Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (4)
Władca Sabatu
Władca Sabatu
Obudził
mnie tępy ból pod pokrywą czaszki. Ból tak ostry, że aż
zbierało mi się na wymioty. Jednocześnie dokuczało nieznośne
gorąco i pragnienie. Z wysiłkiem, przemagając własną słabość
i dotkliwe fizyczne cierpienie, uniosłem opuchnięte powieki.
Leżałem
na plecach, z szeroko rozwartymi ramionami. Pod palcami czułem
rozgrzany żarem słonecznym miałki i suchy piasek. Ponad głową
rozpościerał się bezkres błękitnego nieba, którego nie mąciła
ani jedna chmurka.
Słońce
ogromne, złocistobiałe, wisiało nade mną niczym płonąca kula.
Wiedziałem, że jeśli nie schronię się do cienia, wyssie ze mnie
wszystką wilgoć, a wraz z nią i życie, że zabije mnie.
Usiłowałem zatem się podnieść, podpierając na łokciu.
Przekroczyło to jednak moje możliwości i z jękiem opadłem z
powrotem na piasek.
Ostry
świdrujący ból przenikał na wskroś mój mózg, jakby chciał go
rozerwać na strzępy. Delikatnie obmacałem głowę. Na potylicy
wyczułem sporych rozmiarów obrzmienie i rozciętą skórę. Włosy
były pozlepiane zaschłą już krwią.
Raz
jeszcze, zbierając cały zapas sił, jaki ostał się w moich
mięśniach, ścięgnach i kościach, spróbowałem się podnieść.
Tym razem się udało. Potykając się i zataczając, począłem iść,
z trudem przestawiając stopy,w kierunku rysujących się przede mną
zarośli.
Och!
byle tam dotrzeć! Byle dotrzeć! Poza sobą słyszałem poszum
morza, delikatny plusk fal pieszczotliwie ocierających się o brzeg,
lecz nie miałem siły, by się obejrzeć.
Zarośla
przede mną, to był cień, życiodajny cień. Pozostanie na plaży –
wędrowałem bowiem plażą – oznaczało rychłą śmierć. A ja
nie chciałem umierać! Wargi miałem spękane, wyschłe podniebienie
i opuchnięty język. Prócz gorąca, nękało mnie jeszcze
pragnienie. Za łyk zimnej, czystej wody, gotów byłbym oddać pół
życia.
Parłem
tedy uparcie – zataczając się i potykając – ku krzakom, mając
nadzieję, iż prócz cienia, może znajdę tam jeszcze i wodę.
Chociaż pas parzącego piasku nie był w rzeczywistości nazbyt
szeroki, sądziłem, iż moja wędrówka nie będzie mieć kresu i że
nigdy się nie skończy.
Plaża
łagodnie podpełzała do skalistego wzniesienia, które niezbyt
stromym skłonem zbiegało ku pasmu piachu. Stanąłem pewniej,
poczuwszy twardy grunt pod nogami.
Skała
była rudawa z szarawymi plamami i mocno zniszczona przez erozję.
Szczeliny i rozpadliny wypełniała ziemia, której nawiał tu wiatr
głębi wyspy, zasiewając w niej jednocześnie pierwsze rośliny.
Krzaki,
długimi, mocnymi korzeniami czepiały się kamienia, rozpychając
pęknięcia i szpary, zagarniając nowe połacie jałowej
płaszczyzny, którą z czasem miała pokryć warstwa gleby powstałej
z opadłych liści i spróchniałych, obłamanych gałęzi i pędów.
Na razie jednak roślinność nie czuła się tu jeszcze nazbyt
pewnie.
Usiadłem
pod jednym z silnie rozrośniętych krzewów, kryjąc głowę w
cieniu, który rzucał. Ogarnął mnie miły chłód i chociaż ból
ciągle dokuczał, to przecież zelżał nieco. Zelżał do tego
stopnia, iż mogłem już zebrać myśli.
Tą,
która w owym momencie najbardziej mnie pochłaniała i zaprzątała
całą uwagę, była myśl o wodzie. Zimnej, czystej, krystalicznej
wodzie.
Szczęście
wyraźnie mi sprzyjało i widać było, iż los nie chce bynajmniej
mojej zagłady, bo oto posłyszałem nikły, ale przecież realny
odgłos plusku spadających – chyba do jakowejś sadzawki –
kropel. Podpełzłem na kolanach w tamtym kierunku.
To,
co ujrzałem, trudno by było nazwać sadzawką. Niewielkie
zagłębienie w skalistym podłożu, mniej więcej o objętości i
powierzchni dużej miednicy, wypełnione były po brzegi tym, czego
akurat pożądałem najbardziej – wodą.
Skapywała
ona ze stromego nawisu skalnego, znajdującego się tuż ponad
zagłębieniem, przesączając się przez ledwie widoczną szczelinę
– ot, rysę zaledwie. Nadmiar wody w zagłębieniu przelewał się
przez jego brzeg i spływał wąskim strumyczkiem ku plaży, gdzie
ginął, wsiąkając w piach.
Położyłem
się na brzuchu i zanurzywszy całą twarz w zimnej wodzie, piłem ją
długimi łykami. Piłem, dokąd nie poczułem ulgi, a ciecz nie
wypełniła mi wnętrzności, sięgając gardła.
Ze
zdumieniem skonstatowałem, iż znajduję się w zgoła nieznanym
sobie miejscu, do którego, kiedy i w jaki sposób dotarłem, nie
miałem pojęcia. W jeszcze większą konsternację wprawił mnie
fakt, iż przez cały ten czas – przez czas, kiedy wędrowałem
plażą, szukałem wody i gasiłem pragnienie – otóż, iż przez
cały ten czas kurczowo zaciskałem jedną dłoń na zwiniętym w
rulon pergaminie, przewiązanym kawałkiem jedwabnego sznurka, drugą
zaś na srebrnej szkatułce.
Nareszcie
pojąłem wszystko i wszystko sobie przypomniałem. Przed oczyma
przesunęły mi się obrazy przeszłości – niezwykła fascynacja
starodawną mapą, gdy byłem jeszcze dzieckiem, opowieść stryja,
zdarzenia w Sandomierzu...
Bez
wątpienia znajdowałem się na owej wyspie, którą wyobrażała
mapa zdobiąca kiedyś jedną ze ścian ojcowskiego gabinetu, mapa,
którą teraz kurczowo ściskałem w ręku.
Mimo
usilnych starań nie mogłem sobie przypomnieć absolutnie niczego od
czasu, gdy w Nadbrzeziu, przedmieściu Sandomierza, wsiadłem do
pociągu, aż do momentu odzyskania przytomności na nadmorskiej
plaży.
Wszakże
zauważyłem coś, co mnie ucieszyło. Oto znów byłem sobą.
Zwyczajnym, ludzkim, władającym własnymi zmysłami i duszą Hansem
Semberkiem. Siła, Moc, Inteligencja – nie wiem jak owo nazwać –
słowem owo COŚ, co mnie wypełniało, gdy oczyszczony zupełnie ze
swego człowieczeństwa przez zakapturzonego mnicha otworzyłem
tajemniczą szkatułkę ze srebra, teraz mnie opuściło. Jego
zadaniem widać było przyprowadzenie mnie na tę wyspę i tu
zwrócenie wolnej woli.
Dlaczego?
Jakąż to misję miałem do spełnienia? Jakie zadanie? Czego ode
mnie oczekiwano? Chyba musiały to być rzeczy nader ważkie, skoro
wypełnić je mogła jedynie istota absolutnie wolna i świadoma
tego, co czyni.
Gdy
sobie to uświadomiłem, poczułem lęk.
Nie
wiedziałem, gdzie się znajdowałem i po co się tu znajdowałem.
Samotny, zagubiony, bezbronny.
Ale
przecież nie mogłem tak siedzieć w nieskończoność. Umknąłem
morderczym promieniom słonecznym, zaspokoiłem pragnienie,
odzyskałem siły, wszakże teraz na odmianę począł mnie dręczyć
głód.
Rozejrzałem
się bacznie dookoła, szukając czegoś, co mogłoby się nadawać
do zjedzenia, lecz prócz piasku omywanego morskimi falami, rudawej
skały i krzewów pokrytych skórzastymi, ciemnozielonymi liśćmi,
nie było tu więcej niczego.
Chcąc
żyć, nie mogłem tkwić w nieskończoność w jednym miejscu.
Trzeba było podnieść się i ruszać w drogę. Rozłożyłem mapę
na ziemi, przyciskając brzegi kamieniami, aby jej nie porwał
podmuch wiatru. Wpatrywałem się bacznie w zblakły nieco rysunek.
Chociaż
wykonana przed stuleciami i według reguł tamtoczesnej sztuki
kartograficznej, mapa była nad wyraz dokładna. Bez większych
kłopotów odnalazłem na niej miejsce, w którym się teraz
znajdowałem. Na północny zachód od niego wznosił się –
nieomal w sercu wyspy – niewielki, podwójny łańcuch górski.
Brały z niego początek cztery rzeki, czy może większe strumienie.
Dwie z nich po jednej stronie działu wodnego toczyły swe wody na
wschód i na południe, dwie zaś po drugiej stronie owego działu,
na północ i północny zachód. Ten zdążający na północny
zachód przepływał przez niewielkie jeziorko.
Według
mapy prawie cała wyspa była gęsto porośnięta lasami i miała
strome, skaliste brzegi, ostrymi obrywami opadające ku morskiej
toni, uniemożliwiające tym samym lądowanie statków. Jedynym
dostępnym miejscem był niewielki i wąziuchny, skrawek plaży,
ścielącej się nad równie niewielką i cichą zatoczką. Cała
północna część wyspy, a dokładnie ta jej połać, która
rozciągała się od podnóża gór, aż po wybrzeże morskie, była
jednym, wielkim grzęzawiskiem.
Zastanawiałem
się, czy ów skrawek lądu, rzucony na bezmiar oceanu – nawet nie
wiedziałem, w którym punkcie globu ziemskiego – jest
zamieszkały, czy też nie. Po namyśle i zastanowieniu doszedłem do
przekonania, iż jest to nader mało prawdopodobne, a jeśli nawet,
to tubylców należałoby szukać chyba tylko w pobliżu gór.
Był
to jedyny logiczny wniosek, nasuwający się po uważnym
przestudiowaniu mapy.
Nie
miałem jednak pojęcia, jak do owych gór dotrzeć. Bo zdecydowany
byłem to uczynić. Nie wyobrażałem sobie spędzenia reszty życia
w samotności i chociaż budziły się we mnie obawy, iż mogę
trafić na przykład na kanibali, to wolałem nawet zaryzykować
życiem, niż skazać się świadomie i dobrowolnie na samotność.
Drżałem na myśl, iż mogę się okazać jedyną rozumną istotą
na całej wyspie.
Zdecydowałem,
iż muszę wyruszyć natychmiast – do czego zresztą przymuszał
mnie głód, coraz ostrzej dający znać o sobie – i że obiorę
drogę wzdłuż tego ze strumieni, w którego pobliżu według mapy
się znajdowałem, a który niechybnie zaprowadzi mnie do gór, gdzie
miał źródła.
Napiłem
się nieco wody, niejako na zapas, żałując, iż nie posiadam
żadnego naczynia, do którego mógłbym jej zaczerpnąć na później.
Chociaż miałem wędrować cały czas w górę strumienia, nie
miałem gwarancji, czy jego woda nadaje się do picia. Płynął
bowiem przez gęsty las tropikalny, a zatem mogło się w nim
znajdować całe mnóstwo butwiejących szczątków roślinnych.
Ruszając
przed siebie, wiedziałem, iż mapę muszę zabrać, będzie mi
bowiem niezbędna, jeżeli chcę się swobodnie poruszać po wyspie.
Co jednak miałem uczynić ze szkatułką? Był to przedmiot dość
ciężki i zupełnie w mojej sytuacji nieprzydatny. Już miałem ją
wyrzucić, gdy uświadomiłem sobie, że chociaż srebro jest miękkim
metalem, to przecież w razie konieczności może uda mi się wykonać
zeń jakieś ostrze.
Może
to wydawać się dziwne, ale zupełnie – sam nie wiem dlaczego –
nie myślałem o tajemniczej zawartości tego przedmiotu, o MOCY
zdolnej wpędzić w szaleństwo, o przeznaczeniu, które mnie tutaj
przygnało, o wszelkich potwornościach, koszmarach, zjawach i tym
wszystkim, czego doświadczyłem od śmierci ojca i stryja.
Teraz
mój umysł – chociaż w żaden racjonalny sposób nie był w
stanie wytłumaczyć, jak trafiłem, jak w ogóle mogłem trafić, na
ten okruch lądu, ze wszech stron otoczony falami – zatem teraz mój
umysł nastawiony był raczej sceptycznie do wszelkich
nadprzyrodzoności. Zaprzątała go zaś tylko jedna jedyna myśl –
co muszę uczynić, aby ocalić życie i wywikłać się z matni, w
którą wpadłem.
Wędrowałem
powoli, cały czas uważnie rozglądając się dookoła i bacząc
czy przypadkiem nie ujrzę gdzieś smużki dymu, wzbijającej się
ponad korony drzew tropikalnego lasu. Lecz do momentu, w którym
wszedłem pomiędzy pierwsze drzewa, niczego podobnego nie
zauważyłem.
Później
ogarnął mnie tajemniczy zielonkawy półmrok, a ponad głową
zawisło sklepienie utworzone z poskręcanych, splątanych ze sobą
gałęzi. Niektóre, na poły zbutwiałe, pnie puszczańskich
olbrzymów, potężne konary i załomki grubej kory, porastały kępy
rozmaitych roślin. Były tam mchy przedziwne, porosty i paprocie,
były całe kępy cudownych storczyków o barwach kwiatów tak
urzekających, iż zdawało się, że to sennie jawa.
Dotarłszy
do brzegu dość szerokiego, lecz nader płytkiego strumienia,
powędrowałem w górę jego biegu. Droga nie była łatwa. Wilgotne,
gorące powietrze z trudem syciło płuca. Nogi ślizgały się po
czerwonawej rozmiękłej ziemi albo na odmianę plątały się w
gąszczu roślin, których mocne pędy utrudniały marsz.
Coraz
bardziej doskwierał mi głód. W koronach drzew słyszałem głosy
ptaków, lecz żadnego z nich nie mogłem nawet dostrzec. Czasem
słyszałem też szelest przemykającego kędyś w pobliżu jakiegoś
większego zwierzęcia, lecz na próżno natężałem wzrok.
W
żołądku czułem pustkę i bolesny ucisk. Coraz bardziej opadałem
z sił. Pomyślałem, że jeśli zaraz nie przełknę choćby kilku
kęsów jakiejś strawy, upadnę tu, i być może nie podźwignę się
już nigdy.
