
głód alkoholu.
– A
cóż takiego ciekawego chcesz mi opowiedzieć? – zapytałem,
podchodząc do nędzarza.
– Ach!
Wszystko, jaśnie panie! – zawołał rozradowany, widząc, iż ryba
– czyli ja – połknęła haczyk.
– Tedy
mów.
– Świątynia,
przed którą się znajdujesz, panie, to najstarszy gmach tego
miasta. Zaś lipy, które przed nimi rosną, sam, własnoręcznie,
święty Jacek sadził...
Naraz
przerwał w pół zdania. Spojrzałem na niego uważnie. Zmienił się
na twarzy nie do poznania. Oczy rozwarł szeroko, tak szeroko, iż
omal nie wyszły mu z orbit. Na licu odmalował się wyraz
przerażenia. Stał się tak blady, że aż kredowobiały. Wargi
wykrzywione w dziwacznym grymasie drżały mu. Widziałem, iż
usiłuje coś powiedzieć, ale nie jest w stanie wydobyć głosu z
krtani.
Podszedłem
do niego i potrząsnąłem mocno. Ale nic to nie pomogło. Myślałem,
iż – być może – nadszedł raptem, jak to częstokroć u
pijaków bywa, kres jego żywota, ale byłem w błędzie.
Wiele
chwil minęło, gdy wreszcie zdławionym głosem, charcząc, wyrzucił
z siebie:
– Wielmożny
panie, on znów tu był... Znów...
– Kto?!
Człowieku, o kimże mówisz?! Któż cię tak śmiertelnie
wystraszył?!
– Ach,
znów tu był... – drżącą ręką wskazał niezbyt głęboki
wąwozik, którego wylot znajdował się prawie dokładnie na wprost
wejścia do kościoła. – To chyba sam szatan... Prędko... jeśli
pan chce go zobaczyć...
Nie
czekałem, aż skończy, popędziłem co sił w nogach we wskazanym
kierunku.
Już
dość daleko, mniej więcej w połowie wąwozu stał mnich,
tajemniczy mnich z kapturem nasuniętym na oczy. Na mój widok
poważnie skinął głową, jakby w ten sposób chciał mnie
pochwalić, za to, co czynię i powoli oddalił się, rychło niknąc
za zakrętem.
Rozumiałem,
iż nie ma sensu gonić zjawę, bo przecież nie ze zwykłym
człowiekiem była to sprawa. Zdziwiłem się jednak mocno, że mnich
kiwnął mi głową, jakby wyrażając aprobatę dla moich poczynań.
Do tej pory bowiem byłem przekonany, iż jest raczej moim
prześladowcą. Wszakże teraz, po ostatnim wydarzeniu, doprawdy nie
wiedziałem już co o tym wszystkim mam sądzić. Wróciłem zatem
pod lipę, gdzie pozostawiłem swego ciężko wystraszonego
niedoszłego przewodnika. Siedział tam nadal. Mimo iż nieco już
spokojniejszy, to przecież jednak ciągle wylękniony.
– I
czego żeś się, człowiecze, aż tak wystraszył? Ot, zwyczajny
mnich i tyle. Mnicha nigdy nie widziałeś? – pytałem, starając
się by w głosie przebrzmiała nutka ironii, jednocześnie
niepewnie się uśmiechając, sam bowiem – mimo iż, jeśli można
tak rzec, przywykły do widoku nieznajomego – również odczuwałem
lęk.
– Nie
mów tak, panie! – obdartus gwałtownie zaprzeczył.
– To
nie zwykły – jak mniemasz – zakonnik! To w ogóle nie człowiek!
To chyba sam szatan, przyobleczony w ludzkie kształty! Mój ojciec –
a dawno to przecież było – powiedział, iż TO, cośmy tutaj oba
widzieli, a co mi ongi opisał dokładnie, tak że nie miałem
najmniejszych nawet trudności z rozpoznaniem TEGO, pokazuje się
czasem w Sandomierzu, od wielu, wielu lat, w momentach zbliżających
się nieszczęść.
Na
chwilę umilkł, jakby dla złapania oddechu, a potem ciągnął
dalej:
– Ostatni
raz widziano koszmarnego mnicha na pięć czy sześć lat przed
zniszczeniem miasta przez Austriaków, które się dokonało roku
1809. Teraz pokazał się znowu. Och! Jezusie Nazareński! Jakieś
nowe nieszczęście musi wisieć nad miastem!
– Bredzisz!
– skrzywiłem się pogardliwie. – Bredzisz i tyle.
– Nie!
Nie! – zaprotestował gwałtownie. – Rozpytajcie się, panie,
śród starszych ludzi, oni potwierdzą, to co mówię. Bez ochyby
potwierdzą.
Wiedziałem,
że nie łże. Wiedziałem, iż mówi prawdę, ale nie uważałem za
stosowne ani mu przytakiwać, ani tym bardziej dzielić się z nim
swoją wiedzą i domniemaniami na temat tajemniczej postaci.
Widząc,
że wciąż drży jeszcze, wcisnąłem mu do ręki całego rubla i
rzekłem:
– No,
dobrze już, dobrze. Uspokój się człowieku. Idź do karczmy i
napij się gorzałki za moje zdrowie. To ci pewnie i humor poprawi,
i uspokoi.
Podziękował
mi, kłaniając się nisko. Potem zaś – oglądając się co rusz
za siebie, jakby przepełniony lękiem, iż mnich gotów podążyć
jego śladem – jął schodzić stromą drogą wiodącą ze wzgórza
ku miastu.
Stałem
jeszcze jakiś czas obok lipy, śledząc wzrokiem oddalającą się
sylwetkę, aż wreszcie zniknęła mi z oczu. Wtedy dopiero powoli
skierowałem się ku drzwiom kościelnym. Były podwójne, zwieńczone
trój-łukiem w kształcie liścia koniczyny, osadzone w pysznie
wyrobionym z cegły, bogato ornamentowanym portalu.
Nacisnąłem
wielką, żelazną klamkę i uchyliwszy masywne dębowe podwoje,
wszedłem do środka świątyni. Cechowało ją surowe dostojeństwo.
Ściany i filary wzniesione z czerwonej cegły, kamienna posadzka,
niewielkie okienka, prosty strop drewniany, brak jakichkolwiek ozdób,
wszystko to nastrajało powagą, wprowadzając przybysza w modlitewny
nastrój.
Przy
głównym ołtarzu akurat jakiś zakonnik, dominikanin, kończył
odprawiać mszę. Ukląkłem w jednej z ławek. Ogarnęła mnie
zaduma i dziwna nostalgia. W gardle poczułem skurcz, jakiś bolesny
ucisk, tak jak niegdyś, w dzieciństwie, gdy byłem smutny i
zbierało mi się na płacz.
„Mój
Boże! – myślałem. – Oto jestem w miejscu, w którym przed
wiekami bywali moi przodkowie... Ci sami, którzy spoczywają tu snem
wiekuistym, czekając Dnia Sądu Ostatecznego, kiedy to na głos trąb
archanielskich umarli powstaną z grobów i stawią się przed
obliczem Wiekuistej Sprawiedliwości”.
Celebrans
zakończył mszę i odszedł od ołtarza.
Podniosłem
się z ławki i począłem obchodzić całą świątynię wokoło. Na
jednej ze ścian naliczyłem sporo tablic epitafijnych z herbami.
Niektóre były czytelne, niektóre nie. Jedne pisane literami,
których odcyfrowanie nie stanowiło dla mnie najmniejszego nawet
problemu, inne zaś takimi, których kształt był mi zupełnie obcy
i chociaż wiedziałem, iż są to średniowieczne łacińskie
napisy, nie byłbym w stanie odczytać z nich ani jednego słowa.
Z
biciem serca zbliżyłem się do kaplicy Męczenników
Sandomierskich. Oglądałem obraz w ołtarzu, oglądałem freski
przedstawiające rzeź dominikanów, odczytałem ich imiona wypisane
wejścia. Później zaś jąłem bacznie rozglądać się dookoła,
szukając, gdzie też mogłoby znajdować się wejście do naszej
krypty grobowej, a gdy je w końcu znalazłem, miałem już w głowie
ułożony cały plan.Westchnąłem do Boga za dusze moich przodków,
których prochy kryły się pod tą posadzką, po czym nie śpiesząc
się, wyszedłem na dwór.
