sobota, 10 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (5)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (5)



Czucie i świadomość wracały powoli. Oto zdało mi się, iż niesiony na łagodnej fali, przypływałem skądś z daleka. Wszakże przyjemne odczucie nie trwało długo. Ostry, świdrujący ból przeszył mnie od stóp do głów, sprawiając, iż wydałem cichy jęk.
Z trudem uniosłem powieki pozlepiane na poły zaschłą krwią. Nie czułem twarzy, tylko ból. Straszny, nieopisany do zniesienia ból. Usiłowałem się poruszyć, lecz przyprawiało mnie to o jeszcze dotkliwsze cierpienia. Zaciskając zęby, aby nie wyć niczym skatowany pies, jak dalece mogłem, uniosłem głowę ku górze.
Z miejsca, w którym leżałem, udało mi się wzrokiem ogarnąć całą pieczarę. Była pusta. Znikły zarówno koszmarne karły, jak i ich władca – Bafomet. Na środku pomieszczenia dogasało ognisko, zapewne od dłuższego już czasu niepodsycane przez nikogo. Po na wpół zwęglonych gałęziach pełgały jednak nikłe płomyczki, a i przeświecający przez gromadzoną na nim warstewkę popiołu żar, dawały nieco blasku.
Usiłowałem poruszyć nogami, lecz po przecięciu ścięgien były zupełnie bezwładne. Usiłowałem poruszyć rękoma i ze zdumieniem, alei z ogromną radością stwierdziłem, iż są wolne. To widać Bafomet w krwiożerczym szale, bezwiednie zerwał krępujące mnie więzy. Delikatnie, końcami palców dotknąłem tej strony twarzy, w której pulsował przeraźliwy ból. Pod opuszkami nie wyczułem ni skóry, ni mięśni. Dotykałem... nagiej kości. Odgryziony nos zwisał na skrawku skóry i teraz gdy go ująłem palcem wskazującym i kciukiem, po prostu odpadł.
Wodziłem dłońmi po całym swym ciele, z przerażeniem stwierdzając, że potwór wyjadł również moje piersi. Namacałem nagie żebra. Chryste! Na wpół pozbawiony ciała, a jeszcze żyłem! Przecież żyłem! Czyż nie był to znak dany mi z nieba? Wskazówka, rada, aby próbować – o ile leżało to w mojej mocy – ocalić się?
Łudziłem się takimi myślami. Lecz czyż nasze życie nie na złudzeniach się właśnie opiera? I czyż nie chciałem się ich wyzbyć nawet teraz, nawet w godzinie śmierci, której nadejście zdawało się być już tak bliskie... Tak bliskie...
Zapragnąłem tylko jednego. I prócz tego nic więcej nie liczyło się dla mnie. Nie chciałem zdychać tu, w tym podziemiu przesyconym oparami piekieł, z którego ścian, z którego szczelin, z plątaniny korytarzy zdawało się wprost emanować ZŁO.
Usiłowałem z pleców przekręcić się na brzuch, chociaż sprawiło mi to niewypowiedzialne wprost cierpienie. To, co nie stanowiło najmniejszego choćby problemu dla małego nieporadnego dziecka, zdawało się zupełnie przerastać moje możliwości. Chociaż z całej mocy zaciskałem zęby, ażeby zapanować nad bólem, jego siła przerastała siłę mojej woli. Jęczałem, jednostajnie, monotonnie, cicho. Napinałem mięśnie rąk i raz, i drugi,i trzeci. I w bezsilnej rozpaczy wciąż osuwałem się na plecy. Aż oto... Ach! Udało się, udało!
Leżałem na brzuchu. Ostre odłamki kamienia, żwir i piasek wpijały się w moje biedne, zmaltretowane poranione ciało, sprawiając dodatkową męczarnię. Leżałem, przezwyciężając w sobie ból i ciężko łapiąc oddech, co przychodziło mi z trudem. A później, później począłem pełznąć, niczym robak, któremu rozdeptano odwłok, pełznąć powoli, zatrzymując się co chwilę, wszakże z determinacją i uporem.
Byle nie zdechnąć w tej jamie... byle tu nie zdechnąć...”
Ta jedna myśl owładnęła mną bez reszty. Zatrzymałem się w swojej wędrówce, myśląc o tym, czy będzie mi dane osiągnąć już ten ostatni cel w życiu? Nasycić płuca świeżym, czystym powietrzem, usłyszeć szmer liści poruszanych łagodnym podmuchem wietrzyku, uradować oczy barwami kwiatów i słonecznym blaskiem. Czy dane mi będzie to wszystko?... Czy wpierw nie wycieknie ze mnie ostatnia kropla krwi, wsiąkając w piasek jaskini?