Jedyne
stworzenia, które mogłem widzieć, ba! mieć je na wyciągnięcie
ręki, to były ryby pomykające tuż pod powierzchnią
krystalicznej, przejrzystej toni strugi. Lecz jakże pochwycić rybę
gołymi rękoma?
Przypadek
przyszedł mi z pomocą. Oto naraz zobaczyłem, iż w pobliżu
strumienia znajduje się dość rozległa kałuża, powstała zapewne
w czasie przyboru wody, która opuściwszy swoje łożysko, rozlała
się szerzej.
W
owej kałuży, na wpół już wyschłej, wystawiając grzbiety ponad
powierzchnię, z trudem pływały trzy czy cztery ryby, które
uwięzły w pułapce. Gdy po powodzi rzeczułka wracała do swego
koryta, one nie wróciły wraz z nią.
Wszedłem
na płyciznę rozlewiska i starałem się pochwycić którąś ze
znajdujących się w nim ryb. Lecz były one zwinne i śliskie.
Wymykały mi się nieustannie. Zezłościło mnie to i jednocześnie
jeszcze bardziej wyostrzyło apetyt.
Ułamałem
tedy dość solidny kij z krzewu rosnącego tuż nad brzegiem i jąłem
nim bić bez opamiętania całą powierzchnię kałuży, aż woda i
błoto wielkimi bryzgami chlapały dookoła.
Moje
polowanie zakończyło się sukcesem. Oto wszystkie ze znajdujących
się tam stworzeń ogłuszone znieruchomiały. Teraz widać było ich
boki nie grzbiety, boki pokryte srebrzystozieloną łuską.
Wyciągałem
ryby jedną po drugiej i przykucnąwszy opodal bajorka łapczywie i
zachłannie zatapiałem ostre zęby w surowym, chłodnym, soczystym
mięsie. Rwałem je kawałami i nawet nie rozgryzając nazbyt
dokładnie, połykałem. Gdy prócz płetw i kupki większych ości
nie pozostało nic więcej, syty, podniosłem się, by powędrować
dalej. Miałem nadzieję, iż być może jeszcze przed nocą wyjdę z
dżungli, która nie tylko mnie bardzo męczyła, ale i napawała
jakimś dziwnym, nieokreślonym niepokojem i smutkiem.
Postanowiłem
więc, że – o ile tylko wystarczy mi sił – będę uparcie
podążał naprzód. Bałem się, iżbym nie musiał spędzać nocy w
lesie, w którym mogły mieszkać drapieżniki wychodzące po zmroku
na łów. A ja byłem nader łatwym łupem dla nich.
Maszerowałem
zatem tak śpiesznie, jak tylko się dało, z niepokojem obserwując
gęstniejący z minuty na minutę półmrok gęstwiny. Wreszcie, ku
mojej ogromnej radości, spostrzegłem, że leśne olbrzymy
poczynają ustępować miejsca drzewom mniejszym zgoła, że pojawia
się coraz więcej krzaków, a ziemia pod stopami nie jest już
oślizgła i nie lepi się do butów. Mogło to zwiastować jedno –
wychodziłem z dżungli.
Istotnie
tak było. Rychło drzewa znikły zupełnie, a ja znalazłem się na
kamiennym gruncie porosłym gęsto wielkimi kępami
srebrzystozielonkawej trawy, pomiędzy którymi tylko gdzieniegdzie
dostrzec można było niewielki, rachityczny krzaczek.
Nic
nie świadczyło, iż ziemi tej dotknęła kiedykolwiek ludzka stopa.
Czułem się zatem z lekka podniecony, jak chyba każdy odkrywca, gdy
po raz pierwszy przemierza dziewiczy ląd. Strumień był tutaj o
wiele węższy i płynął dużo szybciej niż w lesie. Nie chcąc
pobłądzić, cały czas pilnie trzymałem się jego brzegu.
Widziałem, iż wielka słoneczna kula zniżyła się już ku ziemi i
lada chwila może zapaść zmrok, a ja do tej pory nie znalazłem
jeszcze żadnego, na tyle wygodnego, by nadawało się na nocny
spoczynek, miejsca.
Ucieszyłem
się ogromnie, gdy nieopodal strumienia, ale nie nad samym jego
brzegiem, lecz w pewnym jego oddaleniu, ukazał się moim oczom
ogromny płaski głaz. Pomyślałem, iż chyba najlepiej uczynię,
jeśli wymoszczę sobie na nim wygodne legowisko z tej trawy, której
pełno rosło dookoła.
Zbliżając
się zatem do głazu, zrywałem ją całymi garściami i z ogromnym
naręczem jąłem – dotarłszy już doń – wspinać się jednym z
boków łagodnie opadających ku ziemi, a posiadającym coś, co
można było nazwać stopniami.
Pomyślałem,
że jak na uczynione przez naturę, stopnie są nazbyt regularne i
nazbyt wygodne, ale cieszyłem się przecież – nie zastanawiając
więcej nad ową sprawą – iż zaoszczędziły mi trudu mozolnego
wdrapywania się na samotny głaz.
Wymoszczenie
na nim posłania nie nastręczyło wielkich trudności. Kilkakroć
obracałem – w tę i z powrotem – z pękami trawy wydającej dość
miłą, chociaż słabą woń, aż zgromadziłem jej tyle, iż nie
tylko mogłem leżeć na niej, lecz nawet się nią przykryć.
Ogarnęło
mnie zadowolenie, iż zdążyłem z tym wszystkim uporać się
jeszcze przed nocą i ułożywszy się wygodnie na miękkim
legowisku,z dłońmi pod głową, oddałem się rozmyślaniom nad
tym, czego doświadczyłem do tej pory i nad tym, czego jeszcze mogę
doświadczyć.
Naraz,
skądś z pobliża, do moich uszu doleciał dziwny odgłos, ni
stęknięcie, ni westchnienie, zakończone krótkim piskiem.
Uniosłem
się zaniepokojony, podpierając się na łokciu i bacznie
rozglądając dookoła. Nie wiedziałem – człowiek to, czy zwierz?
Cokolwiek to jednak było, zrozumiałem, iż nie mogę tutaj czuć
się zupełnie bezpiecznie. Umysł pracował gorączkowo:
„Co
czynić? Co czynić?” – kłębiło mi się pod czaszką.
Wszakże
cóż mogłem zrobić innego, niż to, co już zrobiłem? Gdzież
mogłem szukać pewniejszego schronienia, skoro słońce lada chwila
miało się zapaść w głębię oceanu, a świat miał spowić mrok?
Pomyślałem,
że co ma się stać, to i tak się stanie i że mój lęk niczego tu
nie zmieni. Zacząłem tedy na powrót układać się jak
najwygodniej na swoim barłogu i wówczas... wzrok mój padł na coś,
czego uprzednio nie spostrzegłem.
Oto
na wielkim, płaskim głazie widniały na wpół zatarte, ale jeszcze
w miarę czytelne rysunki. W oczy rzucał się motyw odwróconego
trójkąta i liści bluszczu. A zatem był to ten sam ornament, który
zdobił srebrną szkatułkę z grobowej krypty Semberków!
Chciałem
dokładniej zbadać naskalne ryty, ale w tym momencie, tak jak to
bywa w tropikach, dzień raptownie – bez pośredniej fazy zmierzchu
– przemienił się w noc i ogarnęła mnie smoliścieczarna, gęsta
ciemność.
Uczucie
strachu, którego od momentu znalezienia się na wyspie nie
doświadczyłem raczej nazbyt mocno, teraz wróciło potężną falą.
Leżałem zagrzebany w trawie, jednocześnie nasłuchując czy ktoś
lub coś nie skrada się w ciemności. Wiedziałem, iż najlepiej
byłoby, gdybym zasnął, bo wówczas nie tylko przestałbym się
bać, lecz również odzyskałbym siły nadwyrężone forsownym
marszem i głodem. Bo cóż to za posiłek – cztery niezbyt wielkie
ryby zjedzone na surowo w ciągu całego dnia?
Przymknąłem
zatem oczy, usiłując pogrążyć się we śnie, ale po kilku
chwilach gwałtownie je otworzyłem, próbując przeniknąć
ciemność, w której – jak mi się wydawało – coś skradało
się ku mnie. Trwało to dość długo, w końcu jednak zmęczenie
poczęło brać górę nad lękiem. Jąłem zapadać się w mroczną
czeluść bez dna, oddając się bez reszty pod opiekę snu, który
tej nocy był dla mnie łaskawy i litościwy, otulił szczelnie swoją
opończą niepamięci i nie zesłał żadnych – ani przyjemnych,
ani też nieprzyjemnych majaków.
*
* *
Obudził
mnie rozgwar ptasich głosów, dobiegający z pobliskiej dżungli i
słoneczne światło padające wprost na moją twarz. W pierwszej
chwili nie bardzo mogłem sobie uświadomić, gdzie się znajduję i
musiało upłynąć kilka chwil, zanim nie przypomniałem sobie
wszystkiego.
Podźwignąłem
się z posłania, strąciłem z odzienia źdźbła traw, które tam
przylgnęły, powybierałem je z włosów i ruszyłem ku strumykowi,
aby się w nim obmyć.
Spłukawszy
resztki snu z twarzy, zacząłem rozmyślać, co mi dalej czynić
wypada. Rozumiałem, że nim ruszę w dalszą drogę, muszę się
posilić. Ku ogromnej radości dostrzegłem, iż w płyciźnie zakola
strumienia znajduje się całe mnóstwo małży. Nie zastanawiałem
się nad tym, czy są jadalne, czy nie, i czy ich spożycie może mi
zaszkodzić, tylko wybierałem je z wody, a ułożywszy spory kopczyk
na kępie trawy, jąłem rozwierać muszle ostrym płaskim ułomkiem
obsydianu, czyli szkła wulkanicznego, który tam znalazłem.
Później
wyłuskiwałem małże palcami i przełykałem je, starając się nie
rozgryzać, a puste skorupy odrzucałem precz. Zaspokoiwszy głód,
pomyślałem, iż winienem uczynić zapas na później, bo gdzież
miałem pewność, że znajdę jeszcze tegoż dnia cokolwiek zdatnego
do zjedzenia. Gorączkowo rozglądałem się za czymś, w co mógłbym
nazbierać mięczaków, wszakże czegoś takiego nie dostrzegłem.
Pomyślałem,
iż w tym gorącym klimacie długie rękawy u koszuli są mi zgoła
niepotrzebne, oderwałem je więc i związawszy przy mankietach,
uczyniłem z nich coś na kształt długich a wąskich worków, które
wypełniłem małżami. Teraz, zabezpieczywszy sobie pożywienie na
później, poczułem się raźniej i na koniec napiwszy się wody,
powróciłem na głaz, gdzie spędziłem noc, aby w pełnym blasku
słońca móc dokładniej obejrzeć dostrzeżone tam minionego
wieczora ryty.
Tak,
nie myliłem się. Były to te same motywy i ornamenty, które
widniały na posiadanej przeze mnie szkatułce. A zatem? Zatem
zbliżałem się ku miejscu, do którego ktoś lub coś postanowiło
mnie doprowadzić. Przyjrzałem się również stopniom prowadzącym
na płaszczyznę głazu. Teraz nie ulegało już dla mnie
najmniejszej choćby wątpliwości, iż nie wyrzeźbiła ich natura,
lecz były dziełem rąk ludzkich.
Zsunąłem
się z kamienia i – tak jak minionego dnia – ruszywszy w górę
strumienia, powędrowałem na spotkanie swemu przeznaczeniu. Uszedłem
może kilkaset kroków, ot tyle tylko, że straciłem z oczu blok
skalny służący mi za noclegowisko, a przede mną rozciągnął się
widok tak cudny i wspaniały, iż mimo woli wyrwał mi się z piersi
okrzyk niekłamanego zachwytu.
Stałem
na niewielkim wzgórku, u którego stóp rozpościerała się niezbyt
duża łączka, cała pokryta przepięknymi kwiatami. Rosły tak
gęsto, jeden obok drugiego, że z pewnego oddalenia wyglądały
niczym wspaniały dywan utkany przez największe mistrzynie w swoim
zawodzie.
Zszedłszy
z wyniosłości, zatrzymałem się na skraju owej łączki, sycąc
oczy kształtem i barwami kwiatów. Ich ciężkie, okazałe główki
wyrastały na wyniosłych bladozielonych o złotawym połysku,
grubych, sztywnych łodygach, które wychylały się z rozet liści
szeroko jajowatych, miękkich, pokrytych lśniącym metalicznie
kutnerem.
Same
kwiaty nie przypominały mi niczego znanego. Chociaż... może nieco
lilie. Płatki miały mięsiste, o jedwabistym połysku i rozmaitych
barwach, od bladoróżowych, poprzez szkarłatne, aż do
ciemnopąsowych. Ze środka kielichów wychylały się fiołkowe
słupki, otoczone wieńcem srebrzystych pylników.
Nie,
żaden, najdokładniejszy nawet opis, nie jest w stanie oddać urody
owych kwiatów. Patrzyłem na nie i patrzyłem, zatraciwszy poczucie
miejsca i czasu. A one kołysały się leciuchno w ledwo wyczuwalnym
oddechu wietrzyku.
Wreszcie,
wiedziony jakowąś dziwaczną pożądliwością, nakazującą
posiąść na własność to, co wzbudza nasze zainteresowanie, co w
szczególny sposób podziwiamy, pochyliłem się nad rozkołysanym
łanem i ująwszy w palce jedną z wyniosłych łodyg, ułamałem ją.
Później zaś, gdy nasyciłem już oczy urodą kwiatu, podziwianego
teraz z bliska, wtuliłem weń twarz, z lubością wdychając
przedziwną woń, którą wydzielał.
Była
ona mocna i słodkawa, z lekkuchnym, ledwo wyczuwalnym, cierpkawym
odcieniem, który podkreślał tylko wspaniałość zapachu. I miał
ów kwiat dość dziwną właściwość, różniącą go od innych
kwiatów. Wiadomo, że im dłużej wchłania się jakiś zapach, nasz
zmysł powonienia rychło go w ogóle przestaje odczuwać. Tu było
inaczej – im dłużej wąchałem kwiat, tym zapach potężniał,
narastał, przenikał mnie całego.
Odczuwałem
dziwną błogość, rozlewającą się niczym ciepła, łagodna fala
po wszystkich cząstkach mojego ciała, przenikającą do najdalszych
zakamarków, nasycająca skórę, mięśnie, ścięgna, krew. W końcu
odczułem jej obecność w mózgu i w sercu.
Nie
byłem zdolny odrzucać kwiatu od siebie. Zrywałem go przekonany, iż
to ja go posiadłem. Tymczasem było zgoła inaczej – to on posiadł
mnie.