Ponieważ
wspaniała słoneczna pogoda utrzymywała się nadal, postanowiłem,
iż nie zmarnuję takiej doskonałej okazji, zażyję ruchu i
powietrza. Krążyłem więc wąskimi uliczkami, przechadzałem się
brzegiem Wisły, wpatrując się jak powoli, bez pośpiechu, jednako
niezmiennie od wieków, toczy swoje szare wody kędyś hen, daleko ku
morzu.
Było
już dobrze po południu, gdy jął mi dokuczać głód. Udałem się
zatem na powrót do hotelu, gdzie kazałem sobie dać jeść to, co
mają najlepszego. Zaspokoiwszy łaknienie, nasyciwszy się i
napoiwszy, wdrapałem się do siebie na pięterko i rozdziawszy z
wierzchniego odzienia, postanowiłem zdrzemnąć się nieco przed
czekającą mnie nocną wyprawą.
Ułożyłem
się zatem wygodnie w pościeli i przymknąwszy oczy, usiłowałem
zapaść w sen. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym.
Byłem nazbyt podniecony tym, co miało nadejść, abym mógł bez
oporów pogrążyć się w otchłani niepamięci.
Przewracałem
się z boku na bok godzinę może albo i więcej, aż wreszcie
widząc, iż próżno się męczę, wstałem, ubrałem się na nowo
i usiadłem przy stole, zastanawiając się, jak też spędzę czas
do zmroku. Na miasto ponownie już mi się wychodzić nie chciało.
Wszakże
dzień dość szybko się kurczył, zatem jąłem przygotowywać się
powoli do tego, co zaplanowałem uczynić tej nocy. Opatrzyłem ślepą
latarkę i uzbroiłem się w krótki, ale bardzo ostry i mocny
sztylet z doskonałej stali. Miał mi on posłużyć zarówno do
ewentualnej obrony – jeśliby oczywiście było się przed kim
bronić – oraz, może bardziej jeszcze, jako dość uniwersalne
narzędzie, mogące się przydać, gdyby coś przyszło podważyć,
przeciąć...
Otuliwszy
się szczelnie paltotem, pod którego połą – tak jak poprzedniego
wieczora – ukryłem ślepą latarkę, wyszedłem z hotelu. Stojąc
już w progu, odwróciłem się i poinformowałem tkwiącego za
kontuarem starca, iż na tę noc nie wrócę i można mnie oczekiwać
dopiero jutrzejszego ranka.
Skinął
na to beznamiętnie głową i przymknąwszy oczy, jął kołysać się
miarowo w tył i w przód, w tył i w przód.
Nie
było jeszcze całkiem ciemno, ale mrok z minuty na minutę gęstniał.
Przyspieszyłem zatem kroku, aby dotrzeć przed kościół św.
Jakuba znaną już sobie drogą, zanim zapadnie całkowita ciemność.
Zdążyłem
w sam czas. Przez niewielkie okienka świątyni przesączał się
nikły blask płonących we wnętrzu świec. Pchnąłem drzwi i
wszedłem do środka. Mnisi odprawiali jakieś nabożeństwo. W
ławkach siedziało kilkanaście osób – przeważnie starszych
kobiet – mozolnie przebierających palcami paciorki różańca.
Nikt
na mnie nie zwrócił uwagi. Powolutku, aby nie rzucić się w oczy,
krok po kroku, od samych drzwi wejściowych znajdujących się w
połowie północnej nawy, cofałem się ku mrocznemu kątowi pod
chórem. Dotarłszy tam, ukryłem się za posągiem jakiegoś
świętego i cierpliwie czekałem końca nabożeństwa.
Nie
musiałem czekać długo. Mnisi odeszli do klasztoru. Ludzie z ławek
pojedynczo wychodzili z kościoła. W końcu wokół ołtarza jął
się krzątać starowinka – zakrystian. W ręku dzierżył długie
gasidło, którym – jeden po drugim – zduszał płomyki kolejnych
świec.
Wreszcie
zapanowała prawie kompletna ciemność, rozpraszana tylko mdłym
blaskiem pozostałej już tylko jednej jedynej jarzącej się
niewielkiej łojówki, tkwiącej w przenośnym mosiężnym
lichtarzyku.
Ukończywszy
swoją pracę, staruszek – zakrystian wziął go do ręki i
oświetlając sobie drogę, zniknął w bocznym wejściu, prowadzącym
widać wprost do klasztoru.
Ogarnęła
mnie cisza i ciemność. Cisza taka, iż słyszałem bicie własnego
serca i pulsowanie krwi w skroniach. Ciemność była prawie
namacalna, a tak gęsta, że nie widziałem wyciągniętej przed
siebie ręki.
Zastanawiałem
się, czy nie warto byłoby już zabrać się do zaplanowanej pracy,
doszedłem jednak do wniosku, iż może lepiej uczynię, jeśli
odczekam jeszcze jakiś czas, aż mnisi udadzą się na spoczynek, bo
tylko wtedy będę mógł mieć pewność, że nikt mnie tu nie
zaskoczy.
Usiadłem
więc wprost na posadzce, chociaż ciągnęło od niej dojmujące
zimno, oparłem głowę o cokół, na którym stał posąg świętego
i przymknąłem oczy...
*
* *
Zbudził
mnie przenikający aż do szpiku kości ziąb. Całe ciało miałem
skostniałe i wstrząsały mną dreszcze. Z trudem podźwignąłem
się na nogi.
W
pierwszym momencie po przebudzeniu nie mogłem uzmysłowić sobie
tego, gdzie się znajduję, ale już po chwili przypomniało mi się
wszystko.
Skądś,
z oddali, do moich uszu doleciał dźwięk zegara wybijającego
godziny. Liczyłem uderzenia. Naliczyłem ich dwanaście – była
zatem północ. Gdy zegar na dzwonnicy katedralnej umilkł (bo był
to bez wątpienia głos owego zegara), drżącymi rękoma zapaliłem
latarkę i ująwszy ją jedną ręką, drugą zaś zaciskając na
rękojeści sztyletu, powoli ruszyłem w kierunku krypty grobowej.
Serce
waliło mi w piersi niczym oszalałe...
Szedłem
powoli, ostrożnie stawiając kroki, aby czasem nie obudzić
drzemiącego w pustej świątyni echa. Zbliżywszy się do klapy
maskującej otwór wiodący w głąb krypty, przyklęknąłem i
ująwszy oburącz za uchwyt, uniosłem ją do góry.
Była
ciężka, ale przecież dałem radę. Odciągnąłem ją w miarę
delikatnie na bok i chociaż starałem się to uczynić jak
najciszej, nie mogłem uniknąć wywołania hałasu. Zamarłem zatem
w bezruchu, nasłuchując, czy aby moje poczynania nie przywabią tu
mnichów, jeśli – nie daj Boże! – ich uszu doleciał rumor,
którego narobiłem w kościele.
Wszakże
niepotrzebnie się obawiałem. Mijała minuta za minutą, czas wlókł
się w nieskończoność, a nie pojawiał się nikt.
Zadowolony,
iż pierwsza część zadania przebiegła nader gładko, chociaż
przygotowany byłem na większe trudności i komplikacje, ostrożnie,
bacząc, aby się nie przewrócić, opuściłem się w głąb lochu.
Szedłem niskim i wąskim korytarzykiem, oświetlając sobie drogę
uniesioną ku górze latarką.
Rychło
dotarłem do dosyć obszernej, sklepionej krypty, znajdującej się
pod posadzką kaplicy Męczenników. Jeśli miałem wcześniej
nadzieję, iż ujrzę tutaj, jeśli nie sarkofagi, to chociaż
porządne metalowe trumny swoich antenatów, to okazało się, iż
byłem w błędzie.