Nie przypuszczałem, że wola człowiecza jest aż tak potężna. Nie przeczuwałem, iż ja sam będę w stanie dokonywać czegoś, co – zda się – nie jest zgoła możliwe do dokonania.
Począłem pełznąć na nowo.
Wylot pieczary zbliżał się coraz bardziej... Coraz bardziej... Jeszcze jedno podciągnięcie się na rękach, jeszcze jeden przeszywający ciało ból... Jeszcze... Jeszcze... Jeszcze...
Wreszcie wysunąłem głowę na zewnątrz, chociaż zewłok wciąż bezwładnie spoczywał w jaskini. Chłodne powietrze owionęło mnie, ukoiło palący ból.
Napinając mięśnie rąk do granicy wytrzymałości, podźwignąłem się nieco ku górze i wysunąłem na dwór. Wejście do jaskini znajdowało się mniej więcej w połowie dość stromego, skalistego zbocza. Straciłem równowagę i z całym impetem bezwładnego ciała runąłem w dół, odbijając się od mniejszych i większych kamieni.
I wtedy przestałem być człowiekiem. Byłem bólem. Tylko bólem i niczym prócz bólu. Nie poczułem nic, gdy martwo ległem u podnóża wzniesienia. Nie wiedziałem też, jak długo leżałem pozbawiony przytomności. Gdy zaczęła ona wracać, pierwsze co dotarło do mojej świadomości – to był ostry, głośny krzyk jakiegoś nocnego ptaka. A później, później schwyciło mnie w swoje objęcia dojmujące zimno, aby prawie natychmiast przerodzić się w gorączkę trudną do zniesienia.
Trawiła mnie zatem potworna gorączka, wstrząsały dreszcze, nad którymi nie mogłem w żaden sposób zapanować. Żyłem. Ciągle żyłem. Lecz jak długo jeszcze? Czyż nie lepsza byłaby śmierć? Dobrotliwa i litościwa? Ta, która ucisza wszystkie lęki, ból. Uwalnia od cielesnych i duchowych katuszy? Wszakże śmierć nie chciała nadejść. Dlaczego? Czyżbym miał jeszcze jakieś zadanie do spełnienia? Ja, lichy, na wpół zmiażdżony robak? Ja, który samemu sobie nie umiałem pomóc? Ja, ukarany straszliwie za chęć stania się czymś więcej niż byłem, niż Bóg mi przeznaczył. Czy potrzeba było aż takiej męki, by móc pojąć, do końca zrozumieć, że człowiek jest sam w sobie wielki, jest kimś ważnym, czymś niepowtarzalnym w całej niezmierzonej przestrzeni Kosmosu? Jego bieg za czymś lub za kimś co mu się wydaje barwniejsze, ciekawsze, ważniejsze od tego, do czego został powołany, to nic innego tylko pęd za mrzonką, ułudą i cieniem?
Leżałem na wznak, szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w ciemnogranatowe niebo usiane miriadami gwiazd – złotawych punkcików. Skądś, z niezbyt daleka, moich uszu dobiegł cichy bulgot i szmer wody przelewającej się po kamieniach. Gdybyż udało mi się dotrzeć do strugi, ugasić ogień pragnienia, spalający wnętrzności na popiół. Gdybyż udało mi się zanurzyć obolałe, zmaltretowane ciało w zimnym nurcie, aby ów wypłukał zeń gorączkę. Wtedy już mógłbym umierać.
I znów jąłem pełznąć, kierując się słuchem, ku życiodajnej wodzie, spływającej w dół ku niezmierzonemu oceanowi. Poszum narastał, potężniał. A zatem czołgałem się w dobrą stronę. Skończyła się pustynna połać usiana gęsto ostrymi odłamkami skały. Jęły pojawiać się mniej lub silniej rozrośnięte kępy traw, krzewów i paproci. Wreszcie dobrnąłem do brzegu strumienia. Brzeg był płaski, zatem nie miałem poważniejszych trudności, by dotrzeć do wody.
Zanurzyłem w niej twarz i natychmiast poczułem ulgę. Ból, choć nie zniknął, to przecież zmalał, stępiał, złagodniał. Piłem lodowato zimny płyn długimi łykami. Wciągałem wodę haust po hauście, aż zęby zdrętwiały mi zupełnie i w gardle utraciłem czucie. Później zaś, przeturlałem się, układając równolegle do linii brzegowej strumienia i jednym, zdecydowanym odepchnięciem się rąk, stoczyłem do wody. Jakże to było cudowne wrażenie, gdy trawione żarem, pokaleczone, porwane na strzępy ciało, poczuło pieszczotę strugi, która omywała je swym nurtem. Unosiła ona kędyś hen, ku odległemu oceanowi całą udrękę. Święta, błogosławiona woda!