Odczułem
lekkie drżenie mięśni, jakąś słabość dziwną, podobną nieco
do omdlenia, albo raczej półomdlenia – gdy na chwilkę znajdziemy
się na granicy świadomości i nieświadomości. Tyle że w moim
przypadku owa chwila rozciągnęła się w nieskończoność...
A
później, później zdało mi się, że moją głowę obejmują
czyjeś ciepłe, delikatne dłonie, że kołyszą ją miarowo w tył
i w przód... W tył i w przód... Świat cały zwariował przed
oczyma. Już nie byłem sobą, byłem jednym z owych kwiatów,
których łan rozpościerał się u mych stóp. I tylko w chwili, w
której jąłem zapadać w czarną czeluść, odczułem straszny ból
osamotnienia i grozę, grozę nadciągającą zewsząd, wypełzającą
z każdej cząsteczki mojego mózgu. Ogarnęła mnie rozpacz, rozpacz
potworna, rozpacz, od której wyzwolić tylko śmierć może... Tylko
śmierć... Posłyszałem jeszcze wznoszący się, wibrujący bólem
i strachem krzyk... Chyba to ja krzyczałem?... A później?...
Później zapadłem w nicość...
*
* *
Pośrodku
rozległej, chociaż niskiej jaskini, której dno wyścielał miękki
biały piasek, otoczone wieńcem krągłych kamieni płonęło
niewielkie ognisko. Rozedrgane, złotopomarańczowe, czasem
pobłyskujące szkarłatem płomienie strzelały wysoko, pożerające
stos wyschłych na pieprz gałęzi.
Ledwo
wyczuwalny prąd powietrza nie pozwalał, aby dym gromadził się pod
sklepieniem, lecz wywiewał go poza obręb pieczary.
Obok
ogniska siedziała jakaś drobna, skulona postać, której cień
rozedrgany i ogromny, tańczył na jednej z wapiennych ścian
podziemia. Krwawy poblask pełzał po suficie i nie docierał tylko
do najbardziej odległych kątów i zakamarków, w których rozsiadł
się mrok – tajemniczy i niepokojący.
Postać
przy ognisku miała kształty człowiecze, ale przyjrzawszy się jej
bliżej, widomym się stawało, iż człowiekiem nie jest. Ogromna
głowa, pozbawiona śladu owłosienia pokryta była matową skórą
barwy brunatnej czy czarniawej, trudno było ją dokładnie rozeznać
przy blasku chybotliwych płomieni.
Miast
uszu, po bokach czaszki widniały po cztery maleńkie otworki
pełniące chyba ich rolę, a osłonięte czymś, co może
najbardziej przypominało rybie płetwy ogonowe. Najohydniejszą
wszakże okazała się twarz. Jej pomarszczona skóra zwisała
płatami, tak iż policzki sięgały piersi monstrum. Usta, a raczej
to, co je przypominało, wykrzywiał dziwaczny, budzący odrazę
grymas. Fioletowe, grube, mięsiste wargi pokryte gęstym śluzem, co
chwila skapującym na podbródek, od czasu do czasu rozchylały się
nieco, ukazując wnętrze potwornej gęby. Nie było w niej zębów,
tylko coś, co przypominało łukowato, na kształt szczęk wygięte
ostre krawędzie, mające spełniać zadanie odgryzania i
rozdrabniania pokarmu. Krawędzie przypominały trochę wyszlifowany
obsydian i były tak samo ostre, jak i on.
Klatka
piersiowa istoty była zapadnięta, co sprawiało wrażenie, jakby
stwór był chory. Ramiona miał prawie kwadratowe i długie, tak
długie, jak u małpy, ręce, zakończone dłońmi o trzech chwytnych
palcach. Mógł chodzić zarówno na czworakach, jak i na samych
tylko, kosmatych, krzywych, zakończonych kopytami nogach.
Stwór
siedział przy ognisku, trzymając na kolanach sporych rozmiarów
księgę. Tak, była to bez wątpienia księga. Oprawna w zielony
safian, bez tytułu, lecz za to nader bogato zdobna wymyślnym złotym
ornamentem. Z boków księgi zwisało siedem wielkich woskowych
pieczęci, a na każdej z nich odciśnięty był inny znak,
przypominający jakiś symbol kabalistyczny. Pieczęcie te
uniemożliwiały otwarcie woluminu i zajrzenie do jego środka.
Stwór
gładził pieszczotliwie okładkę, mrucząc przy tym z cicha i
kołysząc się na boki. Zapatrzony był w płomienie, które zdawały
się urzekać go swym wyglądem. Mijała chwila za chwilą, a
monstrum nie zmieniało miejsca, cały czas wydając z siebie dziwne
odgłosy i cały czas głaszcząc wolumin.
Dopiero
gdy z dworu dobiegł świergot ptactwa, a słońce jęło
majestatycznie wypływać na firmament, wydał z siebie dziwaczny,
budzący niemiły dreszcz, syk. Na ów dźwięk zda się, iż było
to wołanie, albo może rozkaz – ze skrytych w mroku kątów jęły
wypełzać inne stwory podobne jemu, chociaż nieco mniejsze i zda
się, uznające w siedzącym swego pana. Stanęły w pewnym oddaleniu
odeń, jakby oczekując poleceń, a on podźwignąwszy się
nareszcie, zakołysał niezdarnie na swych kusych nóżkach i
lustrując twarze otaczających go pobratymców, zasyczał ponownie.
Stwory
jeden po drugim znikły za naturalnym filarem skalnym przedzielającym
pieczarę na pół. Z owego drugiego pomieszczenia wyniosły – z
widocznym wysiłkiem – pogrążonego w głęboki uśpieniu Hansa
Semberka.
Znów
syknięcie i nieokreślony gest dłoni ich przewodnika czy władcy,
po czym ułożyły młodzieńca w pobliżu ognia, na tyle jednak odeń
daleko, by nie mogło doskwierać mu gorąco.
Przewodnik
czy też dowódca – nie wiadomo jak go nazwać – zbliżył się
powoli do nieprzytomnego i przykucnąwszy przy nim, najpierw uniósł
mu jedną powiekę, i gałkę oczną dokładnie wysmarował lepkim
śluzem skapującym z własnych warg, później uczynił to z drugą.
Na
końcu zaś, przywoławszy pomocnika, nakazał mu rozewrzeć usta
Hansa, a sam, schwyciwszy ostry kawałek kamienia, głęboko sobie
nim rozciął przedramię. Z rany natychmiast jęła wypływać
żółtozielonkawa, gęsta, lepka ciecz. Wsączał ją w usta
nieprzytomnego czas jakiś, a później odsunął się odeń na bok,
czekając efektu.
Nie
zważał na to, iż ciecz nadal wypływała ze skaleczenia,
napełniając pieczarę niebywałym smrodem. Trudno byłoby go
określić, ale dało się w nim wychwycić i odór siarki, i
gnijącego mięsa, i kloacznego dołu, i palących się piór.
Pozostałe
stwory, a było ich w pieczarze kilkanaście, stały wokół Hansa w
pewnym oddaleniu. Na ich ohydnych, potwornych, niesamowitych
obliczach, dało się odczytać pełne napięcia oczekiwanie.
Gdy
wreszcie nieruchomy, leżący niczym umarły, młodzieniec raz i
drugi poruszył się lekko, z ich piersi wydobył się odgłos
przypominający westchnienie ulgi. Podeszły do leżącego, otaczając
go ciaśniejszym kręgiem. Lecz przywódca nie dozwolił, aby
zbliżały się zanadto. Znów podźwignął się z piasku i kołysząc
niezdarnie, gestem nakazał, iżby się stwory cofnęły, a sam
przyklęknąwszy przy Hansie, długo, bardzo długo wpatrywał się w
jego twarz, posykując coś z cicha, by na koniec położyć na
piersi młodzieńca dziwną księgę zapieczętowaną siedmioma
pieczęciami z wosku.
*
* *
Wracałem
do przytomności. Zdawało mi się – było to nader szczególne
uczucie, jakiego czasem można doświadczyć we śnie – iż
przypływam skądś i odpływam w jednakowym powolnym rytmie.
Odzyskałem już świadomość, już doskonale przypomniałem sobie
wszystko, co mi się przytrafiło na łączce porosłej cudownymi
kwiatami, lecz ciągle nie czułem swego ciała. Istniałem niczym
sama, czysta, nieskażona materią świadomość.
Później
zaś – nie wiem, ile czasu minęło od momentu, w którym się
ocknąłem do owej chwili – później zaś, począłem odczuwać
mrowienie w nogach i rękach. Od rąk i nóg czucie rozszerzało się
na całe ciało, aż wreszcie odzyskałem nad nim zupełną kontrolę.
Usiłowałem podnieść się, ale chyba byłem jeszcze nazbyt słaby,
iżby tego dokonać. Otwarłem zatem tylko oczy i zdumiałem się.
Oto
bowiem odzyskując zmysły, byłem przekonany, iż nadal znajduję
się na łączce, gdzie trujący opar, jadowita woń kwiatu,
pozbawiła mnie przytomności; tymczasem ponad swoją głową, miast
nieba ujrzałem nierówny, kamienny strop jaskini, po którym pełgały
krwistoczerwone rozbłyski.
A
zatem?... Zatem wniosek mogłem wysunąć tylko jeden. Ktoś mnie
znalazł i przyniósł tutaj. Ktoś nade mną czuwał. Chyba nie był
to wróg, lecz osoba życzliwa, wróg bowiem zapewne nie
zatroszczyłby się o mnie, o ile w ogóle nie pozbawiłby mnie
życia.
Tymczasem
żyłem. Tak, żyłem. I z każdą chwilą umysł stawał się
jaśniejszy, a ciało nabierało mocy. W zasadzie było mi dobrze.
Leżałem wygodnie i odczuwałem spokój. Powiadam w zasadzie,
ponieważ coś jednak mi doskwierało. Był to gniotący ucisk, jaki
odczuwałem na piersi, ucisk na tyle mocny, aby utrudnić oddychanie.
Prócz tego był jeszcze smród. Smród tak obrzydliwy i tak gęsty,
iż zdawało mi się, że wręcz można go dotknąć. Pomyślałem,
że jeśli nie przestanie cuchnąć, chwycą mnie mdłości i
zwymiotuję.
Podniosłem
ręce, aby rozpiąć koszulę na piersiach i tym samym ułatwić
sobie oddychanie, ale natrafiły na coś dziwnego. Czy to, iż nie
oczekiwałem niczego nadzwyczajnego, czy może na tyle odzyskałem
już siły; jakkolwiek by nie było, usiadłem gwałtownie.
Ciężar
do tej pory przygniatający mi piersi ustąpił. Coś upadło z
łoskotem na ziemię. Spojrzałem w tym kierunku i... zamarłem. Nie
wiem czy bardziej ze zdziwienia, czy raczej z przerażenia.
Oto
obok mnie, na miałkim piasku wyścielającym dno pieczary, w której
się znajdowałem, leżała duża, oprawna w zieloną skórę zdobną
rozmaitymi ornamentami, księga. Z jej boku na niezbyt długich,
uniemożliwiających otwarcie woluminu, jedwabnych sznurkach,
zwieszało się siedem woskowych pieczęci, a na każdej z nich
odciśnięty był jakiś, nieznany mi, kabalistyczny znak. A zatem ów
KTOŚ lub owo COŚ wiodło mnie konsekwentnie ku wytkniętemu
uprzednio celowi.
Przypomniał
mi się łaciński napis widniejący u dołu mapy wyspy:
ET
VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM.
I
UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ
SIEDMIOMA
PIECZĘCIAMI.
Tak!
Przybyłem na wyspę i dokładnie jak przepowiedział to napis,
ujrzałem ową księgę! Boże! Strach zdławił mi gardło. Zimny
pot jął spływać cieniuchną strużką wzdłuż kręgosłupa.
Chociaż
sama księga – prócz tego, iż na okładce nie wytłoczono żadnego
tytułu – niewiele różniła się od innych starych ksiąg,
sprawiła, iż począłem odczuwać grozę. Byłem igraszką w rękach
jakowychś sił nieznanych a potężnych, sił zdolnych dokonać ze
mną wszystkiego, czego tylko zapragną, ja zaś nie byłem w stanie
im się przeciwstawić.
A
może byłem?... Może byłem, tylko nie wiedziałem jak?...
Ostrożnie
ująłem leżącą księgę i przyjrzałem się jej z bliska. Na
okładce dostrzegłem odciśnięte i wyzłocone ornamenty, ornamenty
dokładnie te same, które widniały na szkatułce i na owym głazie,
na którym spędziłem poprzednią noc. Znów dominował motyw
odwróconego trójkąta i liści bluszczu.
Delikatnie
odłożyłem księgę na bok i podźwignąwszy się na nogi,
rozejrzałem bacznie dookoła.
I
wówczas mój umysł nie zniósł już następnej porcji
niesamowitości i grozy. Zobaczyłem otaczające mnie postacie –
szkaradne, ohydne, bluźniercze postacie, które do bytu powołać
mógł jedynie jakiś demiurg schorzały w swojej wyobraźni.
Jąłem
krzyczeć. Mój wrzask narastał, stając się coraz wyższy i
wyższy, aż osiągnąwszy pewien pułap, jął opadać, by na koniec
przejść w charczenie. Wszystko to powtarzało echo, odsyłając z
powrotem krzyk z pustki rozległych kamiennych korytarzy, które
wiodły kędyś hen, daleko w głąb ziemi.
Znalazłem
się na granicy szaleństwa i tylko cud mógł mnie uratować, tylko
cud sprawić, bym zachował zdrowe zmysły. I wówczas ów cud się
zdarzył. Oto bowiem pokraczne stwory, które rozpoznałem bez trudu,
ich podobizny bowiem ozdabiały starożytną mapę wyspy, jeden po
drugim jęły przybliżać się ku mnie, a ustawiwszy w szeregu,
padały na twarze, oddając mi hołd i pokłon.
Jak
raptem począłem krzyczeć, tak i raptem zamilkłem. Przyglądałem
się temu pełen zdumienia i zaskoczenia. A zatem nie musiałem się
ich lękać. Oto bowiem pokazały mi dowodnie, iż uznają moją
zwierzchność nad sobą i moją nad nimi władzę.
Stałem
naprzeciw potworków milczący, czekając, co też dalej będą
czyniły, a one raz po raz, siedmiokroć, powstawały na nogi, by
ponownie padać przede mną na twarze.
Gdy
skończyły ceremonię, wszystkie prócz jednego, tego o
najszkaradniejszej gębie, cofnęły się pod przeciwległą ścianę.
Ów, który pozostał, dość długo, nie poruszając się wcale,
wpatrywał się tylko w moją twarz, a potem ułożywszy szpetne
wargi w długi, wąski ryjek, zasyczał.