Owszem,
trumien tutaj nie brakowało. Pod jedną ze ścian piętrzył się
ich cały stos. Wszystkie były zbutwiałe i na poły przegniłe, bez
śladu ozdób. Zapewne praktyczni mnisi, dowiedziawszy się, iż już
żaden Semberk nie spocznie w owym podziemiu, wykorzystali je,
chowając tutaj innych zmarłych.
Prócz
trumien, w których poprzez pozapadane wieka i powybijane dziury dało
się dojrzeć ludzkie szczątki, a nawet gdzieniegdzie przetrwałe
kawałki tkanin, w jakie niegdyś nieboszczycy byli przyodziani, to w
krypcie znajdowały się też i liczne luźne kości, ułożone we
wcale spory stos.
Zastanawiałem
się, bacznie przyglądając się temu wszystkiemu, gdzie mogą
znajdować się prochy Semberków, aż w końcu doszedłem do
przekonania, iż zapewne ich trumny po pogrzebie zostały po prostu
zakopane w żółtej glince podziemia i nigdy nie znajdowały się na
wierzchu.
Nawet
nie dziwiłem się mnichom, iż na swój sposób wykorzystali owo –
puste przecież – pomieszczenie. No bo niby dlaczego miało stać
przez lata i stulecia niewykorzystane? Tak, uczynili słusznie,
wykorzystując kryptę do pochówków innych ludzi. Kogo? Nie sposób,
było, tego dociec. Może bogatych mieszczan, którzy za zaszczyt
poczytywali sobie znalezienie miejsca wiecznego spoczynku tu właśnie,
a nie zwyczajnie, na cmentarzu obok jednego z parafialnych kościołów?
Przysiadłem
na ułomku kamiennego ciosu, który nie wiedzieć, po co ktoś tutaj
przytaszczył. Byłem pełen zawiedzionych nadziei. Oto wszystko
rozwiało się niczym dym z ogniska w nagłym podmuchu wiatru.
Mniemałem, iż znajdę tutaj coś, co pomoże mi rozwikłać
rodzinną tajemnicę, uwolnić się od przekleństwa zawisłego ponad
moją głową. A tymczasem? Tymczasem trafiłem – przejechawszy
setki mil i włożywszy w to tyle wysiłku! – na zwyczajną,
nieróżniącą się niczym od niezliczonych innych, znajdujących
się jak Europa długa i szeroka, kryptę grobową. Kryptę pełną
trucheł cuchnących, zatęchłą i wilgotną.
Obraz,
jaki się tutaj roztaczał, jeszcze kilka miesięcy temu wywołałby
we mnie zapewne dreszcz grozy i obrzydzenia. Tymczasem teraz? Tak już
przywykłem do zjaw, upiorów, ludzkich szczątków, niesamowitości,
iż nie czynił on na mnie zgoła większego wrażenia.
Już
miałem się podnieść i co rychlej opuścić zatęchłe i niemiłe
miejsce, aby doczekać świtu i otwarcia kościoła, ukryty za
posągiem świętego, gdy oto naraz... Tak!... Słuch mnie nie
mylił!...
Oto
z korytarzyka prowadzącego od wejścia do krypty doleciał mnie
odgłos ciężkiego stąpania i szmer oddechu. Niczym błyskawica
przeleciała mi przez głowę myśl:
„Och!
Zostałem odkryty! Tego tylko brakowało! Któż mi uwierzy, iż nie
przybyłem tutaj w złych zamiarach. Zapewne wezmą mnie za
zwyczajnego rabusia, złodzieja okradającego groby. Ani chybi,
trafię przed sąd! Co czynić?! Co czynić?!”
Wszakże
nic mądrego nie byłem w stanie wykoncypować.
W
głowie miałem pustkę.
„Może
ukryć się za trumnami? Nie, to na nic. Zaciekawiony zakonnik bez
wątpienia przeszuka – i pewnie nader dokładnie – całe
podziemie. A jeśli nawet i nie, to zasunie klapę i uwięzi mnie w
owym grobowcu. Czy dam radę odsunąć ją potem, wypychając od
spodu? Jest przecież ciężka. Jeśli dam radę, to ocaleję, a
jeśli nie?...”
Wolałem
o tej drugiej ewentualności w ogóle nie myśleć. Długie dnie i
noce, a właściwie tylko jedna niekończąca się noc, przecież
bowiem w ciemności zatraciłbym poczucie upływającego czasu męki
głodu, męki pragnienia. Wreszcie skon, będący ulgą i przynoszący
wybawienie od strasznych, piekielnych nieomal katuszy. Pewnie bym
krzyczał, wzywał ratunku, ale czy mój głos wydobyłby się na
powierzchnię? Zaalarmował ludzi? Wątpię.
Kroki
były coraz bliższe, oddech wyraźniejszy.
Postanowiłem
spokojnie czekać na przybysza, a gdy ów wejdzie do krypty
obezwładnić go, związać, zakneblować i wyprowadzić z podziemia,
by w ukryciu zaczekać z nim do rana na otwarcie kościoła.
A
skoro tylko okaże się to możliwe, wymknąć się ze świątyni,
czym prędzej udać się do hotelu, spakować i w godzinę przedostać
na drugą stronę Wisły, do Austrii, gdzie byłbym już bezpieczny.
U
wylotu korytarzyka zamajaczyła ciemną plamą ludzka sylwetka.
Uniosłem do góry latarkę, oświetlając nadchodzącego, a
jednocześnie gotując się do ataku, gdy oto naraz... zdrętwiałem
ze zgrozy. Ramię ze światłem gwałtownie opadło ku dołowi, a z
gardła wyrwał mi się zduszony, chrapliwy krzyk przerażenia, który
przeszedł na końcu w charkot.
Włosy
zjeżyły mi się na głowie, jąłem szczękać zębami, a w piersi
poczułem lodowaty chłód i dziwny jakiś ucisk, stalowymi
kleszczami obejmujący moje serce. Czoło zrosił mi zimny pot...
Boże!
Oto ujrzałem kogoś, kogo zupełnie nie spodziewałem się ujrzeć!
Przede mną stał nie jeden z dominikanów mieszkających w
klasztorze przylegającym do tego kościoła, lecz... tajemniczy
mnich!
Posuwał
się w moją stronę powoli, uważnie stawiając krok za krokiem,
jakby lękając się, iż może się potknąć i przewrócić. Ja
zaś, również krok za krokiem, cofałem się pod jedną ze ścian,
aż wreszcie oparłem się plecami o stos zbutwiałych trumien.
Jedna
z nich pod naciskiem pękła i rozpadła się na części, a na mnie
posypało się próchno i zbutwiałe ludzkie szczątki. Pod nogi
potoczyła się żółtawobiała czaszka, szczerząc zęby w
niesamowitym, ohydnym trupim uśmiechu. Jej żuchwa, odpadłszy,
oparła się o jeden z moich butów. Ze wstrętem odskoczyłem na
bok..
Tajemniczy
mnich zatrzymał się o kilka kroków przede mną i gestem nakazał
spokój. Byłem jak sparaliżowany. Mózg przeszywała mi – raz po
raz – jedna tylko myśl:
„Chwycić
sztylet... Uderzyć w zjawę... Uderzyć... Uderzyć... Uderzyć...”
Ale
nie mogłem wykonać najmniejszego choćby ruchu.
I
oto posłyszałem syczący szept:
– Nie
lękaj się... Nie lękaj... Nie uczynię ci krzywdy...
W
moim gardle wezbrał dziwaczny jakiś bulgot, którego nie mogłem
początkowo przemóc, aż wreszcie wyartykułowałem zdanie:
– Kim
jesteś?... Czemu mnie prześladujesz?...
– Jesteś
w błędzie, młodzieńcze. Nie prześladuję cię, a wręcz
przeciwnie – strzegę i bronię.
– Przed
czym? Przed kim?
– Przed
wszystkim i przed każdym, ktokolwiek lub cokolwiek mogłoby ci
zagrozić, lub stanąć na drodze przeznaczenia.
– Jakiego
przeznaczenia? Co to znaczy... zjawo?