* * *

Niewielki handlowy statek należący do wymierającej już bezpowrotnie generacji żaglowców, który krążył pośród atoli i wulkanicznych południowych wysepek, zabierając od Polinezyjczyków koprę, a w zamian dostarczając im rozmaitych towarów, dostawszy się bodaj w samo oko cyklonu, przez całą poprzednią noc pędził kędyś w nieznane.
Żywioły szalały, jakby to nie natura, lecz demony zniszczenia nim kierowały. Nikt spośród załogi nie wierzył, że uda im się ujść z życiem z opresji, chociaż przecież wielu starych wilków morskich doświadczyło w swoim życiu nie jednego spotkania ze sztormem.
Gdy nad ranem burza ucichła, a toń morska wygładziła się i uspokoiła, kapitan począł obliczać pozycję swego stateczku. Był wściekły, iż wichura zagnała ich w oddalony od uczęszczanych szlaków zakątek, skąd do najbliższego lądu były tysiące i tysiące mil.
Czekała ich zatem podróż trudna i uciążliwa, nie posiadali bowiem ani wody, ani żywności. Dowódca ponury i załamany, nie przejawiał chęci do dzielenia się swymi obawami z resztą załogi. Myślał przecież, że jeśli nie cud, to przecie nic innego nie będzie w stanie ich uratować.
Otrząsnął się na myśl o straszliwych męczarniach głodu i pragnienia, o potwornym bólu konania, gdy opuchły język nie może już pomieścić się w ustach, a z popękanych warg sączy się krew. Naraz, zgoła nieoczekiwanie, jego uszu doleciał głos:
Ziemia! Tam na horyzoncie! Ziemia!
Pierwszą myślą kapitana było:
Czyżbym popełnił błąd w obliczeniach?”
Nie czas i pora po temu jednak były, aby roztrząsać tej podobne kwestie. Wydawszy więc odpowiednie rozkazy i skierowawszy statek ku dostrzeżonemu lądowi, dopiero zszedł do swej kajuty i raz jeszcze przejrzał dokładnie swoje obliczenia. Nie pomylił się! Nie! Nie ulegało żadnej wątpliwości. W tej części oceanu, w której się znajdowali, nie mogła istnieć żadna wyspa.
A może natrafiłem na nie odkryty do tej pory ląd?” – skiełkowała myśl w jego głowie, myśl, która go podnieciła. „Gdyby tak było w rzeczywistości, zyskałby sławę, a dzięki niej pośrednio również i nieśmiertelność!”
Tak czy owak, nie było czasu na takie rozważanie i oddawanie się marzeniom. Wyszedł na pokład i jął wpatrywać przy pomocy lunety w ląd,a właściwie skrawek lądu – ku któremu się zbliżali. Nie ulegało wątpliwości, że była to wysepka, niewielka, ale na szczęście nie jałowa i pustynna. Nie sama martwa lawa zastygła ponad powierzchnią fal po wybuchu podwodnego wulkanu, jak się obawiał, lecz okruch ziemi bujnie porośnięty roślinnością. Zapewne znajdą tam i wodę, i żywność.
Nie było łatwo przybić do brzegu wysepki i zanim znaleziono miejsce dogodne do wylądowania, musiano opłynąć ją całą dookoła. Wreszcie rzucono kotwicę i poczęto spuszczać szalupy, w których sadowiło się po dwu-trzech marynarzy wraz z pustymi beczułkami na wodę.
Dzioby szalup zaryły się w piach plaży. Baryłki wytoczono na ląd. Znalezienie strumienia słodkiej wody nie nastręczało zbyt wielkich trudności. Toteż rychło cenny ładunek życiodajnego płynu przetransportowano na pokład.
Pozostała przecież jeszcze jedna kwestia do załatwienia: żywność. Ale w tym przypadku kapitan był dobrej myśli. Marynarze zbrojni w broń palną rozpierzchli się po wyspie. Nakazał im tylko jedno, aby pod żadnym pozorem jego podkomendni nie ważyli się działać w pojedynkę. Licho wie, co mogło czaić się w gęstwinie. Jeśli nie dzicy ludzie, mogący zaatakować załogę przy pomocy zatrutych strzał, to groźne, a krwiożercze drapieżniki, którym bez wątpienia łatwiej byłoby stawić czoła w grupie.
Sam kapitan nie brał udziału w polowaniu. Przechadzał się po plaży, z rozkoszą napawając się twardym gruntem pod nogami. Była to miła – o jakże miła! – odmiana po dniach i tygodniach przemierzania rozchybotanego pokładu.