I
o dziwo – wraz z owym sykiem w moim umyśle jęła formować się
myśl. Myśl, którą – czego byłem pewny – przesłał wprost do
mego mózgu ów pokraczny stwór.
To
było niesamowite. Rozumieć obcą sobie gatunkową istotę, nie
znając jej języka. Widać, iż możemy się bez najmniejszego nawet
trudu porozumieć.
Stwór
zasyczał raz jeszcze i wtedy pojąłem wagę informacji, którą
chciał mi przekazać. Wsłuchałem się zatem uważnie w myśl
wdzierającą się mi pod sklepienie czaszki.
– Nie
przybyłeś tu przypadkiem, człowiecze! Nie przypadkiem! Czekaliśmy
na ciebie od dawna. Przez dnie i noce i tygodnie. Przez miesiące i
pory roku. Przez lata wlokące się w nieskończoność... W
nieskończoność...
Po
chwili milczenia stwór ciągnął dalej:
– Twój
naddziad przed wiekami był już na tej wyspie. Zatem nie gościmy
pierwszej osoby z rodziny Semberków. Twój naddziad poprzysiągł,
na wszystko, w co wierzył i szanował, iż powróci tu, by dokonać
pewnego obrzędu...
– Jakiego
obrzędu? – przerwałem stworowi zaintrygowany, a i zaniepokojony
jednocześnie.
– Nie
przerywaj, panie – odrzekł na to. – O obrzędzie dowiesz się aż
nadto, tyle iż w stosownym po temu czasie. A zatem twój naddziad
poprzysiągł, iż powróci tu, by dokonać pewnego obrzędu, a gdyby
mu cokolwiek przeszkodziło owo uczynić, nam, których tu oglądasz,
przekazuje władzę nad jego potomstwem, aż do siódmego pokolenia.
Ażeby ktoś z jego krwi, ktoś z jego kości, dopełnił tego, czego
on dopełnić nie mógł.
– W
zamian za przysięgę, wziął od nas ogromne skarby, lecz aby móc
pozostać ich właścicielem, aby ich nie utracić, iżbyśmy ich
posiadaną,a obcą ludziom mocą, nie unicestwili przypadkiem,
zobligowany był podtrzymać ciągłość swego rodu, przekazując
zarówno życie, jak i swój dług potomstwu. A twój przodek był
zachłanny, panie! O! Bardzo zachłanny!
Teraz
zrozumiałem nareszcie, dlaczego w podeszłym wieku uciekł z Krzykos
do N. i czemu poślubił tam młodą dziewczynę, która dała mu
syna. Uciekł, bo nie miał zamiaru dochowywać obietnicy i powracać
na wyspę. Naiwny, jakby stwory, które tu ujrzałem, nie były
zdolne odszukać go i przymusić do tego, jak owo uczyniły ze mną.
A żona i dziecko potrzebne mu byli wyłącznie, by nie utracił
bogactw uwiezionych z wyspy do dalekiej ojczyzny.
– Chociaż
sporo już wiesz, mój panie, nadal to, co najistotniejsze, co
stanowi jądro tajemnicy, skryte jest przed twoimi oczyma i twoim
umysłem. Mniemam, iż dostąpiwszy wtajemniczenia, nie postąpisz
tak, jak przed stuleciami postąpił twój przodek – podle i
haniebnie: cedując swój dług na potomstwo – stwór kontynuował
swą przemowę. – Mniemam, iż gdy twój rozum dostąpi
oświecenia, gdy – jedną po drugiej – skruszysz pieczęcie
tajemnicy, świadomie i dobrowolnie zapragniesz nam pomóc...
Wiedzieć musisz o dwu rzeczach: iż chociaż podstępnie i
pozbawiając możności o decydowaniu o sobie – sprowadziliśmy cię
na wyspę, to owa pomoc, iżby mogła być skuteczna, musi wypływać
z nieprzymuszonej woli, zrozumienia i chęci pomocy.
– Ale
czego, czego właściwie oczekujecie ode mnie? Przemawiasz już tak
długo, a wciąż nie wiem, kim jesteście, ani po co się tu – ja,
konkretnie ja – znalazłem, ani też cóż takowego mam uczynić? –
zapytałem poirytowany z lekka.
– Wszystko
we właściwym czasie – odparł stwór. – Teraz co najwyżej
odpowiem na jedno z twych pytań. Jesteś Semberkiem w siódmym
pokoleniu... Po twej śmierci – choćbyś i miał potomstwo –
umowa między nami a twoim naddziadem wygasa, a gdyby to się
stało... Cóż, powiem szczerze: jest to kwestia życia bądź
śmierci – a właściwie nie tak, z natury bowiem swojej jesteśmy
nieśmiertelni – jest to kwestia dalszej walki o należne nam
prawa, bądź też przymusowej kapitulacji, przed wrogą i wstrętną
nam mocą. Pojmujesz teraz, iż jako jeden jedyny, ten, który może
uchronić od najgorszego, jesteś dla naszej rasy szczególnie cenny?
Ale skończmy na razie rozmowę.
Stwór
syknął jakoś inaczej, tak iż znaczenia tego syku mój umysł nie
zdołał rozszyfrować, a wtedy podeszło ku mnie dwu szpetnych
karłów i chociaż delikatnie, to jednak stanowczo ująwszy mnie za
ręce, powiodło wąskim korytarzem prowadzącym z pieczary, w której
się znajdowałem, kędyś w głąb wyspy.
Ściany
skalnego tunelu nierówne i chropowate jarzyły się jakąś
niesamowitą fiołkowobłękitną poświatą, dostarczając tyle
blasku, iż marsz i to nader szparkim krokiem, po wysypanym żwirem
podłożu, nie sprawiał mi najmniejszych nawet trudności.
Wszystko
to było nader niesamowite i tak różne od tego, czego tylko
zaznałem w swoim dotychczasowym życiu, iż mimo pewnego oswojenia
się z dziwacznością i nierealnością zdarzeń doświadczanych od
pewnego już czasu, znów – mimo iż wpierw przyćmiony –
powrócił lęk, drążący moją duszę niczym robak przegryzający
się przez drewno.
Korytarz
czas jakiś łagodnie opadał, aby raptem unieść się ku górze,
jednocześnie skręcając pod kątem prawie prostym i ukazać poza
swym wylotem niezbyt wielką pieczarę, której ściany i dno
wyścielone były cudownymi dywanami, jedwabistymi i miękkuchnymi w
dotyku, a utkanymi z piór jakichś egzotycznych ptaków.
Pod
jedną ze ścian widniało niezbyt wysokie podwyższenie, całe
wymoszczone stertą czegoś, co przypominało wyglądem puchowe
kołdry. Tuż obok podwyższenia znajdował się sześcioboczny blok
wyrobiony z jednej bryły malachitu, doskonale wypolerowany i zdobny
wymyślnym płaskorzeźbionym ornamentem.
Na
blacie owego bloku ustawione były pozłociste, sadzone kamieniami
szlifowanymi kunsztownie i siejącymi ogniste błyski, naczynia z
rozmaitymi potrawami, których nawet nie umiałem nazwać. Pomiędzy
nimi zauważyłem flasze i amfory z napojami oraz ręką nie byle
jakiego mistrza wyrzezany z kryształu górskiego niewielki pucharek.
– Oto
twoje mieszkanie. Tu będziesz, panie, sypiał i jadał – ozwało
się w mym mózgu, chociaż żaden z karzełków nie wydał z siebie
głosu.
Pociągnęli
mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Prawie całe zajmowała spora
sadzawka napełniona ciepłą – sprawdziłem to dotykiem dłoni –
mlecznobiałą cieczą o mocnym zapachu hiacyntów.
– Tu
możesz oczyścić się z brudu – nowa myśl odezwała się w mózgu
– Tu będziesz mógł odpocząć i odzyskać siły, jeżeli
poczujesz się wyczerpany.
I
znów kilkanaście kroków dalej i nowe pomieszczenie.
Poza
otworem w dnie jaskini – zda się sięgającym dość głęboko, bo
aż powierzchni podziemnego strumienia, którego szum, szum silnego
i wartkiego nurtu, dobiegał uszu – nie było nic zgoła.
– Tutaj
będziesz mógł załatwić swoje naturalne potrzeby – rozległo
się pod sklepieniem czaszki.
Później
wróciliśmy do pierwszej z pieczar. Karły podprowadziwszy mnie do
miękko wysłanego leża, skłoniły się w milczeniu i oddaliły w
kierunku wyjścia. Jeden z nich mijając malachitowy stół (używam
określenia stół, ów sześcian bowiem taką właśnie rolę
spełniał, chociaż w niczym zwyczajnego stołu nie przypominał)
położył na nim oprawną w safian, opieczętowaną siedmioma
pieczęciami księgę. Nie miałem pojęcia, skąd ją wziął, bo
wcześniej nie widziałem jej w jego ręku.
Jeszcze
jedna zagadka...
Skoro
zostałem sam, udałem się natychmiast do pokazanej mi uprzednio
sadzawki i rozebrawszy się, zanurzyłem w ciepłej kąpieli.
Odczuwałem cudowną błogość. Zmywałem z siebie brud,
jednocześnie odczuwając napływ nowych sił i wyostrzenie jasności
umysłu.
Ciecz,
w której się zanurzyłem, opalizowała z lekka, powoli zmieniając
barwę z mlecznobiałej na szafranowożółtą, później na ostro
pomarańczową i wreszcie na szkarłatnoczerwoną, momentami
przechodzącą w purpurową. Wyszedłem z kąpieli odświeżony i
rześki. Było mi ciepło, bardzo ciepło, a kropelki wilgoci perlące
się na skórze, błyskawicznie znikały, wysychając w suchym
powietrzu.
Postanowiłem,
iż winienem również uprać swe odzienie. A ono, gdy to uczyniłem,
uległo jakiejś dziwnej przemianie – nie tylko że znikły zeń
wszelkie ślady uszkodzeń, ale stało się mocne i na powrót nowe.
Gdy
ukończyłem ablucję i pranie, ciecz w sadzawce wzburzyła się
nagle, na jej powierzchni jęły się tworzyć ogromne bąble, które
z sykiem pękały, uwalniając gaz, jaki je wypełniał. Potem zdało
mi się, iż cała zawartość sadzawki jęła wrzeć. Temperatura w
pomieszczeniu gwałtownie wzrosła, gorąco stało się wprost nie do
zniesienia. Lecz wszystko to trwało ledwie kilka chwil. Jak owe
dziwy gwałtownie się zaczęły, tak też gwałtownie ustały.
Powierzchnia cieczy uspokoiła się i odzyskała swą pierwotną,
mlecznobiałą, z lekka opalizującą barwę.
Wróciłem
do pieczary, przeznaczonej mi na mieszkanie. Widok potraw, którymi
zastawiony był stół, natarczywie przypomniał o głodzie, coraz
mocniej ściskającym mi bolesnym skurczem wnętrzności. Lustrowałem
z zaciekawieniem widok półmisków i talerzy. Były na nich jakieś
mięsa, przyrządzone, przyprawione i przyozdobione w nieznany mi
sposób. Dalej – białawożółte bulwy, egzotyczne owoce, wreszcie
też coś, co odrobinę przypominało galaretkę, ale było nazbyt
rzadkie, żeby w całej pełni na jej miano zasługiwać. Od jedzenia
smużył się miły dla nozdrzy i podniecający dla podniebienia
zapach.
Nie
namyślałem się już dłużej i rozsiadłszy wygodnie na miękkim
legowisku, jąłem się posilać. Wszystko czegokolwiek kosztowałem,
miało wyborny smak, dostarczający niewysłowionej wprost rozkoszy
podniebieniu. Nie sądzę, iżby najwięksi bogacze, najpotężniejsi
z monarchów mieli możność jeść, choćby tylko raz w życiu,
równe tym wspaniałości.
Flasze
i amfory napełnione były alkoholizowanymi napojami, doskonałymi w
smaku, o cudownym aromacie i barwach. Napojami przyprawiającymi o
lekkuchny zawrót głowy, ale nie działającymi tak oszołamiająco,
jak trunki, które pijałem wprzódy, w swoim świecie.
Najadłszy
się i napiwszy – aż do przesytu – spojrzałem na leżącą, na
skraju malachitowego blatu, księgę. Mimo iż wiedziałem, że
jestem tutaj bezpieczny, sposób bowiem, w jaki ze mną postępowano,
zdawał się na to wskazywać jednoznacznie, na jej widok poczułem
się jednak nieswojo. Stanęły mi bowiem w pamięci wszystkie
dotychczasowe niemiłe, budzące dreszcz grozy zdarzenia, których
owa księga była niejako symbolem.
Ale
przecież jakaś siła, coś, czego nie sposób opisać, jeśli
samemu się tego nie doświadczyło, jakiś wewnętrzny przymus,
popychały moją dłoń ku woluminowi oprawnemu w safian. Dłoń
sunęła wolno, cal po calu, aż wreszcie dotknęła złoconego
brzegu, a palce zwarły się na nim w mocnym uchwycie.
Ująłem
księgę w obie dłonie i – nie wiedzieć czemu drżąc –
patrzyłem na nią. I oto raptem, skądś z najdalszych pokładów
umysłu, z mrocznych głębin niepamięci, wypełzł do wierzchu
znajomy mi syczący głos koszmarnego mnicha w kapturze nasuniętym
na wężową głowę:
„Złam
pieczęcie... Złam pieczęcie...”
Nie,
nie słyszałem żadnego realnego głosu, to była tylko myśl, nic
nadto. A jednak... jednak podziałała na mnie hipnotycznie.
Bezwolnie poddałem się wewnętrznemu przymusowi.
Spoglądałem
na własne palce jakby z pewnego oddalenia, z jakiegoś dystansu, tak
jakbym tkwiąc w ciele, jednocześnie nie miał nad nim żadnej
władzy. Szeroko otwartymi oczyma śledziłem ruch kciuka i palca
wskazującego. Nacisnęły na wosk, a ów pękł. Rozkruszyły go i
odrzuciły na bok.
A
potem, potem pieczęcie jedna po drugiej pękały, aż złamana
została ostatnia. Dostęp do wnętrza księgi był wolny...
Serce
łomotało mi w szalonym rytmie, omal nie rozsadzając klatki
piersiowej. W ustach poczułem suchość i dłonie mi drżały.
Powoli, bardzo powoli, odchylałem na bok okładkę, pełen lęku, iż
może ujrzę coś groźnego, coś przerażającego, a jednocześnie
ciekawość przymuszała mnie, bym zajrzał do wnętrza. Zerknąłem
na pierwszą stronę otwartej już księgi i ogarnęło mnie ogromne
rozczarowanie. Oto bowiem patrzyłem na pożółkły ze starości
pergamin, szeleszczący i szorstki, na którym nie wypisano ani
jednej litery, nie skreślono ni jednego znaku. Przerzucałem kartkę
za kartką, lecz wszystkie były jednakie – przeraźliwie puste.