– Zostałeś
przeznaczony do wykonania rzeczy wielkich i doniosłych, rzeczy,
które zmienią oblicze świata, rzeczy, które uczynią ludzkość
czymś zgoła innym niźli była dotychczas...
Umilkł,
jakby czekając jakiejś mojej reakcji na to, co usłyszałem z jego
ust.
Ale
ja milczałem, milczałem uparcie, nie wiedząc, co mogę odrzec, nie
rozumiejąc znaczenia wyrzeczonych przez przybysza słów... Nie
pojmowałem, po co tu przyszedł i czego chce ode mnie.
I
znów dobiegł mnie syczący szept:
– Najwyższa
pora... iżbyś zajrzał za zasłonę... Uchylił rąbka TAJEMNICY.
Jeśli przemożesz sam siebie, jeśli pokonasz własną słabość,
własny lęk – zwyciężysz. Będziesz mógł odkryć coś, czego
istnienia – realnej obecności w szarym codziennym życiu
człowieczym niewielu się tylko domyśla, a jeszcze mniej jest tego
pewnych... Wszakże ty miałbyś nad nimi wszystkimi przewagę,
niezaprzeczalną przewagę – oni muszą zadowalać się wiarą, ty
zaś posiadłbyś wiedzę.
Zamilkł,
ale wiedziałem, iż nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. Jeszcze nie
teraz. Zamilkł, by dać mi czas na to, by jego słowa dotarły do
wnętrza mojego umysłu, zagnieździły się w nim, spęczniały,
zaczęły kiełkować. A potem mówił dalej:
– Czy
nie pragniesz posiąść WIEDZY? Ach! Ja wiem, że pragniesz. Wiem to
od czasu, gdy będąc dzieckiem, z zachłannością wpatrywałeś się
w mapę wiszącą w gabinecie twego ojca, zastanawiając się, cóż
by takiego mogła ona przedstawiać... I oto nadszedł czas...
chwila, w której możesz zdecydować... Ach! Wiedza kusi, wiem to.
Nie daje spokoju... Wiedza doczesna, ziemska, nijaka, dotykająca
błahych, nieważnych problemów. Nawet taka wiedza. Ty zaś... Ty
zaś masz teraz szansę... Jedyną i niepowtarzalną okazję posiąść
WIEDZĘ ZUPEŁNĄ, JEDYNĄ I OSTATECZNĄ... Możesz stać się...
równy BOGU!
Usiłowałem
odpowiedzieć coś na to. Otwierałem usta, by mu odpowiedzieć. Ale
on podniósł w górę obie dłonie w nakazującym geście:
– Cicho!
Nic nie mów. Nic nie mów. Zastanów się, przemyśl wszystko. Mamy
czas. Do rana daleko.
Podszedł
jeszcze bliżej. Tak blisko, iż słyszałem jego ciężki oddech.
Przymknąłem
oczy. Nie wiem czemu. Uczyniłem to jakby wbrew sobie. I oto pod
powiekami jęły mi się przesuwać obrazy niczym ze snów. Pełne
widoków i postaci, których nigdy nie spotyka się na jawie,
przesycone barwami nieznanymi naturze.
Słowa
tajemniczego mnicha, które przed chwilą był wypowiedział,
wniknąwszy do umysłu, wcale nie chciały tam pozostać, rozpełzły
się po całym moim ciele, przeniknęły do każdej tkanki, potrącały
każdy nerw, nasycały kości. I już wiedziałem, że CHCĘ TEJ
WIEDZY, o której wspominał, że dla niej gotów byłbym na
wszystko, że nic już dla mnie oprócz niej się nie liczy.
Pojąłem,
iż posiąść tę wiedzę, znaczy nic innego, tylko zamieszkać w
świecie, który przesunął mi się pod powiekami. I że znaczy
przestać być człowiekiem, a stać się jedną z tamtych
nieziemskich istot. I zrozumiałem też, iż owe obrazy, przemykające
pod przymkniętymi powiekami, niosące w sobie – zda się –
cząstkę, ułomek przedwiecznej mądrości, to ledwie przedsmak
tego, co mi może być dane zakosztować.
Tylko
kędyś, na dnie duszy, słaby, na wpół zduszony głos,
przytłumiony natłokiem nowych, niezwykłych wrażeń, feerią barw,
zdawał się ostrzegać:
„To
ułuda. Omamienie. Strzeż się. Strzeż, bo zginiesz!”
Wszakże
natychmiast nowa fala obrazów przelewała się przeze mnie, ukazując
świat inny od znanego dotychczas. Nie płaski, szary, pospolity,
lecz cudowny, choć szalony i niesamowity.
– Chcę
tej wiedzy. Daj mi ją. Daj.
Mój
własny głos dobiegł do mnie z niezmierzonej dali, jakby skądś,
dokąd ja sam miałem dopiero dotrzeć...
– Jeszcze
tylko niewielka próba. Jeśli uda ci się przemóc najsilniejsze z
człowieczych uczuć – strach, w przyszłości dostąpisz łaski
objawienia CAŁEJ WIEDZY – posłyszałem syczący szept. – Czy
gotów jesteś na to? Ostrzegam. Jeśli się ulękniesz, już na
zawsze pozostaniesz martwy w tym podziemiu...
Ależ
tak, byłem gotów. Pożądałem czegoś, co mi obiecano, chociaż
przecież nie wiedziałem do końca, czym owo jest, zaledwie
przeczuwając mające nadejść! Ależ tak, byłem gotów! Nikt i nic
nie mogłoby mnie chyba powstrzymać przed wyrażeniem zgody.
Uczyniłem
to.
I
wówczas mnich, powoli, jakby z namaszczeniem, a jednocześnie
starając się w ten sposób spotęgować nastrój wyczekiwania,
spotęgować do tego stopnia, iż zacząłem odczuwać duchowy ból z
owego powodu, począł unosić obydwie ręce ku górze.
Dłonie
były zwyczajne, ludzkie, o smukłych kościstych palcach z
pogrubiałymi nieco stawami, a powleczone żółtawą, cienką skórą.
Wreszcie ujął owymi palcami brzegi kaptura i odrzucił go do tyłu
jednym zdecydowanym ruchem, odsłaniając mi swoją twarz...
Spojrzałem
w nią i przejęty grozą zachwiałem się na nogach. Chociaż
psychicznie przygotowany na zobaczenie czegoś potwornego, nie
spodziewałem się aż takiego widoku.
I
naraz poczułem, jak lęk napływa skądś, nie wiedzieć skąd –
zda się z każdej strony. Emanuje i z istoty, która stoi przede mną
i ze ścian krypty i z nieogarnionych pustek kosmosu, z głębin
ziemi, z samych trzewi piekła. Lęk tak potężny, że aż ugiąłem
się pod nim, niczym pod nazbyt wielkim brzemieniem, które narzucono
na moje barki.
Stałem.
Stałem, ale nie mogłem ustać. Stałem, ale nie mogłem upaść.
Chwiałem się na boki, jęcząc i skamlając. Skowycząc, niczym
katowany pies, charcząc i stękając.
A
on z odkrytą głową pochylał się ku mnie i patrzył. Przenikał
mnie wzrokiem do samego środka.
Zaglądał
w głąb mózgu, odnajdując w nim najtajniejsze skrytki – zda się
– niedostępne nawet dla samego Boga. Tym przenikliwym spojrzeniem
rozdzierał mi serce, wyłuskując zeń jedno uczucie po drugim...
Jedno po drugim... A potem je miażdżył i unicestwiał,
pozostawiając mi samą tylko pustkę i nicość.
Patrzyłem
w ową twarz – w twarz CZEGOŚ, dla CZEGO nie umiałbym znaleźć
nazwy. Twarz, z grubsza może przypominająca oblicze człowieka, na
poły przegniłą, o spękanej skórze, spod której przezierało
sinofioletowe, z czerwonymi żyłkami, mięso.