Z głębi lądu jęły dobiegać do jego uszu suche trzaski wystrzałów karabinowych i stłumione przez las i odległość, ale przecież całkiem wyraźne, okrzyki triumfu. A zatem polowanie musiało być udane. Gdy tylko zdobędą odpowiednią ilość mięsa i zakonserwowawszy je w soli, a częściowo może wysuszywszy na słońcu, będą spokojni, że śmierć głodowa nie zajrzy im do oczu. Natychmiast wówczas wezmą kurs ku zamieszkałym lądom.
Mijała godzina za godziną, aż oto pierwsi ludzie poczęli schodzić na brzeg, objuczeni zwierzyną. Było charakterystyczne i uderzyło go to od razu, iż żaden z marynarzy nie upolował innego zwierzęcia prócz dzikiej kozy. Czyżby one i tylko one żyły wyłącznie na tej wyspie? Zresztą, czy to aż tak ważne? Koźlina jest smacznym mięsem. Stos zabitych zwierząt rósł, coraz bardziej rósł na rozległej płaskiej skale, do której stóp podpełzał piasek plaży. Kilku marynarzy zostało i poczęło oprawiać upolowaną zwierzynę. Zdzierano z kóz skórę, odrzucano łby, nogi do kolan, wnętrzności. W powietrzu dało się czuć ostry odór surowizny i krwi. Wykrawano ze zwierząt samo najlepsze, najczystsze mięso i częściowo ładowano je w beczki, przesypując gruboziarnistą, szarą solą, częściowo zaś krajano w wąskie paski, które miały uschnąć na słońcu, przybierając twardość rzemienia, ale nie psując się i nie tracąc zgoła nic ze swej pożywności.
Jeszcze jeden tak udany dzień polowania, jak dzisiejszy, a spokojnie będziemy mogli odbić od tego brzegu” – pomyślał kapitan.
Naraz dostrzegł coś bardzo dziwnego. Oto powoli, uważając na stawiane kroki, z góry schodziło kilku marynarzy niosących coś, czego kształtu nie mógł dostrzec z tej odległości, na zaimprowizowanych, uplecionych z gałęzi noszach.
Przyłożył do oka lunetę. Zaniepokojony wpatrywał się w to, co zobaczył. Na noszach bez wątpienia spoczywał człowiek. Potwornie zmasakrowany, cały oblany krwią człowiek.
Czyżby któremuś z moich marynarzy przytrafił się nieszczęśliwy wypadek?” – myśl niespokojna przemknęła przez głowę kapitana.
Och, tego mi jeszcze brakowało! Ciężko ranny na pokładzie statku, daleko od cywilizacji, daleko od lekarza i lekarstw” – myślał dalej.
Własnego okrętowego lekarza prawie nie brał pod uwagę. Nie miał nawet pewności, że ów jest rzeczywiście lekarzem, który odebrał akademickie wykształcenie, a nie podaje się tylko za takiego. Wszakże choćby i nawet był prawdziwym doktorem medycyny, to fakt, iż od wielu, bardzo wielu już lat nie udało się zobaczyć go trzeźwego, raczej źle rokował dla poranionego. Chyba, chyba że chociaż krwi dużo, to skaleczenia są tylko powierzchowne. Najbardziej irytowało go to, iż spoczywający na noszach, głowę odchyloną miał do tyłu, a zatem w żaden sposób nie mógł rozpoznać rysów jego twarzy i nie wiedział, któryż to z jego ludzi miał takiego pecha. Ponieważ jednak marynarze niosący nosze, mimo że szli bardzo wolno, jednak zbliżali się ku plaży, wiedział, iż i tak za chwilę zaspokoi swoją ciekawość.
Och! żeby tylko nie było to nic poważnego. Boże miej go w opiece!”
Marynarze wkroczyli wreszcie na suchy sypki piasek. Kapitan pobiegł w ich kierunku i rychło znalazł się tuż przy noszach. Spojrzał na leżącego i... widok, który mu się przedstawił, sprawił, iż chociaż miał silny system nerwowy, nie zniósłszy tego, co ujrzał – zemdlał.
Marynarze niosący poranionego wyglądali okropnie i chociaż nie pomdleli tak, jak ich kapitan, to przecież dało się dostrzec, że widok tego, którego dźwigali, sprawił na nich okropne wrażenie.
Skoro tylko szalupa z rannym Hansem Semberkiem (chyba nie trudno się domyślić, iż jego to właśnie, a nie kogo innego znalazła, penetrując wnętrze wyspy, załoga przygonionego w te strony przez burzę żaglowca) i ciągle jeszcze nieprzytomnym pod wpływem przeżytego szoku kapitanem, dobiła do burty stateczku i obydwu mężczyzn potrzebujących pomocy lekarskiej wywindowano na pokład, poczęto szukać doktora.