„Oto
jedna z owych tajemnic, która po bliższym przyjrzeniu się im,
miast się odkrywać, stają się jeszcze bardziej tajemnicze. A
może?… a może to wszystko nicość? Pustka i nicość?” –
pomyślałem.
Już
z niechęcią i czymś w rodzaju psychicznego niesmaku miałem księgę
odsunąć od siebie, gdy oto naraz, spośród jej kart, kart czystych
i nie zapisanych, rozległ się zrazu szept, który nasilił się, aż
wreszcie przemienił w głos, całkiem wyraźny głos, o łagodnym
brzmieniu, wypowiadający słowa, których pojedynczych dźwięków
nie pojmowałem, lecz ich sens i sens zdań, które budowały, był
dla mnie całkiem zrozumiały. Zadrżałem, gdy dotarło do mojej
świadomości:
„A
zatem przekroczyłeś próg, przestąpiłeś granicę, spoza której
nie ma już powrotu. Nie musiałeś, lecz wybrałeś. A skoro
wybrałeś, już musisz poznać. Poznać wszystko. Do końca. Aż do
samego jądra tajemnicy...”
Siedziałem
nieruchomo, zapatrzony w mówiącą księgę, mimo woli powstrzymując
oddech i z całej mocy zaciskając dłonie w pięści, aż pobielały
mi knykcie. Przed szeroko rozwartymi oczyma jęły pojawiać się
koncentryczne, srebrzystoszare kręgi, obracające się z szaloną
prędkością, coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zlały się w
tuman mgielny, z którego zaczęły wyłaniać się obrazy. Zrazu
nieostre i rozmyte, ale w miarę jak natężałem wzrok, bardziej i
bardziej wyraźne, aż nareszcie stały się doskonale czytelne.
Oto
przesuwały się przede mną widoki miast, których bez wątpienia
ludzka ręka nie wzniosła. Miast monstrualnych i mrocznych, o dwu
dominujących barwach: czerni i szarości, poprzecinanych
gdzieniegdzie tylko rozbłyskami czerwieni granatu. Ulicami tych
miast, stojących wzdłuż morskiego wybrzeża, którego piasek
ustawicznie lizały długie jęzory ołowianosinych fal, przesuwali
się w nigdy niekończącym się korowodzie, jakowiś ludzie – nie
ludzie, zwierzokształtne istoty, od których emanował smutek i ból.
I ów smutek i ból był tak silny, iż docierał do mnie. Oni
cierpieli i ja cierpiałem wraz z nimi. Ale o dziwo, owo cierpienie,
w miarę jak trwało coraz dłużej i dłużej, stając się wprost
niemożliwe do zniesienia, jednocześnie poczynało dostarczać
rozkoszy. I to rozkoszy tak wielkiej, tak głębokiej, że aż
nieporównywalnej z żadnym ludzkim doznaniem.
Nie
wiem skąd, ale wiedziałem to, iż owe miasta, wielkie miasta,
potężne miasta – jedyne w swoim rodzaju w całej niezmierzonej
przestrzeni Kosmosu – skazane są na powolne konanie i w końcu na
unicestwienie.
Czułem
nienawiść ich mieszkańców, nienawiść tak mocną, że aż
wdzierającą się dominującym bólem w samą głębię mózgu,
nienawiść ku jakowymś innym istotom, których sylwetki w rozmytej
perspektywie, rozświetlonej błyskami promieni słonecznych,
rysowały się kędyś na jasnobłękitnym tle firmamentu.
Zapragnąłem
przyjrzeć się im bliżej i... spostrzegłem ludzi. Zwykłych ludzi.
Członków mojego gatunku. Zrozumiałem, że nie wiedzą oni niczego
zgoła o owych miastach mrocznych i o przepełnionych bólem rozpaczy
zwierzokształtnych istotach.
Dwa
światy – świat czerni i świat blasku, przenikające się
wzajemnie, a jednak tak od siebie odległe. I pojąłem, iż mój
świat może się obejść bez tego drugiego świata, lecz ów bez
mojego skazany jest na zapomnienie, gorsze może nawet od
unicestwienia.
Chwile
skapywały powoli i długo, zanim spostrzegłem – nie, nie jest to
odpowiednie słowo, lecz niestety nie potrafię znaleźć innego,
trafniejszego – że śród mych pobratymców znajdują się
osobnicy mający pewną wiedzę o świecie mroku, czerni i szarzyzny,
i że gdy oni czynią coś, czego znaczenia pojąć nie mogłem, lecz
domyślałem się, iż ma to związek z oddawaniem kultu istotom z
mroku, te ostatnie rosną w siłę, stając się potężniejsze,
narasta ich nienawiść, a wraz z nią odczuwanie rozkoszy, której
kulminacją jest rozpacz tak potężna, że aż popychająca ku
czynom pełnym ohydy.
Zafascynowany
spoglądałem nadal na obrazy przesuwające się powoli przed moimi
oczyma, nie chcąc, nie mogąc, nie potrafiąc odwrócić się od
nich. I wówczas w mózgu zakiełkowała myśl, że ów zapomniany
świat smutku i rozpaczy niegdyś był inny, przepełniający sobą
całą przestrzeń, ogarniający wszystkich nas ludzi i że mógłbym
– być może – znowu stać się taki, gdyby ktoś z mojego
gatunku sprawił, iżbyśmy stali się czcicielami tych, których
kiedyś porzuciliśmy dla innych istot i innego świata.
I
zrozumiałem jeszcze jedno, że odwrócenie biegu dziejów,
odwrócenie czegoś, czego pozornie odwrócić się nie da, leży w
MOJEJ mocy. JA jeden, jednym aktem SWOJEJ woli, jednym gestem, zdolny
jestem zawrócić strumień czasu od ujścia do oceanu Wieczności,
ku źródłom Prapoczątków, gdy czerń dopiero oddzieliła się od
bieli.
Poczułem
się silny. Potężny. I ważny. Pojąłem, na czym polega rozkosz,
czerpana ze świadomości własnej mocy. Zachłysnąłem się sobą
i sam sobą zadziwiłem. Oddałem się samouwielbieniu.
Naraz
czar prysnął. Obrazy znikły. Znów znalazłem się w urządzonej z
przepychem pieczarze. Uniosłem głowę sponad otwartej księgi i
dostrzegłem stojącą obok wejścia postać karła.
Ów
ujrzawszy, iż odzyskałem panowanie nad zmysłami, podszedł ku mnie
i ująwszy za rękę, bez słowa poprowadził korytarzami drążonymi
w twardej skale, prawdziwym ich labiryntem, siecią, w której raz
ugrzązłszy, można było się błąkać do końca swych dni, nie
odnalazłszy drogi ku dziennemu światłu, ku powietrzu, słonecznym
promieniom, zapachom rozgrzanej ziemi, ziół, traw, kwiatów, ku
pieszczocie delikatnego wietrzyku.
Idąc,
początkowo usiłowałem zapamiętać drogę, którą wiódł mnie
stwór, wszakże rychło dałem temu spokój. Zagubiłem się w
plątaninie mrocznych korytarzy, rozświetlanych jedynie
fosforyzującym poblaskiem sączącym się ze ścian. Dałem za
wygraną, biernie i ulegle trzymając się przewodnika.
Nasza
wędrówka musiała trwać długo, nader długo, po jakimś bowiem
czasie jąłem odczuwać dominujący ból w stopach i ucisk w piersi.
Zatrzymałem się i oparłszy o chłodną kamienną ścianę,
odpoczywałem.
Karzeł
wyraźnie się niecierpliwił, co raz szarpiąc mnie za rękaw, ale
nie zwracałem na niego uwagi. W dalszą drogę ruszyłem dopiero
wówczas, gdy rytm serca na nowo stał się normalny i przestałem
szybko i płytko oddychać.
Ale
teraz wędrówka nie trwała już długo. Oto skręciliśmy w niski
korytarzyk, który zaprowadził nas do owalnej groty. Była pusta.
Nagie kamienne ściany i czarny, smoliście czarny piasek
zaścielający jej dno, sprawiały przygnębiające wrażenie.
Błądziłem wzrokiem po pomieszczeniu i naraz... Naraz zauważyłem
bardziej zdziwiony niż przestraszony: Oto z kąta spowitego
nieprzeniknionym mrokiem, wysunęła się znajoma mi już sylwetka
tajemniczego mnicha.
*
* *
Tym
razem nie krył swojej przerażającej głowy pod kapturem. Wężowe
nieruchome oczy spoglądały na mnie przenikliwie, a długi,
rozwidlony na końcu język co raz wysuwał się z ust, aby na powrót
błyskawicznie w nich zniknąć.
– A
zatem spotkaliśmy się znowu... Hansie – wysyczał stwór, a w
syku tym było coś bluźnierczego. – A zatem spotkaliśmy się
znowu – powtórzył. – Do tej pory miałem cię strzec i
ochraniać. To było łatwe. Teraz zaś stoi przede mną
nieporównywalnie cięższe zadanie. Teraz mam ci przekazać pewną
tajemnicę. Tajemnicę, której cząstkę dano ci już posmakować.
Tajemnicę, o którą ledwie się otarłeś, a już rozpaliła
wyobraźnię.
Ale
nim ostatecznie zerwę zasłonę i twoim oczom odkryję coś, czego
jeszcze nikt przed tobą nie oglądał, będę musiał rozjaśnić
twój umysł. Umysł, który zdaje się niczego nie pojmować,
chociaż może i niejednego się domyśla. Posłuchaj mnie zatem:
– Gdy
jeszcze nie było czasu ani nieba i jego bezkresnej otchłani, ani
gwiazd, ani czerni nocy, ani światłości dnia, ja już zaistniałem.
Było nas dwu: On i ja i nikogo i niczego nadto. Czy twój ludzki
mały, płytki rozum zdolny jest pojąć znaczenie tych słów? On i
ja. Dwie jaźnie, zawieszone w doskonałej próżni.
Jego
jaźń była starsza, to ona sprawiała, iż zaistniała moja. A
potem... potem On zdecydował, iż powstawały byty, iż niebiosa
zapełniły się bytami. Iż pustka przestała być pustką i czas –
niezmordowany czas – rozpoczął swoją wędrówkę. Wędrówkę,
której nie przerwie nigdy, nie ustanie w swym biegu ani na sekundę,
aż do momentu, gdy wszystek wpłynie do oceanu Wieczności, a jego
źródła wyschną raz na zawsze. Do momentu, gdy zapanuje ustawiczna
teraźniejszość. Do dnia obrachunku dokonań wszystkiego, cokolwiek
i kiedykolwiek zaistniało w nieskończoności Wszechświata. Do Dnia
zwanego Ostatnim.
Gdy
tylko powołał mnie do bytu i zaistniałem, zostałem przepełniony
niewysłowionym szczęściem, a jedynym uczuciem, jakiego
doświadczałem była miłość. Mijały wieki i stulecia. A może
chwile? A może miliony lat? Aż wreszcie nadszedł moment, w
którym, w najodleglejszych pokładach mojego umysłu, jęła
kiełkować – zrazu nieśmiało, by później rozrosnąć się w
potężne drzewo – myśl pewna...
Przerwał,
w zamyśleniu spoglądając niewidzącymi oczyma gdzieś w dal
niezmierzoną, poprzez grube ściany skał, sklepiających się ponad
naszymi głowami setkami tysięcy ton ciężaru.
Na
jego twarzy odmalował się bezgraniczny smutek. I rozpacz, rozpacz
tak wielka, że i mnie samemu jęła się ona udzielać. Drgnął,
jakby raptem obudził się z głębokiego snu i jego oblicze znowu
zatraciło jakiekolwiek cechy człowiecze, stając się na powrót
nieruchomą wężową maską.
Oto
pomyślałem sobie – ciągnął dalej potworny stwór – iż
dlaczego On, tylko On, ten Pierwotny, szczyci się i jest dumny ze
swoich dokonań? Czemu jemu i tylko jemu, wszystko – jak Kosmos
bezgraniczny – oddaje cześć i uwielbienie?... o mnie nikt nie
wiedział... a może nie pamiętał?...a czyż byłem dużo gorszy od
Niego?... miałem siłę, i władzę, i moc. Byłem potężny, byłem
wielki. Na moje słowo formowały się światy. Na odzew mej woli
piaski pustyni zasypywały bujne lasy. Byłem wreszcie piękny.
Najpiękniejszy z wszelkich Jego stworów. Byłem piękny niczym
światłość. Sam to powiedział. Szczycił się, iż sprawił, że
zaistniało tak delikatne, wysublimowane, najdoskonalsze w każdym
detalu piękno...
...
ale popełnił jeden błąd... poważny błąd... Dał mi wolną
wolę, dał możność wyboru, nie zakazał marzeń ni snów o władzy
jeszcze większej, niż ją miałem w nieskończoności Wszechświata.
A moja władza była ogromna...
Niejednokrotnie
zastanawiałem się, dlaczego tak, a nie inaczej postąpił. Przecież
był najwyższą mądrością, wiedział o wszystkim, zanim
zaistniało, zanim się dokonało. Zatem musiał wiedzieć i to, że
w mym umyśle poczną się lęgnąć myśli-robaki, drążące mnie
od wewnątrz niczym korniki drążące spróchniały pień wierzby.
Może chciał ze mnie zakpić? Może wypróbować? Może napawać się
moim cierpieniem... Ach tak! On wiedział, iż będę cierpiał od
chwili, gdy tylko zapragnę Mu dorównać!
Zdumiony
i przerażony słuchałem słów bluźnierczego mnicha. I chociaż
całe moje jestestwo buntowało się przed nimi, mówił w sposób
tak przekonujący, z taką pasją, z taką siłą, iż mimo woli
poczynałem mu współczuć. Jeszcze próbując zachować resztki
racjonalnego myślenia, zapytałem nieśmiało:
– A
może On cię po prostu tak kochał i takim darzył zaufaniem, iż
nigdy i w niczym nie chciał ograniczać? Krępować twej woli ani
twej siły, ani twych myśli?
– Ach!
– wybuchnął wężogłowy mnich. – Nie broń Go! I ty go
bronisz?! Ty Go tłumaczysz?! Ja wiem, że zechciał się napawać
moim cierpieniem. Cierpieniem z żądzy dorównania Mu i
przewyższenia Go, z żądzy zajęcia Jego miejsca. Och! On to
wiedział, patrzył na moje wewnętrzne zmagania. Patrzył i milczał.