Jego
oczy okrągłe niczym u ryby, wyłupiaste i nieruchome, o barwie
szkarłatnej z zielonkawymi, prószącymi fosforycznym blaskiem
źrenicami, rozstawione szerzej niż u ludzi, po obydwu stronach
czegoś, co być może kiedyś było nosem, teraz zaś tylko dwoma
zaognionymi i zropiałymi otworami na środku twarzy.
TO
rozchyliło pokryte czarniawymi wrzodami wargi, odsłaniając ostre i
cienkie niczym szydła szewskie zęby, spomiędzy których wysunął
się długi, wąski, rozwidlony na końcu – niczym wężowy –
język. Zachybotał przez chwilę w powietrzu i na powrót zniknął
w potwornej gębie.
Czaszka
monstrum, pozbawiona uszu i owłosienia, pokryta była szarawą
łuskowatą skórą i to się wysuwała, to chowała głębiej w
luźny otwór habitu.
Tę
twarz ohydną, szaloną, bluźnierczą, twarz niczym z koszmarnego
sennego majaku, stworzyć mógł tylko demiurg schorzały w swojej
wyobraźni, opętany nienawiścią, zdziczały, potworny.
I
owa twarz jęła nachylać się coraz bardziej i bardziej ku mojej
twarzy, a ja nie miałem mocy ni woli, by się odsunąć, ani nawet
aby zamknąć oczy.
Rozwidlony
język znów wysunął się spośród szydlastych zębów –
dotknął moich policzków, źrenic, omiótł włosy i na koniec...
Och, co za tortura!!!... wsunął się pomiędzy moje wargi, wniknął
do ust i wsączył w nie lepką maź o smaku miodu, a zapachu
piołunu.
Wówczas,
gdy owa maź rozpływała mi się po podniebieniu i przełykiem
ściekała do żołądka, świat cały zawirował mi przed oczyma.
Jąłem unosić się wysoko, coraz wyżej i wyżej, ponad ziemię,
ponad chmury. Tkwiłem zawieszony między gwiazdami na firmamencie
granatowego nieba i sam byłem jedną z gwiazd.
Już
nie lękałem się bluźnierczego monstrum. Zrozumiałem, iż jest mi
bliskie, że wyobraża tę cząstkę mojej natury, która przez cały
ów czas, od dnia narodzin, aż do minionej chwili żyć musiała
przytłumiona, zniewolona, zepchnięta kędyś w mroczną czeluść
mojego jestestwa, bez szansy na to, aby i ona zakosztowała uroków
życia, nasyciła się blaskiem słonecznych promieni.
Powoli,
bardzo powoli wpełzłem na powrót do swojego ciała, które
skulone, zwinięte w kłębek, przypominające zewłok trupi, leżało
pośrodku krypty, a nad nim pochylało się owo COŚ.
Poruszyłem
palcami u jednej ręki, zacisnąłem drugą w pięść. Tak, już
mięśnie i ścięgna były posłuszne mózgowi. Odzyskiwałem władzę
nad samym sobą. I wtedy znowu doleciał mnie syczący szept:
– A
zatem wytrzymałeś próbę... Dane ci będzie dokonać wielkich
rzeczy...
Spojrzałem
w szkaradną twarz bez obrzydzenia i bez lęku.
– Czemu
zabiłeś mego stryja Sebastiana? – zapytałem.
– Stał
na twojej drodze. Stał na NASZEJ drodze. On by nie pozwolił, aby
dopełniło się to, co przed wiekami zostało rozpoczęte. Dlatego
musiał odejść. Musiał... A teraz... Teraz mój czas dobiegł
kresu... Odchodzę... Lecz nim się to stanie, muszę przekazać ci
coś jeszcze.
– Cóż
takiego?
– Czyżbyś
zapomniał, w jakim celu przybyłeś do owej krypty?
– Nie,
nie zapomniałem. Lecz nie znalazłem niczego, żadnej wskazówki,
żadnego dokumentu...
– Och!
Przyszedłeś szukać tutaj pergaminów? Głupcze!
Do
moich uszu doleciało coś, co przypominało trochę śmiech, a
trochę ciche końskie rżenie.
Monstrum
wyciągnęło chudą dłoń i wskazując nią miejsce nieopodal
zwałowiska ludzkich kości, rzekło:
– Tutaj
kop, a gdy znajdziesz coś, co zostało przed laty ukryte,
zrozumiesz, iż nie będzie ci już potrzebny taki przewodnik, ani
opiekun jak ja. Kop! Czemu zwlekasz? Kop! Lada chwila się rozwidni!
Rzuciłem
się na kolana, wbijając ostrze sztyletu we wskazane mi miejsce i
jąłem ryć ziemię. Uniosłem głowę, raz jeszcze chcąc spojrzeć
na swojego niesamowitego towarzysza, lecz okazało się, iż jestem
już sam.
Wróciłem
więc do przerwanej czynności.
Pomny
słów ohydnego mnicha, nie próżnowałem. Glina, wbrew pierwotnym
przypuszczeniom nie ustępowała tak łatwo pod uderzeniami sztyletu.
Rozkruszałem zatem warstwę po warstwie, a później luźną już
ziemię wygrzebywałem po prostu dłońmi, odgarniając ją na bok.
Praca posuwała się powoli, ale jednak posuwała, tak iż dość
rychło wydłubałem całkiem spory i całkiem głęboki otwór.
Zastanawiałem
się, jak długo jeszcze może potrwać kopanie, gdy naraz ostrze
zazgrzytało o jakiś metalowy przedmiot, na który natrafiło.
Gorączkowo powiększałem i poszerzałem jamę, aż nareszcie
dostrzegłem wieko metalowej szkatuły. Podważając ją sztyletem i
palcami, które przy okazji poobcierałem, wprost wyrwałem ją z
ziemi.
Przez
chwilę pomyślałem o tym, aby nie czekając otworzyć wieko i
zajrzeć do wnętrza, doszedłem przecież do wniosku, iż i tak już
wiele czasu zmitrężyłem w krypcie i jeśli nie chcę zostać tutaj
odkryty przez mnichów, winienem co rychlej wydostać się na
powierzchnię i zasunąwszy klapę maskującą otwór, samemu skryć
się za figurą świętego.
Jak
pomyślałem, tak też i uczyniłem. W pośpiechu zapomniałem zabrać
sztyletu z grobowca, ale umieściwszy już klapę na swoim miejscu,
nie chciałem ponownie otwierać krypty i wracać po zgubę. Cóż,
nie była to jakaś szczególnie cenna broń. Zwykły sztylet
przywieziony przed laty przez mojego ojca, jako pamiątka z podróży
do Italii czy Hiszpanii.
Skoro
tylko uporałem się z klapą, mocno zaciskając palce na znalezionej
w krypcie szkatułce, ukryłem się w ciemnym zakątku pod chórem,
dodatkowo osłaniany przez figurę świętego.
Chociaż
jeszcze brzask nie przedarł się przez maleńkie okienka do wnętrza
świątyni, ujrzałem – tego, co minionego wieczora –
zakrystiana, który podszedł do ołtarza z płonącą łojówką w
ręku.
W
jej mdłym blasku krzątał się pracowicie, wygładzając obrus i
wyrównując lichtarze stojące po obydwu stronach tabernakulum.
Wreszcie począł zapalać tkwiące w nich świece, wyraźnie
przygotowując wszystko, jak należy, do odprawienia porannej mszy.
Skoro
uporał się z tym, poczłapał ku drzwiom wejściowym i włożywszy
w otwór zamka wielki żelazny klucz, przekręcił go ze zgrzytem.
Siedziałem
w swojej skrytce, nie śmiejąc oddychać, lękając się, aby
starowinka mnie nie odkrył. I chociaż – wiedziałem to – nie
zawahałbym się go zadusić, by móc swobodnie zbiec, wolałem nie
ryzykować.
I
miałem rację, zdobywając się na jeszcze trochę cierpliwości.
Rychło zakrystian opuścił kościół, udając się do jakichś
innych zajęć, a ja nie czekając, szybko zmieniłem miejsce.
Wyszedłszy z kryjówki, usiadłem w jednej z ławek i przysłoniwszy
twarz dłońmi, udawałem człowieka zatopionego w modlitwie, który
czeka, aż wyjdą z mszą.