Trwało to dość długo, bo ukrył się w mało uczęszczanym zakątku, za wielkim zwojem lin, nie chcąc, aby go niepokojono. Jak zwykle był pijany i z daleka cuchnęło odeń rumem. Ponieważ jednak drzemał już godzinkę czy dwie, opary alkoholowe na tyle wywietrzały z jego mózgu, że nie tylko mógł o własnych siłach utrzymać się na nogach, ale nawet zdawał się rozumieć, co do niego mówią.
Chwiejnym krokiem ruszył za przewodnikiem. Najpierw – nie spoglądając nawet na drugiego z pacjentów – pochylił się nad kapitanem, którego twarz przybrała kredowobiałą barwę. Rozpiął surdut i koszulę, przystawił mu ucho do piersi, kilkakroć poklepał go po twarzy, a później ułożywszy sobie głowę dowódcy na kolanach, wydobył z przepaścistej kieszeni butelkę z rumem, podważył kapitanowi zęby ostrzem kordelasa i do wpół otwartych ust wlał kilka kropelek trunku. Nie widząc reakcji, zwiększył dawkę.
Kapitan począł odzyskiwać naturalny kolor skóry, później zamrugał oczyma i dopiero po chwili skojarzywszy, gdzie się znajduje i przypomniawszy sobie wszystko, gwałtownie usiadł i zawołał:
Chryste! Doktorze! Zostaw mnie, a zajmij się tamtym!
Jakim „tamtym”? – z flegmą w głosie zapytał medyk, jednocześnie podnosząc do ust flaszę z rumem i mając najwyraźniej chęć pociągnięcia z niej solidnego łyku. Ale nie zdążył. Jeden z marynarzy, jeden z tych, którzy podźwignęli Semberka, nagłym uderzeniem wytrącił mu ją z ręki. Z brzękiem upadła na pokład. Pękła, a powietrze przesyciło się ostrym zapachem alkoholu, który rozlawszy się szeroką kałużą, wsiąkał teraz pomiędzy deski pokładu.
Najpierw zajmij się chorym, ty stary opoju! – warknął ów marynarz – a później możesz się zachlać choćby i na śmierć. Ścierwo! – splunął z obrzydzeniem pod nogi lekarza.
No, no! Uważaj gnojku. W końcu jestem lekarzem, mam oficerską rangę, a za obrazę oficera grozi...
Zamknij się! – syknął marynarz, mierząc mówiącego złym okiem. – I bierz się do roboty.
Doktor machnął lekceważąco ręką i zapytał:
Dobrze już, dobrze. Gdzież ten chory?
Podprowadzono go do burty, która rzucała w tym miejscu głęboki cień na pokład, co sprawiło, iż było tam chłodniej i pokazano spoczywające na miękkim, z koców usłanym posłaniu, ciało.
Stary pijak stanął nad nim. Zachybotał niepewnie na nogach, z trudem łapiąc równowagę, a później wytężywszy wzrok, raz i drugi przecierając oczy, jakby nie dowierzając temu, co widzi, jął wpatrywać się w leżącego. Stojący w okrąg marynarze i kapitan, który zupełnie już wrócił do siebie, ze zdziwieniem obserwowali jakąś niezwykłą przemianę, zachodzącą w wyrazie twarzy lekarza.
Oto zdało się im, iż raptownie, w jednej bodaj chwili, wytrzeźwiał, że wróciła mu cała jasność myślenia. Oto nie było już z trudem zachowującego równowagę pijaka, lecz absolutnie trzeźwy człowiek. Na obliczu medyka odmalowała się zgroza i przerażenie.
Nie, na pewno nie reagował tak samo, jak kapitan, gdy zobaczył rannego. Na doktorze to, że spoglądał na pokaleczonego i zbroczonego krwią człowieka, nie czyniło wrażenia. On się przeraził nie widoku, lecz rodzaju i sposobu zadania tych ran.
Boże wszechmogący... – wyszeptał drżącymi wargami. – Boże wszechmogący... jemu już nikt i nic nie pomoże. On umiera, a jedyne co mogę uczynić, to co najwyżej, gdy odzyska przytomność, podać środek łagodzący ból.
Naprawdę nic więcej nie jesteś w stanie uczynić dla tego nieszczęśnika? – zapytał kapitan.
Ani ja, ani żaden lekarz na świecie. Nawet najgenialniejszy w swym fachu chirurg. Zbyt wiele krwi stracił i ma ogromne ubytki ciała. To cud, że w ogóle jeszcze żyje.
Zatem, chociaż żaden z marynarzy ich nie dostrzegł, jednak muszą być na tej wyspie groźne drapieżniki...