Patrzył jak ból pożądliwości, niezaspokojonej pożądliwości
rozrywa mnie wprost na strzępy, kawałkuje, rozdziera. I pomyśl!
Nie odsunął mnie od Siebie! Nadal pozwalał mi być drugim po sobie
we Wszechświecie! Jakże to wytłumaczyć? Albo mną pogardzał i
lekceważył, albo... albo się lękał. I jedno i drugie było dla
mnie poniżające i nie do zniesienia.
Aż
nadszedł moment, kiedy rzuciłem Mu wyzwanie. Bluznąłem Mu nim
prosto w twarz. Nie, On nie ma twarzy. Przelałem całą moją do
Niego nienawiść wprost z umysłu, do umysłu. Ale On jeszcze i
wtedy nie chciał ze mną walczyć! Nie chciał! Gardził mną! Czy
ty wiesz, co znaczy odczuwać, że się jest pogardzanym? Wiedzieć,
rozumieć, myśleć o jednym tylko, wciąż o jednym, o jednym! O
tym, iż jesteś nikim, iż mają cię za nic! Od pogardy nie ma
chyba większej tortury!
Ach!
jakaż radość ogarnęła moje jestestwo, skorom zobaczył, że w
swych doznaniach wcale nie jestem osamotniony. Oto część bytów,
mnie podobnych, choć młodszych i niemających nawet cząstki mojej
mocy i znaczenia stanęła za mną. Teraz gdy było nas wielu,
poczułem potężny przypływ siły! Chciałem walki. Walki z NIM. I
wiedziałem, i byłem pewny, iż muszę wygrać. Muszę!
Znów
zamilkł. Nieruchoma, wężokształtna maska, poczęła się
zmieniać, elastycznieć, aż stała się zdolna do wyrażania uczuć
tak jak najpierw.
Oto
spoglądałem na nieszczęśnika. Na kogoś, kto beznadziejnie
przegrał i wie o tym, ale mimo wszystko nie poddaje się do końca.
Choć rozumie, że nic, i nikt, i nigdy nie może go uratować,
wydźwignąć z otchłani nieszczęścia, do której skok świadomie
wybrał, i dobrowolnie. I wówczas, za to, iż jednak się nie
poddaje, poczułem doń nagły przypływ sympatii i słabe, bardzo
słabe, lecz przecież coraz bardziej narastające uczucie niechęci
ku TEMU, którego nienawidził mnich.
– I
jak myślisz? Czy osobiście podjął ze mną walkę? Och, nie! On po
prostu wydał rozkazy wiernym sobie bytom i przegnał mnie precz z
miejsca, czy też raczej punktu, gdzie nie ma czasu, ni przestrzeni.
Przegnał tutaj, na tę planetę. Moje miejsce zajął ktoś inny. Ja
zaś i ci, którzy opowiedzieli się po mojej stronie, upokorzeni i
podbici, czekamy z wiarą na moment, w którym nadejdzie rozkosz
odwetu. Bo odwet nadejść musi. Gdyby bowiem miało być inaczej,
jakiż sens miałoby to, że istnieję, jakiż sens miałoby moje
uporczywe trwanie, kurczowe trzymanie się jednej myśli, myśli o
zemście, która sprawia, iż do tej pory jeszcze nie oszalałem,
chociaż jestem bliski obłędu!
Miał
nadzieję, że skoro się mnie pozbył, wszystko już pójdzie
gładko. Wszakże był w błędzie. Upatrzył sobie nowych ulubieńców
– gatunek, do którego sam należysz. Ale zmieszałem Mu szyki.
Popsułem wszystko. Sprawiłem, iż prócz nielicznej garstki, cała
reszta ludzkości czyni to i tak, jak ja chcę, a nie On. Ba!
Sprawiłem też, iż śród ludzi znajduje się wielu takich, którzy
mnie, a nie Jego uznają za swego najwyższego pana. Dla mnie
odprawiają obrzędy, dla mnie spalają kadzidła, do mnie zanoszą
modły.
Ale
i On nie dał za wygraną. Mało mu było tego, iż mnie upokorzył,
mało, iż przegnał, pozbawił znaczenia i władzy, jaką ongiś
miałem. Jął ścigać i tu, na Ziemi.
Sprawił,
że po śmierci Jego Syna, do której nie kto inny, lecz ja właśnie
podbechtałem Jego własnych kapłanów (z czego jestem dumny), miast
zdobyć więcej zwolenników i wyznawców, począłem ich tracić.
Zrozumiałem, iż znowu przegrałem. Ale jednak nie poddałem się
przecież. I nigdy nie poddam!!!
Ostatnie
zdanie rozdarło ciszę podziemia ochrypłym krzykiem, w który
włożył całą swoją nienawiść i całą swoją mękę. Z
odległych korytarzy, odbite od skalnych ścian, wracały echem
słowa:
„...
– nie poddam... nie poddam... nie poddam...”
– Chyba
że mnie uwięzi w miejscu, z którego nie będę w stanie się
wydostać, lub ostatecznie unicestwi aktem woli odwrotnym do tego,
którym na początku czasu powołał mnie do bytu... – dokończył
myśl prawie szeptem.
Ale
później z werwą podjął z powrotem:
– Lecz
ja nie załamałem się przegraną. Bój rozpocząłem na nowo.
Krążyłem śród ludzi niewidoczny dla ich oczu, szeptałem do ich
uszu, choć nie słyszeli mojego szeptu. I znów, powoli, lecz stale,
przybywało tych, którzy we mnie nie w Nim, chcieli widzieć swego
jedynego pana.
Jego
kapłani poczęli ścigać mych wyznawców. Prześladowani i bici,
kryli się po lasach i uroczyskach. Przelewali dla mnie krew i żywcem
płonęli na stosach, konając w męczarniach. Wielu zdradziło,
wielu się ulękło, wielu odwróciło ode mnie. Osłabłem.
Wycofałem tutaj, na tę wyspę, zagubioną pośród niezmierzonej
pustki oceanu, na wyspę, której nie odnajdziesz na żadnej z map,
bo tej wyspy tak naprawdę nie ma.
Czekałem
– nabierając sił i przygotowując się do nowej walki. Czekałem
na dogodną chwilę. Twój naddziad obiecał, iż dzięki niemu
kiedyś ona nadejdzie. I chwila ta właśnie teraz już nadeszła...
Wierni
mi, przez lata i przez wieki całe żyjący w osamotnieniu, niechaj
znów poczują się silni i ważni. Niechaj przestaną się lękać.
Niech śmiało i otwarcie głoszą na nowo mą chwałę. Niech modlą
się do mnie, niech cieszą się dla mnie, niechaj mi składają
ofiary. Niech czynią wszystko, cokolwiek tylko może im dać rozkosz
i zadowolenie. Niech nie cofają się przed niczym!
Tak,
widzę to, ludzkość odwraca się od Niego. Ludzkość Go nie chce!
Chociaż mnie nie zna, ba! nie wierzy we mnie, to jednak czyniąc to,
co czyni, ceniąc to, co ceni, kochając to, co kocha, przynależy do
mnie, nie do Niego!
Niektórzy
się mnie lękali, niektórzy lękają jeszcze. Ty już nie. Wiem to,
widzę to. Już nie budzę u ciebie grozy swoim widokiem. Wyczuwam
myśl rodzącą się w twoim mózgu. Drobną na razie, ledwie
kiełkującą: iż przecież chciałbyś mi pomóc. Bo ty masz
szlachetne serce. Współczujesz skrzywdzonym. A czy znasz kogoś
bardziej niż ja skrzywdzonego? Czy jeszcze jedna jedyna choćby
istota bardziej cierpi w niezmierzonej otchłani Kosmosu niż ja? Niż
cierpi SZATAN?...
Ukrył
swoją wężową głowę w szczupłych kościstych dłoniach, przez
których skórę przeświecały fioletowe żyłki i zdało mi się,
że załkał, bo jego ciałem wstrząsnął spazm: jeden, i drugi, i
trzeci. Lecz nie były to łzy ani ból, ani żal. To była
wściekłość i nienawiść. Męka bezsilnej rozpaczy.
Stałem,
patrząc na tego, który wreszcie wymówił swe imię. Imię straszne
i budzące grozę. Lecz poza współczuciem dla cierpiącego, nie
odczuwałem niczego ponadto.
Podszedłem
doń i lekko, końcami palców dotknąłem ramienia Szatana.
Wyrzekłem cicho:
– Nie
zawiedziesz się na mnie. Chcę ci pomóc. I uczynię wszystko,
cokolwiek tylko w mojej mocy, aby przynieść nieco ulgi twemu
utrapieniu.
Odsłonił
twarz i patrzył długo, bardzo długo w moje oczy. Zdawało mi się,
iż przewierca się w głąb mojej duszy, że nasącza ją swoją
wolą, swoją nienawiścią, swoim bólem, swoimi pragnieniami i
pożądaniami.
Dałem
mu przyzwolenie. Świadomie i dobrowolnie, a on je skwapliwie
wykorzystał. Gdybym nie wyrzekł wcześniej owych słów, nasze
drogi musiałyby się nieodwołalnie rozejść (nikt mi tego nie
powiedział, a przecież miałem tę pewność), ale ja zapragnąłem
pozostać z nim na zawsze. W moim sercu jęło się budzić nowe
uczucie. Uczucie miłości do Szatana.
On
już nie mówił, on myślał, przelewając całe zdania wprost do
mego mózg. Czując, iż jeszcze – w ostatniej chwili mogę się
zawahać, rozmyślić, ulęknąć – nie używając słów,
powiedział:
„Tylko
ja, Szatan, twardo stoję na ziemi. Tylko ja, Szatan, spośród
wszystkich duchowych istot jestem realistą i obce mi są
idealistyczne mrzonki wzywające ludzi, by oddawali się smutkowi,
cierpieniom, umartwieniom, upokorzeniom i postom. Ja jestem najwyższą
mądrością, która głosi, że każda myśl, każde słowo, każdy
czyn – wszystko to jest dobre, wszystko dozwolone, o ile
człowiekowi dostarcza zadowolenia, o ile mu służy...”
Drżałem
na całym ciele, czując niewysłowioną wprost rozkosz i radość,
że spośród tylu innych, spośród setek tysięcy i milionów istot
ludzkich, Szatan mnie właśnie wybrał, mnie zaufał, abym wypełnił
dla niego nader ważne dla niego zadanie. Uczynił coś, co mu być
może pomoże przezwyciężyć wszelkie przeciwności i rozszerzyć
swoje panowanie pośród rodzaju ludzkiego.
Teraz
już nie miałem ani cienia wątpliwości, iż go kocham. Ale z
chwilą, w której w całej pełni uświadomiłem to sobie,
jednocześnie odczułem dziwne onieśmielenie. Oto bowiem nie był
już dla mnie potwornym, budzącym grozę, niesamowitym mnichem.
Oto
stałem twarzą w twarz z najpotężniejszym z Aniołów, który,
chociaż przegrał walkę ze Stworzycielem i utracił znaczenie w
niebiosach, nadal był wielki, mocarny, przepełniony niedostępną
ludzkiemu umysłowi mądrością i władzą. Zdolny do aktów
kreacji, zdolny karać i nagradzać. Zdolny wywyższać tych, którzy
służyli mu wiernie.
Wszystkie
te myśli przelewały się przeze mnie, przez mój umysł, a on
chyba bez trudu je odczytywał, bo gdy wreszcie moje podniecenie
minęło, gdy ogarnął mnie spokój, zbliżywszy swoją twarz do
mojej twarzy, wychrypiał:
– A
teraz pójdź dopełnić obrzędu, dzięki któremu możesz zmienić
oblicze Wszechświata. Czy to nie podniecające, stać się choćby i
na moment, na ułamek chwili, równym Temu, który wytycza bieg
gwiazd, tworzy nowe byty i wyznacza ścieżki czasowi?
Nie
rzekłem ni jednego słowa, tylko poważnie skinąwszy głową,
ruszyłem tuż przed swoim przewodnikiem. Szatan wiódł mnie –
popychając z lekka – jakimiś nieznanymi korytarzami, wydrążonymi
w czarnej wulkanicznej lawie, o nierównym, sfałdowanym podłożu.
Musiałem stąpać ostrożnie, żeby nie stracić równowagi i nie
upaść.
Nie
szliśmy długo, oto korytarz raptem rozszerzył się, tworząc dość
obszerne pomieszczenie o bardzo regularnych kształtach.
Pomieszczenie, którego na pewno nie stworzyła sama natura, a
zostało wykute w skale. Jąłem lustrować je szczegółowo, nie
pomijając żadnego detalu. Było to coś na kształt kaplicy. Ściany
przybytku pomalowane były na czarno i czerwono. Centralne miejsce,
tuż pod ścianą znajdującą się naprzeciw wejścia z korytarza,
zajmował ołtarz. Ponad nim, na ścianie, widniały symbole Szatana,
odwrócony trójkąt równoramienny, wizerunek głowy kozła i
odwrócony krzyż, na którym umęczony Jezus zwisał głową w dół.
Wokół ołtarza płonęły czarne świece, siejąc migotliwy
poblask, sprawiający, że nasze cienie tańczyły po ścianach, to
groteskowo wydłużając się, to kurcząc, co robiło dosyć
niesamowite wrażenie. Ściany ozdobione były świeżymi liśćmi
bluszczu, a powietrze przesycał silny zapach – werbeny i czegoś
mi zupełnie nieznanego, zapach nader miły Szatanowi.
Ale
nie to, co do tej pory ujrzałem, robiło największe wrażenie. Oto
bowiem tuż przed stopniami ołtarzowymi znajdowało się
podwyższenie, wyrobione z jednego ogromnego kloca smoliścieczarnego
hebanu, bogato inkrustowanego ogromnymi, siejącymi krwawe blaski,
kunsztownie szlifowanymi rubinami. Inkrustacje układały się w
jakieś znaki i symbole, których znaczenia nie znałem i nawet nie
usiłowałem odgadnąć. U dołu podwyższenia ułożone były całe
pęki kwiecia, z którym już się wcześniej zetknąłem, a którego
przedziwna, zniewalająca woń, wprawiła mnie w sen narkotyczny,
pozbawiając na długo przytomności.
Przed
podwyższeniem ustawiony był trójnóg mosiężny, zwieńczony
ażurową misą, całą wypełnioną żarzącymi się czerwonawo
węglami drzewnymi. Obok misy stał jeden z potworkowatych karłów,
i co jakiś czas sypał na żar całe naręcza suchych ziół,
stanowiących rodzaj kadzidła. To ono właśnie wypełniało
pomieszczenie odurzającym zapachem werbeny, wszakże oprócz niego
moje nozdrza wychwyciły również i wonie inne, bardziej przykre –
lulka czarnego, bielunia dziędzierzawy i czegoś innego jeszcze.