Powoli
poczynali schodzić się ludzie. Żegnali się, maczając końce
palców w miedzianej kropielnicy przytwierdzonej u stóp krucyfiksu,
do filara znajdującego się prawie na wprost wejścia.
Jakiś
mężczyzna usiadł obok mnie. Usunąłem się nieco na bok, robiąc
mu więcej miejsca. Przyjął to ze zrozumieniem i skinąwszy mi
głową, rozparł się wygodnie.
Najchętniej
uciekłbym z kościoła już, zaraz, natychmiast, nie czekając
nabożeństwa. Ciekawość co może zawierać szkatułka, jakąż to
przedziwną tajemnicę kryje, nie dawała mi spokoju, wprost spalając
mnie od wewnątrz.
Nie
ruszałem się przecież, tkwiąc na zajętym uprzednio miejscu, aby
przedwczesnym wyjściem nie wzbudzić czyjegoś zainteresowania.
Wolałem nie zwracać na siebie uwagi.
Teraz
gdy znajdowałem się już o krok zaledwie od rozwikłania –
ostatecznego rozwikłania – rodzinnej tajemnicy, wspominając
niesamowite nocne przeżycia, nie miałem zamiaru ryzykować
czymkolwiek, czy w jakikolwiek sposób narażać swoją zdobycz. O
tym, iż mógłbym ją utracić, nie chciałem nawet myśleć.
Nareszcie
posłyszałem dźwięk sygnaturki i ujrzałem celebransa zbliżającego
się do ołtarza. Msza zdawała się wlec w nieskończoność,
chociaż w rzeczywistości była przecież krótka. Wszakże
wszystko, co ma początek, musi mieć i koniec.
Z
ulgą powitałem słowa kapłana, gdy odwracając się od ołtarza
twarzą do ludu, wyrzekł:
– Ite
missa est – Idźcie, msza skończona.
Pierwszy
podniosłem się z ławki i ruszyłem ku wyjściu.
Na
dworze owionęło mnie chłodne jesienne powietrze. Chociaż drżałem
od chłodu, to jednak otrzeźwiło mnie ono nieco. Noc –
nieprzespana, pełna niesamowitych przeżyć – bardzo mnie
wyczerpała.
Teraz
dopiero poczułem, jaki jestem zmęczony. Chociaż usiłowałem
przyspieszyć kroku, nie udawało mi się to zupełnie. Szedłem więc
powoli, schodząc stromą uliczką w dół, ku podstawie Wzgórza
Zamkowego.
Minąłem
drewniany mostek przerzucony nad dawną fosą, teraz na wpół
zarośniętą jakimś zielskiem i wierzbiną, i jąłem na odmianę
mozolnie wspinać się ku górze.
Gdy
osiągnąłem szczyt Wzgórza Zamkowego, który łagodnie przechodził
w skłon Katedralnego, musiałem zatrzymać się dla odpoczynku i
złapania oddechu. Oparłem się o chropawy pień starej powykręcanej
akacji, o grubej spękanej korze. Do moich uszu dolatywał głos
dzwonów wzywających wiernych na poranne msze do innych kościołów
miasta.
Nie
wiedzieć czemu, ich głosy zirytowały mnie, a przecież zawsze
lubiłem wsłuchiwać się w te – mniej czy bardziej – melodyjne
dźwięki. Poczułem wprost fizyczną odrazę do owych dzwonów.
Jakaś przedziwna, nieznana mi wprzód nienawiść, odezwała się w
mojej duszy. Nienawiść ku wszystkiemu i wszystkim...
Odpocząwszy,
powędrowałem dalej.
Teraz
miasto nie czyniło już na mnie żadnego wrażenia. Mierziło mnie
nawet. Najchętniej opuściłbym je jak najrychlej i podążył tam,
gdzie COŚ mnie wołało. Bo od chwili rozmowy z poczwarą, która
odwiedziła mnie w grobowej krypcie, najwyraźniej czułem zew
NIEZNANEGO, tęsknotę ku czemuś, co mnie pożądało...
Nareszcie
dowlokłem się do drzwi hotelu. Starzec – zda się przyrośnięty
do krzesła ustawionego poza kontuarem – uprzejmie mnie przywitał,
lecz ja minąłem go bez słowa, udając się wprost do swego pokoju
na pięterku.
Znalazłszy
się już tam, nareszcie spokojny, ciesząc się, iż po tylu trudach
w końcu dane mi będzie zajrzeć do środka tajemniczej szkatułki,
przekręciłem od wewnątrz klucz w zamku i czując się w ów sposób
zabezpieczony przed niepowołanymi osobami, wyciągnąłem z zanadrza
cenne znalezisko.
Alem
srodze się mylił, sądząc, iż nareszcie będę miał spokój. Oto
bowiem ktoś mocno i energicznie zastukał do drzwi. Zakląwszy z
cicha, zapytałem:
– Któż
tam?
– To
ja, pokojowa. Proszę, niechże wielmożny pan otworzy.
– Nie
mam teraz czasu. Przyjdź później.
– Ale
proszę jaśnie pana, tak nie można...
Byłem
wściekły, wsunąłem szkatułkę do sakwojaża i otworzyłem drzwi.
– Czego
nie można?! – krzyknąłem prawie na wsuwającą się do środka
mojej kwatery dziewczynę.
Stanęła,
wystraszywszy się chyba mego krzyku.
– No
bo jakże tak... No jak... – jąkała się.
– Nie
było pana całą noc w hotelu. A gdy pan z rana przyszedł, widać
jak bardzo utrudzony, zamiast wpierw zjeść śniadanie, zamyka się
pan w pokoju.
Wyciągnęła
przed siebie tacę z jedzeniem:
– Proszę.
Niechaj się pan posili. Tak nie można. Trzeba dbać o siebie.
Inaczej łatwo popaść w chorobę.
Rozśmieszył
mnie ów nadmiar troskliwości i chociaż nadal byłem wściekły, iż
mi przeszkodziła, ozwałem się cieplejszym nieco głosem.
– To
się pannie chwali. Doskonała z panny służąca. Prawdziwy skarb i
podpora tego hotelu. Jeżeli wszystkich podróżnych panna tak
traktujesz, jeśli dla wszystkich jednakoś troskliwa, to zapewne ów
hotel cieszy się w okolicy doskonałą reputacją.
– A
pewnie! – zawołała uradowana. – Pewnie, że wszyscy go chwalą.
Zdarza się, iż brakuje u nas miejsc, to wówczas stali bywalcy,
zmuszeni szukać gościny gdzie indziej, bardzo na to narzekają.
Sięgnąłem
do kieszeni, aby dać jej kilka kopiejek napiwku, lecz nie znalazłem
bilonu. Wyjąwszy tedy pugilares, wyciągnąłem zeń banknot i
podałem go dziewczynie, nie zwracając – przez roztargnienie –
uwagi na nominał.
– O
Jezu! – zawołała. – Dzięki jaśnie panie! Serdeczne dzięki!
Niech Pan Jezus i Najświętsza Panienka stokrotnie ową hojność
panu wynagrodzą...
Raptem
urwała i raz jeszcze popatrzywszy na trzymany w ręku pieniądz,
cichym szeptem zapytała:
– A
może wielmożny pan się pomylił?... Toż to całe dziesięć
rubli!
Pewnie,
że się pomyliłem, ale nie chciałem już prostować owej pomyłki,
a tylko jak najrychlej pozbyć się dziewczyny z pokoju.
– No,
zmykaj panna już, zmykaj! Wszystko w porządku. Gdy zjem, zadzwonię,
żebyś panna zabrała naczynia.
Serce
biło mi gwałtownie, a ręce drżały z przejęcia, gdy wyjmowałem
z ukrycia tajemniczą szkatułkę. Była niezbyt wielka – może
rozmiarów średniej książki – i dość płaska, lecz ciężka.
Całą ją oblepiała ziemia i brud stuleci.