Nie... Nie ma tu ludzi – prócz tego poranionego, którego widzicie przed sobą. On był jedynym człowiekiem na wyspie. Nie ma też tu drapieżników, prócz jednego, przed którym miłosierdzie boskie niechaj ma nas w swej pieczy. To nie zwierz, na pewno nie zwierz, dokonał owej przerażającej masakry...
Nie chcesz nam chyba wmówić, stary pijaczyno, iż widzimy tutaj ofiarę demona! – chrapliwie zaśmiał się potężny, o małpiej twarzy, bosman.
Nie kpij z czegoś, o czym nie masz najmniejszego nawet pojęcia – z całą powagą odparł mu doktor. – A w ogóle, to przypadkiem masz rację...
Marynarze wybuchnęli potężnym, niepohamowanym śmiechem. Rechotali długo i rubasznie.
Panie kapitanie – lekarz zwrócił się do dowódcy statku. – Jeśli już wszystkich ludzi masz na pokładzie, każ czym prędzej podnosić kotwicę i odpływajmy stąd natychmiast.
Nie gorączkuj się. Nie tak nerwowo. Widać jeszcze nie całkiem rum wywietrzał ci z głowy. Jutro raz jeszcze zapolujemy i dopiero dostatecznie zabezpieczeni w żywność, będziemy mogli spokojnie opuścić te wody.
Nie! Nie! – lekarz krzyczał, przerażenie wykrzywiło mu twarz w tak niesamowitym grymasie, że aż ci stojący najbliżej odsunęli się odeń wylęknieni.
Nie! Odpływajmy natychmiast, o ile nie chcesz na nasze głowy ściągnąć potwornego nieszczęścia. I zapewniam cię, że chociaż dzisiaj od samego rana nie skąpiłem sobie rumu, widok tego nieszczęśnika sprawił, iż trunek wywietrzał mi z głowy zupełnie. Od lat nie byłem tak trzeźwy, jak dziś. Od lat!
Daj spokój. Bredzisz. – kapitan odsunął zdecydowanym gestem lekarza na bok. Lepiej zajmij się chorym.
Lecz doktor nie dawał za wygraną. Widząc, że ani prośby, ani ostrzeżenia nie przynoszą żadnego zgoła efektu, upadł przed dowódcą na kolana i w błagalnym geście wyciągając ku niemu ręce, zaskomlał:
Litości! Nad nami wszystkimi! Czy widok tego nieszczęśnika – tu wskazał na nieprzytomnego Semberka, o wyjedzonym do kości policzkach i piersiach – nie potwierdza, aby tego, iż moich ostrzeżeń nie trzeba lekceważyć?
Demon! – znów zaśmiał się któryś z marynarzy. – Demon go pożarł żywcem. I nas pożre, jeśli nie usłuchamy tego starego opoja.
Doktor widząc, że nic nie osiągnie prócz tego, iż dostarczy nowego powodu do kpin załodze, wskazał palcem czterech osiłków, i rzekł:
Ty, i ty, i ty, i ty. Przenieście go jak najostrożniej, starając się mu nie zadać dodatkowego bólu, do mojej kajuty. Tam będzie leżał. Muszę być przy nim przez cały czas, by móc nieść mu ulgę w cierpieniu, gdy tylko będzie owo potrzebne... Muszę być przy nim przez cały czas... aż umrze.
Lekarz nie patrzył już na nikogo, odwrócił się i poszedł przodem do swojej kabiny.

* * *

Przytomność, a wraz z nią koszmarny ból wracały mi powoli. Z trudem otworzyłem oczy i pierwsze co ujrzałem, to zatroskane oblicze mężczyzny, który wpatrywał się we mnie.
Gdzie jestem?... – głos zachrypły i jakiś obcy, z trudem wydobył mi się z krtani. – ... i ktoś ty?
Lepiej by było dla ciebie, nieszczęśniku, iżbyś nie odzyskawszy przytomności, umarł – usłyszałem w odpowiedzi.
Po chwili milczenia nieznajomy mężczyzna ciągnął dalej:
Znajdujesz się na statku, który w te przez Boga zapomniane strony zagnała burza. Ciebie przypadkiem znaleźli w głębi wyspy marynarze z naszej załogi. A ja... cóż – tu jakby się zawahał – Ja jestem lekarzem...
Ratuj mnie! – załkałem.
Ale ów pokręcił głową przecząco:
Dla ciebie nie ma już ratunku... Straszliwie cię zmasakrował... Już od lat nie widziałem tak zmaltretowanej przez niego ofiary...
Mimo męki i bólu ogarnęło mnie bezgraniczne zdumienie. Ten człowiek zdawał się wiedzieć, o czym mówi. Krzywiąc się, zapytałem:
A zatem wiesz... kto mnie...
Nie dokończyłem. Położył mi palec na ustach.