Kłęby
dymu unoszące się tuż ponad hebanowym podwyższeniem nie pozwalały
dokładnie przyjrzeć się czemuś czy komuś – jakowemuś
kształtowi – który z dala sprawiał wrażenie spoczywającej tam,
pogrążonej we śnie postaci.
Szatan
odwrócił się ku mnie i rzekł:
– Podejdź
ku postumentowi i przypatrz się temu, co na nim spoczywa.
Bezwiednie
wykonałem rozkaz. Szedłem powoli, cały czas czując na karku
lodowaty chłód emanujący od postępującego za mną krok w krok
Księcia Ciemności.
Karzeł
przestał sypać kadzidło na węgle. Tuman dymu rzednął,
rozsuwając się po całym pomieszczeniu kaplicy, aż wreszcie
wypełznął z niej całkowicie.
Wsparłszy
się rękoma o drewniany postument, spojrzałem na kształt leżący
na nim. I w tej samej chwili doznałem dziwnego wstrząsu. Nie
znajduję słów, aby poprzez nie oddać uczucie, które mną
zawładnęło. Było to obrzydzenie i niechęć. Wstręt i lęk,
groza i przerażenie. Przed moimi oczyma widziałem coś, czego nie
sposób nazwać, coś, co nie ma odpowiednika w świecie ludzi. Była
to ogromna, o walcowatym kształcie, galaretowata bryła, drgająca
przy najlżejszym poruszeniu podwyższenia, na którym spoczywała.
Bryła leżąca w rozległej kałuży lepkiego, cuchnącego śluzu.
Półprzeźroczysta, o barwie gnijącego mięsa, pokryta setkami, ba!
tysiącami drobnych wyrostków, poruszających się w
nieskoordynowanych ruchach w rozmaite strony.
Przez
środek owej galaretowatej masy przebiegało coś, co przypominało
mocno pokarbowaną rurę, coś jakby tchawicę zabitego wołu,
zbudowaną z chrząstki, a wypełnioną zgniłozieloną cieczą
zmieszaną z kawałkami zakrzepłego tłuszczu i jeszcze czegoś, co
najbardziej wyglądało mi na drobinki smołowatej substancji, albo
może grudki kału.
Nieokreślony
kształt co jakiś czas rozjarzał się własną sinawą poświatą,
emanującą nie z powierzchni, a skądś z jego wnętrza. Świecenie
trwało kilka chwil, później przygasło, by za jakiś czas na nowo
się powtórzyć.
Mimo,
iż widok ów uczynił na mnie niesamowite, wręcz odpychające
wrażenie, stałem zapatrzony w monstrum, nie mogąc wykonać
najmniejszego choćby ruchu. Czułem się, jakbym został
sparaliżowany.
Lepki,
cuchnący śluz przypełznął ku brzegowi postumentu i ciężkimi
kleistymi, ciągnącymi się kroplami, jął ściekać na posadzkę.
Niektóre z kropli spadały na moje spodnie i buty.
– Oto
ujrzałeś wreszcie to, co od wieków czekało na pomoc ze strony
twego rodu związanego przysięgą. Oto wobec na poły ukształtowanej
istoty, masz zadanie do spełnienia – dobiegł moich uszu syczący
szept Szatana.
– Ale
kim lub czym jest to, na co patrzę?! Odpowiedz!!! – krzyknąłem
przestraszony.
– Stałeś
się mój. Świadomie i dobrowolnie mój, a zatem mniemam, iż mogę
już do końca odkryć przed tobą tajemnicę. Owo co oglądasz, jest
moją emanację. Niejako cząstką mnie samego, przyobleczoną w
materię przynależną do twojego świata. Jest to coś, co zyskawszy
własną świadomość i moc, a będąc absolutnie podporządkowane
mej woli, uda się do świata ludzi, by tam zdobyć wyznawców dla
mnie i gromadzić na bój z Tym, który mnie przed wiekami
skrzywdził. To, że ty mnie oglądasz materialnymi oczyma, nie jest
czymś zwyczajnym. Nie mogę bowiem pokazywać się śmiertelnym
zawsze i wszędzie. Dlatego wyemanowałem z siebie to, co mnie
niejako uosobi i będzie symbolizować, wypełniając moją wolę...
– Lecz
jakaż w tym wszystkim moja rola, panie? – zapytałem Szatana.
– Cóż.
Aby ów bezkształt mógł stać się kształtem, aby bezwola mogła
stać się wolą, aby bezsiła mogła stać się siłą, a
bezświadomość samoświadomością, potrzebna jest pomoc
człowieka...
Zamilkł
i znów wpił się we mnie swymi nieruchomymi oczyma. Znów
penetrował mój umysł i duszę, lecz nie znalazłszy w nich nawet
śladu buntu przeciw jego zamierzeniom, ciągnął dalej:
– To,
co tu widzisz, stanie się świadomą, potężną istotą tylko
wówczas, gdy podzielisz się z nią swoją własną krwią. Krew to
życie, a ów bezkształt krwi nie ma. Trwa, lecz nie może
działać... Czy gotów jesteś spełnić ów ostatni akt?... Czyś
gotów?...
Milczałem,
nie umiejąc zebrać myśli, nie potrafiąc ułożyć odpowiedzi.
Tak, oczywiście tak! Chciałem dojść do samego końca drogi, na
którą wszedłem... Kiedy? Czy wtedy, gdy będąc dzieckiem
zafascynowany, wpatrywałem się w tajemniczą mapę w gabinecie
ojca?... A może wtedy, gdy wysłuchałem opowieści stryja?... W
grobowej krypcie Semberków?... We mgle wypełzłej z tajemniczej
szkatułki?...
Nie
poruszałem ustami, w których czułem suchość. Krtań ściśnięta
była boleśnie. Dłonie zwijałem w pięści, raz po raz. Raz po raz
je rozprostowując. I wówczas skądś, z głębin mojego umysłu,
bez udziału języka, przyoblókłszy się w słowa, wypłynęło
przyzwolenie:
– Niechaj
się stanie. Niechaj się stanie.
– Mój
kształt, twoje życie – razem stworzymy coś, przed czym świat
zadrży.
Karzeł
sypnął nową przygarść kadzidła na węgle. Mocny zapach znów
rozszedł się w powietrzu. Potem zaś potworkowaty niziołek
podszedł do bezkształtnego monstrum. W jednej ręce trzymał
krótki, ostry nóż z obsydianu, w drugiej zaś srebrną szkatułkę,
którą znalazłem w grobowcu Semberków.
Koniec
ostrego niczym brzytwa ostrza wbił w galaretowatą masę. Rozległo
się coś, niby westchnienie, a może bolesny jęk. A zatem to czuło.
Z zadanej rany wypływała maź, która skapywała do szkatułki. Gdy
napełniła ją do połowy, karzeł podszedł do mnie i delikatnie
zraniwszy w pierś, dopełnił szkatułkę moją krwią. Obie ciecze
zmieszały się ze sobą, burząc się i gotując.
Skoro
stwór dokonał owego dzieła, podał szkatułkę Szatanowi, a ten
wlał jej zawartość w jeden z otworów rury przebiegającej przez
całe ciało tego, co spoczywało na hebanowym podwyższeniu.
I
oto stałem się świadkiem niesamowitej przemiany. Galaretowaty
bezkształt jął nabierać na poły ludzkich, na poły zwierzęcych
kształtów. Na moich oczach zmieniał się z sekundy na sekundę,
formując w istotę, której obraz nie był dla mnie bynajmniej
obcy.
Oto
najpierw ukształtowały się koźle nogi z racicami, później
pokryty chropawą gadzią łuską brzuch. Wreszcie ręce, barki, z
których wyrastały błoniaste, do nietoperzowych podobne skrzydła.
Potem koźla głowa z krótką bródką i dwoma skręconymi rogami,
spomiędzy których wystrzelał płomień w kształcie hebrajskiej
litery szin, zmieniający barwę co jakiś czas. To był
fiołkowy, to krwistoczerwony, to sinawosrebrny, to szkarłatny,
zielony, złoty, błękitny...
Monstrum
podniosło się i spojrzawszy na mnie wzrokiem pełnym nienawiści,
podeszło ku siedzisku w kształcie kuli, znajdującemu się tuż
obok ołtarza i zajęło na niej miejsce, krzyżując nogi.
Ze
zdziwieniem spostrzegłem, iż nie sposób określić płci potwora,
posiadał bowiem cechy obydwu i to potężnie rozwinięte. Był
kobietą i mężczyzną zarazem. Tak, nie omyliłem się,
rozpoznając siedzącego. Był to Bafomet – emanacja Szatana –
Pana Sabatów, kwintesencja zła, okrucieństwa, wyuzdania, rozpusty,
bluźnierstwa i zbrodni. Był to ten, któremu od wieków oddawano
cześć w pieczarach górskich i na uroczyskach, na suchych
wyniosłościach śród bagien, w najtajniejszych matecznikach puszcz
odwiecznych. Tam, wszędzie tam, gdzie nie mógł dotrzeć nikt
spośród niewtajemniczonych.
Spoza
mnie doleciał chichoczący, przesycony bluźnierstwem szept:
– Dokonało
się!... Dokonało!... Dokonało!... Rozpoczniemy bój na nowo...
Obejrzałem
się, ale prócz mnie i Bafometa nie było już w podziemnej kaplicy
nikogo. Nie wiedziałem, co mi dalej czynić wypada. Czułem się
nieswojo. Czego monstrum mogło oczekiwać ode mnie? Czego zażądać?
Przypomniały
mi się wszystkie przeczytane czy zasłyszane opowieści o sabatach.
Oto ów, wywołany z niebytu, na nowo obdarzony pełnią życia, nie
mógł trwać, ani korzystać ze swej władzy i mocy, jeśli by nie
był stale i systematycznie pojony krwią... W jego intencji i dla
niego, tylko dla niego, przelewaną krwią ludzką... Uświadomiwszy
to sobie, zadrżałem.
Oto
bowiem w całym tym podziemiu, na całej tej wyspie, oprócz mnie nie
znajdował się ani jeden człowiek. Niemiłe mrowie przebiegło mi
wzdłuż krzyża, a gdzieś w mózgu ozwał się szyderczy głos
wężogłowego mnicha – Szatana:
„Już
zbyt późno, aby się wycofać...
Zbyt
późno... Jesteś mój i tylko mój... Sam tego zapragnąłeś...
Nikt cię nie wyrwie z moich rąk... Nikt! I mogę uczynić z tobą,
co tylko zechcę!”
Ów
głos kołyszący w głębinach umysłu zmroził i sparaliżował
mnie na chwilę, ale wszakże gdy tylko nieco wróciłem do
równowagi, powoli, krok za krokiem, jąłem wycofywać się w stronę
korytarza, którym mógłbym się oddalić od bluźnierczej kaplicy,
cały czas wpatrując się w oblicze Bafometa. Lecz ten nie poruszył
się nawet. Tylko od czasu do czasu rzucał na mnie pełne
wściekłości i nienawiści spojrzenia. Dopiero co nasycony moją
krwią, jeszcze nie odczuwał głodu.
Przed
tym stworem, któregom spłodził, powołał do istnienia, pospołu z
Szatanem, Księciem Ciemności, Władcą Tego Świata, Upadłym
Aniołem, nie potrafiłem odczuwać niczego więcej prócz lęku...
Lęku, który paraliżował mi ruchy, dławił krtań, a serce
przyprawiał o tak szalony rytm, iż zdawało się, że najpewniej
wyrwie się z piersi.
Och,
jakże potwornie się bałem. Ów strach przytępił we mnie wszelkie
inne uczucia, wygaszał każdą rodzącą się myśl, pozwalając,
aby owładnęła mną tylko ta jedna:
„Uciec
stąd!... Uciec!... Uciec jak najprędzej!...”
Krok
za krokiem cofałem się ku wyjściu, powoli, ale niestrudzenie. I o
dziwo. Im bardziej oddalałem się od ołtarza Czarnego Anioła i od
Bafometa, w moim sercu i umyśle poczynała zachodzić jakaś
przemiana. Tak jakbym odzyskiwał rozsądek. Cicho, nieśmiało
odezwało się we mnie sumienie, zduszone wpierw i zdławione.
Przytłoczone szatańskim ciężarem.
Jakiś
głos inny, zgoła niepodobny do diabelskiego bluźnierczego szeptu,
spokojny i kojący, zawładnął mną, pulsując w umyśle:
„Cóżeś
uczynił? Coś uczynił?... Lecz jeszcze masz czas, jeszcze nie jest
nazbyt późno... Jeszcze dozwolono ci wybrać... Chociaż nie masz
mocy odwrócenia Zła, strącenia go na powrót do niebytu, to
przecież możesz przynajmniej ocalić własną duszę...”
Wpół
zmartwiałymi wargami szeptałem:
– Kimkolwiek
jesteś, uratuj mnie. Kimkolwiek jesteś, uratuj mi życie.
I
posłyszałem wprost w mózgu odpowiedź:
„Mogę
co najwyżej wyrwać cię z Ciemności i zaprowadzić ku wiekuistemu
Światłu. Jeżeli żałujesz tego, coś uczynił... Jeżeli
żałujesz. I taka jest twoja WOLA”.
– Uratuj
mi życie – skamlałem niczym najlichszy z żebraków. – Och!
Jeszcze jestem młody! Chcę żyć! Nie nacieszyłem się światem!
Uratuj mi życie!
„Nie
mogę... Sam je rzuciłeś na szalę, sam zeń uczyniłeś stawkę w
grze o władzę... Łudziłeś się pewnie, iż owej władzy dane ci
będzie zakosztować, uczestniczyć w wielkości. Naiwny,
nieszczęsny. Czyżbyś zapomniał, jakie imię nosi ów, któremu
oddałeś się na służbę? Czyż nie zowią go Diabłem? A Diabeł
znaczy Kłamca... I jest ojcem kłamstwa... Próbuj zachować życie,
lecz usiłować je ocalić możesz jedynie ty sam...”
Głos
umilkł i nie posłyszałem go już więcej.
Zrozumiałem,
iż chociaż nie muszę zostać na wieki potępiony i przeklęty, to
przecież nikt nie pomoże mi w walce o ocalenie. W walce?A może
raczej w grze o życie? W grze, którą sam wybrałem.
Udało
mi się już wycofać z kaplicy i stałem w mroku skalnego korytarza.
Bafomet siedział nieruchomo, ze skrzyżowanymi nogami, unosząc
jedną rękę ku górze, drugą opuszczając ku dołowi. Wpatrywał
się we mnie. Jego oczy rozjarzały się dziwnym fosforycznym
blaskiem. Wyglądały niczym oczy drapieżnika, który w środku nocy
udaje się na łów.