Zmoczyłem
zatem chustkę do nosa w wodzie z dzbanka stojącego obok miednicy w
kącie pokoju, oddzielonym parawanem i delikatnie jąłem przecierać
powierzchnię przedmiotu, usuwając z niej zanieczyszczenia.
Po
jakimś czasie, gdy uporałem się z tą pracą, moim oczom ukazała
się szkatułka w całej okazałości. Był to przepiękny przedmiot
– arcydzieło sztuki jubilerskiej, wykonany z kutego srebra,
poczerniałego ze starości, a i pewnie z tej przyczyny, iż przez
wieki spoczywał zagrzebany w ziemi.
Na
wierzchu wyobrażone były jakieś postacie filigranowe i misterne,
przecież wcale wyraźne. Zbliżyłem się ze szkatułką do okna,
gdzie było lepsze światło, aby móc podziwiać kunszt złotnika
sprzed wieków.
Scena
przezeń wyryta wyglądała mniej więcej tak: oto w tle wznosiły
się góry o stromych i nagich ścianach skalnych. U ich stóp zaś
gromada jakowychś istot przedziwnych, trzymających się za ręce
tworzyła krąg taneczny. Owi tancerze byli bez wątpienia ludźmi,
lecz znacznie różniącymi się od zwykłych śmiertelników.
Ich
postaci, karykaturalnie poskręcane, miały w sobie coś zwierzęcego,
coś dzikiego, coś, co przywodziło na myśl pierwotne siły, które
władały tą ziemią, zanim na niej powstała cywilizacja.
Był
w nich niepokój pradawności. Zdawali się sprawiać wrażenie
kapłanów jakiegoś dziwacznego kultu. To ostatnie przypuszczenie
potwierdzał widniejący pośrodku tanecznego kręgu kształt, będący
bez wątpienia ołtarzem.
Na
płycie ołtarzowej siedziała zaś postać człowiecza, zdecydowanie
większa od tych, które ją otaczały i przyodziana zupełnie
inaczej – w długie luźne szaty i koronę z piór (a może były
to cudacznie poskręcane rogi?) na głowie. Rysy twarzy miała
niestety zatarte. Zastanawiałem się, czy jest to istota żywa,
która przewodniczy w uroczystości, coś w rodzaju maga bądź
arcykapłana, czy raczej posąg pogańskiego bóstwa.
Ale
tego żadną miarą – na podstawie samej tylko misternej
płaskorzeźby, wykutej na wieczku, nie mogłem odgadnąć.
Podobnie
jak wierzch, również i boki szkatułki były bogato ornamentowane.
Na tych ostatnich wszakże nie dopatrzyłem się ani
człekokształtnych, ani zwierzęcokształtnych postaci, lecz
wyłącznie motywy geometryczne i roślinne. Przeważał symbol
odwróconego trójkąta i liści bluszczu. Prócz nich, w dwu
miejscach ujrzałem też rysunek zgoła przedziwnego kwiatu, który
miał coś z lilii, lecz lilią przecież nie był, bez wątpienia
nieznanego w strefie naszego klimatu, a wyrosłego pewnie kędyś
hen, pod niebem krainy, w której panuje wieczne lato.
Na
samym końcu zlustrowałem i spód szkatułki, ale ten był zupełnie
gładki, bez jednej choćby kreski czy wypukłości.
Oglądałem
przedmiot ze wszystkich stron, szukając w nim zamka, który mógłbym
podważyć i otworzyć, aby zajrzeć do środka. Ale nie znalazłem
czegoś takiego. Wieczko przylegało ściśle do boków i na próżno
usiłowałem je odgiąć palcami.
Przez
wszystkie te lata i stulecia zespolił je brud, a zawiaski przestały
się obracać. Pozostało mi tylko jedno: podważyć wieczko jakimś
ostrym narzędziem i przy użyciu siły sprawić, aby się rozwarło,
ukazując wreszcie tajemniczą zawartość wnętrza.
Chociaż
lękałem się, iż mogę w ów sposób uszkodzić ten piękny i
cenny – arcydzieło jubilerskiego kunsztu – przedmiot, nie miałem
innego wyboru. Gorączkowo rozglądałem się wokół, szukając
czegoś odpowiedniego. Jakże brakowało mi teraz sztyletu, który
pozostał w podziemiu.
Jedyne
czym mogłem się posłużyć to nóż kuchenny, widać przez
nieuwagę przyniesiony na tacy wraz ze śniadaniem przez pokojową.
Wziąłem go więc do ręki i począłem ostrzem podnosić wieko.
Początkowo
szło mi opornie, ale w miarę jak mijały chwile, jąłem dostrzegać
efekty swego wysiłku. Milimetr po milimetrze przykrywka ustępowała,
unosząc się ku górze, a powstająca przy tym szpara powiększała
się. W końcu stała się tak szeroka, iż mogłem włożyć w nią
palce i używając całej mocy mięśni rąk, rozerwać szkatułkę
całkowicie.
Skoro
to uczyniłem, postawiwszy ją na stole, z ciekawością zajrzałem
do środka. Jeżeli spodziewałem się zobaczyć tam czy to zwitek
pergaminu z jakowymiś tajnymi informacjami, czy też może przedmiot
mogący dostarczyć mi dalszych wskazań do rozwikłania frapującej
mnie rodzinnej tajemnicy, to okazało się, iż byłem w błędzie,
we wnętrzu szkatułki bowiem nie było nic zgoła. Tak, była pusta!
Lecz
cóż to? Skoro wpadło do środka powietrze i światło, naraz, tuż
przy dnie, pojawił się drobny kłaczek czegoś, co przypominało
wyglądem smużkę mgły snującej się wczesnym rankiem ponad
ziemią. Tyle, iż owo COŚ miało barwę najpierw żółtawą, która
później przeszła w zieloną, by ostatecznie stać się
ciemnofiołkową.
Kłaczek
mgielny – będę używał takiego określenia, ponieważ żadne
inne, lepsze, nie przychodzi mi do głowy – rozrastał się i
powiększał. W końcu wypełnił całą szkatułkę i jął z niej
wypełzać.
Po
jakimś czasie przybrał kształt skręconego słupa dymu z ogniska,
dymu powstałego wówczas, gdy na ogień rzuci się przygarść
świeżej trawy i zielska. Po wielokroć stał się większy od samej
szkatułki, a rychło sięgnął sufitu, jednocześnie szybko
rozprzestrzeniając się na boki.
Niósł
się odeń zapach dziwny jakiś i – jeśli można się tak wyrazić
– niepokojący, chociaż bynajmniej nie przykry, ani też
nieprzyjemny. Wręcz przeciwnie – zapach ów podobał mi się i z
lubością wciągnąłem go w nozdrza. Stało się to w tym samym
momencie, gdy tuman fiołkowej mgły rozpełzł się po całym
pokoju, a ja znalazłem się w jego środku.
I
wtedy... wtedy poczułem dziwny ucisk w piersiach i zawrót głowy.
Cały świat zawirował mi przed oczyma, rozmył się i zniknął. Ja
zaś – aż do bólu – wypełniłem się uczuciem tak silnym, iż
zdawało mi się, że jeżeli nie opuści mnie ono jak najrychlej,
spłonę od środka. Było to uczucie NIENAWIŚCI...
Gdyby
ktoś zapytał mnie wówczas do kogo lub czego konkretnie nienawiść
tę odczuwam, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Była to jakaś
nienawiść przedziwna, ogarniająca wszystko: i czas, i przestrzeń,
i życie, i śmierć, i stworzenia, i żywioły, i... samego siebie.
Och,
teraz to wiem, ludzka istota nie jest w stanie, jeśli nie chce
popaść w szaleństwo, poddać się bezkarnie takiemu uczuciu. Gdy
go doświadczy, po pewnym czasie – nie wiem, czy liczyć go w
sekundach, czy może raczej w godzinach, a może całkiem inną miarą
– zatem gdy go doświadczy, poczyna odczuwać rozpacz.
Człowiek
bowiem został stworzony do miłości, mogąc wszakże wybrać
nienawiść, a jeżeli pozwoli się jej opanować bez reszty, jako
coś zupełnie przeciwnego naturze ona zniszczy go, porazi,
unicestwi, do momentu, aż wypalony do cna, zupełnie zatraci swoje
człowieczeństwo.