Tak, wiem. Doskonale wiem. To jedno wiem na pewno. Lecz ty nic nie mów. Tak będzie lepiej dla ciebie. Jak najmniej wysiłku. Zaraz przygotuję ci lekarstwo, które trochę złagodzi ból. Tymczasem przełknij nieco rumu. Ów mocny trunek ma nieco podobne działanie do specyfiku, który chcę ci podać. Prawie przemocą wlewał mi do gardła łyk za łykiem. Alkohol, którego krople rozpryskiwały się na ranach, palił żywym ogniem. Począłem jęczeć, a później mój lęk przemienił się w wycie.
Spokojnie, spokojnie, mój chłopcze. Zaraz ból minie. Zaraz.
Istotnie, gdy tylko trunek rozgrzał mi wnętrzności i nieco uderzył do głowy, poczułem ulgę. Oczywiście boleść nie minęła, ale jakby stępiała. Oszołomiony patrzyłem, jak lekarz wyjmuje z szafy przyśrubowanej do chybotliwej podłogi, jakieś słoje, flasze, miski, jak uciera w porcelanowych tyglach maści, jak miesza płyny. Wreszcie podał mi kubek napełniony brunatną miksturą i zmusił do jej przełknięcia. A gdy minęło nieco chwil i kojące ból działanie specyfiku poczęło przynosić mi ulgę, zanurzał płaty czystego bawełnianego płótna w czymś, co mi wyglądało na oliwę zmieszaną z wieloma innymi ingrediencjami i zakładał opatrunki na najbardziej pokaleczone, ogołocone z mięsa, miejsca na twarzy i piersiach.
I rum, i środek raczej nasenny niż przeciwbólowy – wyczułem w nim bowiem opium, z którym kiedyś miałem już do czynienia – sprawiły, iż pogrążyłem się w czarną czeluść niepamięci...

* * *

Doktor sięgnąwszy ręką po flaszę z rumem, naraz jakby się zmitygował i zrezygnował z pokrzepienia trunkiem. Siedział przy łożu chorego, w zamyśleniu podpierając głowę pięściami. Naraz do jego uszu dobiegł odgłos licznych głosów marynarskiej braci. Nie rozróżniało się słów, wszakże pojmowało, że coś poruszyło ich mocno. Obrzuciwszy zatem pełnym zatroskania spojrzeniem nieznajomego, pokaleczonego młodzieńca, którego nie zapytał nawet o nazwisko, podźwignął się ciężko z siedziska i ostrożnie, aby się nie obsunąć w dół, powędrował stromymi schodkami na pokład.
Cała załoga stała zgromadzona przy jednej z burt, z zaciekawieniem przyglądając się czemuś na piaszczystym brzegu wyspy. Zbliżył się i on do tejże grupy i natężając wzrok, któremu ze względu i na wiek i na nadużywanie trunków, nie dostawało już ostrości, popatrzył tam, gdzie patrzyli inni.
Tuż nad brzegiem morza, na piasku, ale już na linii wody, tak iż fale omywały jej stopy, tkwiła nieruchoma postać. Sądząc po stroju i sylwetce, była to kobieta.
Prawie że siłą odebrał kapitanowi lunetę i dostosowawszy jej ostrość do swojego wzroku, jął od stóp do głów lustrować tę, która wzbudziła zaciekawienie załogi.
Tak, to była kobieta. A właściwie dziewczyna, licząca nie więcej niż dziewiętnaście-dwadzieścia lat. Ubrana w obszerną pąsową suknię, bogato ozdobioną kunsztownym haftem suknię, którą wiatr wiejący od morza ku lądowi rozdymał i wprawiał w trzepotanie, tak że sprawiało to wrażenie ogromnych skrzydeł fantastycznego ptaka.
Dziewczyna miała nad wyraz kształtną twarz, okoloną długimi, zmierzwionymi włosami kasztanoworudej barwy. Obydwie ręce unosiła ku górze, wymachując nimi na wszystkie strony, w ten sposób przyzywając kogoś, kto zechciałby przybić do brzegu i zabrać ją stamtąd na statek.
Kapitan pierwszy ochłonął ze zdziwienia:
Ruszcie no się który. Dwu-trzech do szalupy. A biegiem! Zamiast się gapić, pomóżcie dziewczynie. Bez wątpienia potrzebuje naszej pomocy. Czy chcecie, aby i ją spotkało to samo, co i owego pokaleczonego młodzieńca? A swoją drogą to ciekawe. Skąd tych dwoje wzięło się tutaj, tak daleko od wszelkich uczęszczanych szlaków, na wyspie, której nie znajdziesz na żadnej, najdokładniejszej nawet mapie świata... I cóż ich ze sobą łączy?