Chociaż
migotliwy blask świec sprawił, że trudno mi było zauważyć każdy
szczegół we wnętrzu kaplicy, TO akurat zobaczyłem. Twarz Bafometa
skurczyła się w potwornym grymasie, rozchylił wargi w lubieżnym
uśmiechu, odsłaniając ostre niczym u dzikiej bestii kły, z
kącików ust pociekła mu ślina.
Był
wstrętny i ohydny. Nie mówił nic, tylko gestem nakazał, abym
zbliżył się ku niemu. Przymknąłem oczy, bojąc się, iż jeśli
nadal będę wpatrywał się w ową twarz, mogę ulec hipnotycznemu
zauroczeniu i podejść. A to oznaczać mogło dla mnie tylko jedno
– śmierć.
Nie
wątpiłem bowiem, po co wzywa mnie ten, który zaistniał dzięki
Szatanowi, a może działać poprzez ofiarę mej krwi.
Już
nie patrzyłem w jego stronę. Otwarłem oczy, lecz opuściłem głowę
i postąpiwszy jeszcze kilka kroków do tyłu, odwróciłem się
raptownie i jąłem biec długim, ciemnym, wąskim korytarzem. Biec
tak szybko, jak tylko mogłem i umiałem.
Odgłos
butów stukających o skaliste podłoże odbijał się echem kędyś
hen, w najdalszej dali plątaniny korytarzy, drążących wyspę, aż
do samych trzewiów ziemi, gdzie roztopiona skała bulgoce i wrze.
Nie
zastanawiałem się dokąd mam uciekać. Nie wiedziałem, gdzie się
znajduję i nie wiedziałem, który z tuneli wiedzie na powierzchnię,
ku ciepłu słonecznego blasku i wolności. Uciekałem z jedną,
jedyną myślą:
„Byle
dalej od monstrum, które obdarzyłem życiem, i czuciem, i wolą
działania. Byle dalej!”
Trudno
mi powiedzieć jak długo biegłem, musiał jednak upłynąć spory
szmat czasu, bo począłem tracić siły. Mroczyło mi się w oczach,
ból rozsadzał piersi, serce waliło jak oszalałe, oddech był
płytki i nie sycił płuc, a ubranie wprost przesycał pot.
Zwolniłem
zatem, lękając się, iż mogę wyzionąć ducha z przemęczenia.
Przykucnąłem obok jednej ze ścian korytarza i dysząc ciężko,
czekałem na powrót sił. Powoli, bardzo powoli, przychodziłem do
siebie. Lecz co to? Naraz skądś z oddali, doleciał do mych uszu
ledwie słyszalny, ale bez wątpienia niebędący złudzeniem odgłos.
Ktoś szedł w moim kierunku. Chociaż bardzo pragnąłem choćby
przez chwilkę jeszcze odpocząć, podniosłem się przestraszony i
jąłem kontynuować swoją wędrówkę w nieznane. Ale mimo iż od
kogoś, kto szedł moim tropem, dzielił mnie spory dystans, a ja sam
bynajmniej nie spacerowałem, lecz wyciągałem nogi, jak tylko
mogłem najszybciej, chwilami – tam, gdzie grunt był równiejszy
– pokonując jeszcze pewne odcinki biegiem, ów, który był za
mną, powoli, lecz systematycznie się zbliżał.
Zadrżałem.
Nie miałem żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości, chociaż
myśl ową – zdjęty strachem – usiłowałem wyrugować z mojej
świadomości. Goniono mnie. A gonić mogła jedynie bestia – Pan
Sabatów – Bafomet.
Począłem
się modlić, bezgłośnie poruszając wargami, a błagania i prośby
o ocalenie kierując ku Temu, którego jeszcze tak niedawno
zdradziłem, znienawidziłem nawet, chociaż nie miałem po temu
żadnego, najbłahszego nawet powodu. Modlitwa przyniosła mi ulgę.
Wiedziałem, iż chociaż okazana skrucha nie uchroni mnie przed
najgorszym w materialnym i doczesnym świecie, to przecież uratuje
mnie od wiekuistego obcowania z tym, któremu nasz ród przed wiekami
zaprzedał Stanisław Semberk, a którego przysiąg i zobowiązań ja
– z własnej i nieprzymuszonej woli – dopełniłem.
Prosty
do tej pory korytarz rozwidlał się. Stanąłem zatem
niezdecydowany, nie wiedząc, w którą stronę się udać.
Ostatecznie skręciłem w prawo. Tunel piął się teraz pod górę,
a sinawe fosforyzujące światło emanujące z jego ścian, czyniło
niemiłe wrażenie.
Droga
była ciężka, zatem musiałem znacznie zwolnić swój marsz. Odgłos
pogoni dobiegający z tyłu, stał się coraz wyraźniejszy. Zacząłem
tracić nadzieję, iż uda mi się umknąć i ocalić życie. Nogi po
raz drugi odmówiły posłuszeństwa, zatem chcąc nie chcąc znowu
musiałem się zatrzymać na odpoczynek. Tym razem trwał o wiele
krócej niż poprzednio i gdy tylko serce jęło bić nieco
spokojniejszym rytmem, a oddech się pogłębił, podniosłem się i
pomaszerowałem dalej.
Naraz
zdało mi się, iż rozpoznaję miejsce. Tak! Ależ tak! najwyraźniej
zbliżałem się ku pomieszczeniom przeznaczonym mi zaraz na początku
– gdy tylko znalazłem się w podziemiu – na mieszkanie.
Och!
Dzięki Ci Boże! Dzięki. Stąd mogłem już bez większych
trudności trafić ku wyjściu, a potem na świat rozświetlony
promieniami światła, pod błękitną kopułą firmamentu! Teraz
szedłem już pewnie. Oto jeszcze jeden zakręt, a za nim będzie
obszerna grota, w której ocknąwszy się z zamroczenia, ujrzałem
potworkowate karły. Były wówczas dla mnie dobre, pewnie nie
odmówią mi pomocy i teraz.
Minąłem
więc ów zakręt i rzeczywiście znalazłem się w grocie, o której
myślałem. Pośrodku – tak jak niegdyś – płonęło niewielkie
ognisko, podsycane naręczami jakiegoś nieznanego mi zielska, które
paląc się, sprawiało, iż płomień przybierał barwę błękitną,
mieniąc się od czasu do czasu zielonkawymi refleksami.
Wokół
ognia siedziały zwierzokształtne niziołki, posykujące między
sobą coś z cicha. Ich syki były dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
Wszedłszy, zatrzymałem się na chwilę, a one, bardziej chyba
wyczuwszy moją obecność, niż posłyszawszy kroki, raptem zamilkły
i jak na komendę podniósłszy głowy, spoglądały dziwnie jakoś.
Zdało mi się, iż w ich nieludzkich oczach maluje się uczucie,
które można by określić mianem bezbrzeżnego zdumienia.
Uśmiechnąłem
się do nich szeroko, jednocześnie z szacunkiem kłaniając
przywódcy. Oczekiwałem, iż uczynią to samo, co uczyniły już
kiedyś, że oddadzą mi hołd. Lecz nie stało się nic podobnego.
Ten, który im przewodził, wysunął się do przodu i stanąwszy o
dwa – trzy kroki naprzeciw mnie, wysyczał:
– Wracaj,
skąd przybyłeś. Wracaj co rychlej.
– Nie
po to stamtąd uciekłem, aby dobrowolnie wracać – odparłem
potworkowi. – Zresztą, czyżbyś już zapomniał, iż kiedyś
uznaliście mnie za swego pana? Dziś, teraz, natychmiast, domagam
się, abyście mi pomogli. Wyprowadźcie mnie do wyjścia z pieczar.
Pomóżcie uciec przed bestią, która wylęgła się w mroku i
otchłani, w odległej grocie podziemia. Ta bestia mi zagraża!
Zagraża waszemu panu! Musicie mi pomóc!
Karzeł
stał jakiś czas milczący, a jego usta rozciągnęły się w
ohydnym, koszmarnym uśmiechu. Wyglądał niczym majak z męczącego
snu. Jego uśmiech był diaboliczny, nienawistny i szyderczy.
– Głupcze...
– wysyczał. – Byłeś panem do momentu, gdyś obudził naszego
prawdziwego władcę. Byłeś panem, boś tylko ty i nikt inny mógł
go rozbudzić i sprawić, żeby znów począł działać, zatem tylko
dlatego musieliśmy cię strzec i otaczać opieką.
Karły
zbliżały się powoli, krok za krokiem, czając się niczym koty,
zachodząc od tyłu. Rychło otoczyły mnie kręgiem. Stałem pośród
nich, bezradnie rozglądając się wokoło. Odgłos kroków
nadchodzącego Bafometa narastał. Uświadomiłem sobie, iż znajduje
się już blisko, że jeszcze tylko kilka chwil, a bestia wpadnie do
pieczary i schwyci mnie w swoje szpony. Karły nie wyglądały na
silne. Uzbrojone zaś były jedynie w krótkie noże z obsydianu albo
w pałki drewniane. Zaryzykowałem. Raptownie pochyliłem się,
podniosłem sporych rozmiarów ostry ułomek skały i z całej mocy
cisnąłem nim w głowę przywódcy niziołków.
Uderzenie
było straszliwe i zaatakowany bez wątpienia odczuł dotkliwy ból.
A jednak... a jednak nie zachwiał się nawet. Kamień odbił się od
jego czaszki i upadł ciężko u mych stóp. Potworki rzuciły się
teraz na mnie. Powietrze przecinały sykliwe odgłosy. Poczułem
piekący ból w łydkach i udach, a potem ciepło krwi, strumyczkami
spływające wzdłuż nóg. Jęczałem z bólu, jednocześnie
usiłując walczyć z napastnikami, ale wbrew pozorom absolutnie nie
mogłem swej siły zmierzyć z ich siłami. Poszarpane ostrzami ze
szkła wulkanicznego ubranie, wisiało na mnie w strzępach. Któryś
z karłów przeciął mi ścięgna pod kolanami u obu nóg. Runąłem
twarzą na ziemię. I w owej chwili pokryło mnie mrowie owych
demonicznych, stworzonym aktem woli Szatana, istot. Systematycznie
zdzierano ze mnie odzienie, aż zostałem się całkiem nagi i oblany
krwią z jakże licznych zadanych mi uprzednio ran.
Skoro
mnie już zupełnie obnażono, skrępowano też ręce i nogi sznurami
uplecionymi z szorstkiego i bardzo wytrzymałego roślinnego włókna.
Już nie usiłowałem walczyć. Byłem na to zbyt słaby. Leżałem
bez ruchu na zimnym skalistym dnie jaskini, zrezygnowany oczekując
najgorszego. Nie musiałem czekać długo. Uniosłem z trudem powieki
i wzrokiem przymglonym przez krew napływającą mi do oczu z
rozciętego czoła, ogarnąłem pieczarę.
Niziołki
leżały pokotem, co raz bijąc pokłony przed kimś, kto akurat
wkraczał do groty. Nie musiałem nawet spoglądać w tamtą stronę.
Wiedziałem, kto przybył.
Odgłos
ciężkich kroków i nieprzyjemne sapanie, przypominające oddech
astmatyka. Zbliżał się ku mnie. Ku powalonemu i skrępowanemu.
Zatrzymał się nade mną i z pogardą patrzył z góry na
pokonanego. Ostre kły odsłonił w bluźnierczym uśmiechu. Oczy
rozjarzyły mu się mocnym zielonkawym blaskiem, a płomień na
głowie, płomień wytryskający spomiędzy rogów, płomień w
kształcie hebrajskiej litery szin, buchnął wysoko,
rozświetlając podziemie. Był intensywnie fiołkowy i emanowało
zeń tak silne światło, iż stało się widno niczym w dzień.
Karły
nie ustawały w składaniu hołdu, czci i uwielbienia temu tworowi
wypełzłemu z mrocznych czeluści piekieł. Całymi garściami
rzucały do płonącego ogniska diabelskie kadzidło. Zapach werbeny
i innych nieznanych mi ziół stał się tak mocny, że aż prawie
dotykalny. Bafomet pochylił się nade mną i brutalnie schwyciwszy
okaleczoną głowę w swoje chropawe dłonie, jął z lubieżną
rozkoszą zlizywać z mojej twarzy krew, sączącą się z wielu
skaleczeń i zadrapań. Jego język był oślizgły i niemiły niczym
język psa.
W
miarę jak ohydne usta spijały coraz więcej, poczynającej już
gdzieniegdzie krzepnąć, posoki, w bestii jęła zachodzić
przemiana. Przez koźlokształtną twarz poczęły przebiegać
grymasy i skurcze. Usta krzywiły się groteskowo w potwornym
grymasie. Oczy pożądliwie wpatrywały się w moją tętnicę
szyjną, nabrzmiałą i pulsującą gwałtownie, w rytm skurczów i
rozkurczów serca.
Naraz
Bafomet ryknął. Jego ryk był tak potężny i tak nieludzki, iż
zdawało się, że jeśli choćby raz jeszcze to uczyni, oszaleję,
nie wytrzymując potworności i grozy. A później rzucił się na
mnie. Jego nagie kosmate ciało przywarło mocno do mojego, równie
nagiego ciała. Zdawało się, iż próbuje zespolić się ze mną,
wniknąć w moją głąb, abyśmy już odtąd mogli stanowić jedną
jaźń, jedno jestestwo.
Męka.
Potworna męka psychicznej udręki, bólu duszy, rozpaczy i
obrzydzenia, była tak wielka, iż zdawało mi się, że nie zniosę
jej ani chwili dłużej. Bafomet miotał się po moim ciele jeszcze
jakiś czas, a widząc, że jego wysiłki nie prowadzą do niczego,
dał wreszcie za wygraną.
Na
odmianę jednak swe – ostre niczym zęby rekina – kły zatopił
w mym policzku. Szczęki potwora zwarły się z całą mocą. Później
poczułem silne szarpnięcie i ból. Straszny, nie do opisania ból.
Nie
wiem, jak to się stało, że na jego skutek nie straciłem
świadomości i teraz, oczyma rozszerzonymi przerażeniem
obserwowałem jak bestia z rozkoszą i lubością przeżuwa kawałek
ociekającego krwią mięsa oddarty z mojej twarzy. Widziałem, jak
go przełyka. Widziałem zadowolenie rozlewające się po jego
bluźnierczym obliczu.
Gdy
przeżuł i przełknął ostatni już kęs, przywarł ustami do
tętnicy szyjnej i rozdarłszy ją, począł chłeptać krew.
Słyszałem, jak głośno ją przełykał. I to już było wszystko,
co słyszałem. Ogarnęła mnie miłosierna ciemność...
.
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.
Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj:
KSIĘGARNIA ARMORYKA
MOTYLEKSIAZKOWE.PL