Moja
rozpacz była tak wielka, iż próbowałem targnąć się na własne
życie. Próbowałem, a właściwie ograniczyłem się do myślenia o
tym. Chciałem, ale nie mogłem. Owo coś, co mnie posiadło,
sterowało nie tylko moimi uczuciami, lecz również i ciałem.
Mięśnie stężały wpół ruchu. Stałem niczym kamienny posąg
niezdolny do niczego, zdany na łaskę i niełaskę NIEZNANEGO.
To
przykre (nie potrafię tego inaczej nazwać) doznanie jęło wreszcie
ustępować, a jego miejsce zajmowało coś nie mniej dziwnego. Coś,
czego już po dwakroć, chociaż w o wiele mniejszej mierze miałem
możność doświadczyć.
Oto
zdało mi się, iż wysunąłem się ze swej cielesnej powłoki i
uniósłszy ponad ziemię, zostałem wchłonięty przez COŚ lub
KOGOŚ, kto przerastał potęgą i mocą wszystko, cokolwiek i
kiedykolwiek zaistniało pod słońcem od czasu stworzenia człowieka.
Ogarnęła
mnie noc – ciemność tak gęsta, że aż prawie lepka i naraz,
wpośród owej nocy, jęły wybuchać wypływające nie wiedzieć
skąd, skądś z niezmierzonych głębin NIEZNANEGO kolorowe kule.
Płynąłem śród różnobarwnych skier – złocistych,
szkarłatnych, fiołkowych, jaskrawozielonych, purpurowych, śród
skier o barwach, których nie umiałem nazwać. Doznałem poczucia
siły, ale jednocześnie i osamotnienia.
Byłem
potężny i przekonany, iż – jeślibym tylko tego zapragnął –
nikt i nic nie byłoby mi się w stanie oprzeć. Ta moc dawała mi
rozkosz, niewyobrażalną wprost rozkosz.
Tylko...
tylko kędyś... w najtajniejszej tajni, w najskrytszym zakamarku
serca, odezwał się jakowyś głos, a może raczej szept, który owo
COŚ, w czym tkwiłem, starało się stłumić, zagłuszyć, wymazać
– bez powodzenia wszakże. I ów głos serca zdawał się mówić:
„I
cóż ci z tego? Cóż? Czyż moc, potęga i chwała to wszystko
zgoła, czego należy w tym życiu pożądać? Czy rozkosz jest, aby
tym samym co szczęście? I czy samotność to nie nazbyt wysoka
cena, jakiej od ciebie żądają?...”
I
jakby w odpowiedzi na to niepokojące pytanie, z czerni roziskrzonej
barwnymi rozbłyskami, napłynęła odpowiedź:
„Przyobiecano
ci również i WIEDZĘ... Czyż wiedza nie jest aż tak pożądana,
iżbyś się wahał zapłacić za nią samotnością?”
Głosy
ucichły, a ja nadal tkwiłem zawieszony w próżni NIENAZWANEGO.
Czerń gdzieś zniknęła, znikły też różnokolorowe skry, a ja,
jakby z wysokości niebieskiej powały spoglądałem w dół. Pode
mną widać było szafirowobłękitne morze. Po jego środku omywana
falami rozbijającymi się w bryzgi białawej piany, osiadającej na
czerniawych skałach wybrzeża, znajdowała się wyspa.
Jej
zarys był mi znany. Ależ tak! To była wyspa z mapy zawieszonej na
ścianie ojcowskiego gabinetu. Zrozumiałem, iż muszę tam dotrzeć
i że doprowadzi mnie do niej moc uwolniona ze szkatułki. Nie mogłem
tylko pojąć jak to uczynić.
*
* *
Skoro
znów wróciłem do realnego świata, natychmiast spakowałem się i
przygotowałem do podróży. Uregulowawszy należność za czas
spędzony w hotelu i spożyte tam posiłki, rozpytałem się o
możliwość jak najrychlejszego dotarcia poprzez Nadbrzezie do
Krakowa, a stamtąd do rodzinnego N. Okazało się, iż mogę
wyruszyć w drogę już za kilka godzin.
Spędziłem
je w hotelu. Ciekawość miasta, miasta, z którego kiedyś uciekał
w popłochu jeden z moich antenatów, nękany – nie wiem: realną
nieludzką siłą, którą wyzwolił, lecz nie był w stanie jej
opanować, czy może raczej wyrzutami sumienia, gdzieś zniknęła,
rozpłynęła się, rozsnuła, zamilkła w nowym wnętrzu mojego
jestestwa. We wnętrzu, które oczyścił poczwarny mnich, wymazując
zeń wszelkie zwyczajne ludzkie uczucia, radości i smutki, lęki,
przywiązania i niechęci, moce i słabości, a wypełniła mgła ze
szkatuły.
Tak,
nie byłem już sobą – Hansem Semberkiem z N., młodzieńcem
usiłującym rozwikłać dziwaczną zagadkę rodzinną. Z Hansa
Semberka pozostał tylko cielesny zewłok, w którym osiedliło się
coś, co nie pozbawiając mnie ni pamięci, ni samoświadomości,
opanowało jednak bez reszty, rozparło się wygodnie w moim ciele i
posługiwało moim umysłem.
Było
to coś, co chyba potrzebowało wniknięcia w żywą rozumną
materię, aby w ogóle móc się przejawić. Wybrało mnie, bo
widocznie nie mogło stać się inaczej i chociaż owo COŚ obiecało
mi tak wiele w zamian, na razie oprócz duchowego cierpienia, które
zresztą zaakceptowałem bez oporów, nie dało mi niczego nadto.
Oto
w ciągu tej jednej jedynej nocy i kilku przedpołudniowych godzin,
barwy otaczającego mnie świata zblakły, zszarzały, aż wreszcie
przytłumiła je wszechobecna i wszechogarniająca czerń – czerń
w najrozmaitszych odcieniach i głębiach, bez jednej, choćby mało
widocznej, plamki bieli.
Ujrzałem
nicość mojej dotychczasowej egzystencji. Pojąłem, iż nic spośród
tylu rzeczy, które do tej pory robiłem, tak naprawdę nie miało
żadnego znaczenia. Pełnia ukazała mi się pustką, radość –
smutkiem, sens – bezsensem, a to, co uważałem za bezmiar i głębię
mądrości, teraz śmieszyło mnie ograniczonością i płytkością.
Chociaż
moja wewnętrzna perspektywa pogłębiała się i wydłużała –
zda mi się – w nieskończoność, jednocześnie doświadczyłem
bolesnego uczucia mroku i pustki, w których centrum tkwiłem, nie
mając żadnej możliwości – wiedziałem o tym – wyrwania się z
ich okowów.
Ogromnemu
przeobrażeniu uległo też poczucie upływającego czasu. Jeszcze do
niedawna wiedziałem, iż minuta jest minutą, a godzina godziną.
Dzień dniem, a miesiąc miesiącem. Jeszcze do niedawna...
Teraz
zaś czas, w którym się znalazłem, nie miał ni początku, ni
końca. I już nie wiedziałem, czy dziś jest dziś, czy może
raczej wczoraj, lub też dniem, który ma dopiero nadejść. A ponad
tym wszystkim dominował smutek, smutek tak wielki, że aż
odciskający się bolesnym piętnem na mojej twarzy, ściągając jej
rysy w grymas trudny do opisania.
Gdy
opuszczałem hotel, pokojówka, ta sama, która próbowała się ze
mną nieco spoufalić, na mój widok odskoczyła do tyłu z
przerażeniem w oczach i szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa,
uczyniła na piersi szeroki znak krzyża, na widok czego przebiegł
mi po plecach niemiły dreszcz – obrzydzenia zmieszanego z lękiem.
Ostatnią
rzeczą, którą pamiętam, był moment wsiadania do pociągu
zmierzającemu ku Krakowowi. Co było dalej? Nie wiem... Wszystko
tonie w mroku niepamięci…
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.