Kapitanie... – odezwał się doktor.
Czego chcesz tym razem? – odpowiedział pytaniem na pytanie zagadnięty.
Zastanawiałeś się, co może łączyć tych dwoje? Ową dziewczynę na brzegu i mojego konającego pacjenta. Otóż ja wiem, co ich łączy. Nie jest to z pewnością miłość... O nie! Chociaż są sobie bliżsi, niż mógłbyś to nawet podejrzewać.
Mówisz zagadkami, doktorze. Albo powiedz wszystko, co wiesz, albo daj mi spokój i zejdź z drogi. Nie mam czasu wysłuchiwać twoich dyrdymałów.
Kapitanie, gdybym ci powiedział teraz i tutaj wszystko, co mi o tej sprawie jest wiadome, nie uwierzyłbyś mi, to pewne...
Nikt już nie zwracał uwagi na starego doktora. Szalupa odbiła od brzegu. Nie minęło wiele czasu, a na pokładzie stanęła nieznajoma, tajemnicza dziewczyna z wyspy. Postawiwszy nogę na pokładzie, zachowała się niby udzielna księżna, zupełnie ignorując pytania marynarzy, którzy obstąpili ją wokół. Nie raczyła nawet odpowiedzieć kapitanowi, który usiłował cokolwiek wydobyć z pięknej kobiety, na temat jej losów i pochodzenia. Gdy nazbyt natarczywie napierał na nią, zastąpiwszy drogę, zatrzymała się i głęboko spojrzała mu w oczy, stała czas jakiś. A on, pod wpływem owego wzroku kulił się, kurczył w sobie i dziwnie pomieszany, krok po kroku wycofał na bok.
Doktor, oparty o burtę, szeroko rozwartymi oczyma przyglądał się tej, która zamiast słów wdzięczności dla załogi, bądź co bądź za wybawienie jej z opresji, miała dla niej tylko pozę władczyni oraz pogardę. I nic krom tego.
Dziewczyna istotnie była piękna i niejeden z mężczyzn, których mijała, spoglądał na nią bądź tęsknie, bądź z pożądliwością w oku. Wszakże na niej również i owe oznaki zachwytu nie czyniły żadnego wrażenia, tak, jakby była do nich przyzwyczajona od dawna.
Pewne ożywienie dało się dopiero dostrzec na jej – choć ślicznej, to przecież przypominającą kamienną maskę – twarzy, gdy poza plecami otaczającej ją gromady dostrzegła doktora. Półuśmiech, pół skrzywienie rozlało się na jej wargach, a potem posłyszano wdzięczny głos:
Och! Cóż za niespodzianka! Mniemałeś pewnie, iż się już nigdy nie zobaczymy? No... może dopiero po śmierci. A tymczasem stoimy naprzeciw siebie. Nie cieszysz się moim widokiem? Nie przywitasz ze mną?
Doktor drżał na dźwięk każdego jej słowa, niczym smagany biczami milczał. Marynarze i kapitan spoglądali zdziwieni to na jedno, to na drugie, absolutnie niczego rozgrywającej się sceny nie rozumiejąc i dziwiąc się niepomiernie, jakimż to sposobem zawiązała się nie tylko znajomość – zda się dobra znajomość – ale i wręcz zażyłość, pomiędzy zapijaczonym staruchem, a ową młodziuchną, wiośnianą pięknością, która już nie wnuczką, lecz prawnuczką mogłaby być chyba dla tego pierwszego.
Dziewczyna rozwarła ramiona, jakby miała zamiar uściskać doktora, i krok po kroku zbliżała się ku niemu, a on, również krok po kroku cofał się coraz bardziej i bardziej przerażony. Dłonie mu drżały mocno, tak mocno, iż z całych sił ścisnął je obie razem, aby owo drżenie nieco zamaskować. Trzęsła mu się broda i wargi, a z kącików ust pociekła ślina, osiadając na niedogolonej szczeci podbródka.
Mniemałeś, iż się mnie tak łatwo pozbędziesz? – pytała dziewczyna.
Odwróciła się z zalotnym uśmiechem ku kapitanowi i zapytała:
Jakąż to funkcję pełni na tym statku ów dżentelmen? Myślę, że to nie tajemnica?
Ach... gdzież tam... – jąkał się kapitan.
Jakaż tam... tajemnica... Ot, ten stary opój jest naszym lekarzem.
Dziewczyna z ironią w głosie zagadnęła doktora:
Cóż za zmiana? Z lekarza dusz przeistoczyłeś się w lekarza ciał? Czy z równie dobrym skutkiem? Wielu udało ci się uratować od zguby?
Stary doktor uniósł obydwie dłonie w górę i jakby usiłując odepchnąć nimi zbliżającą się postać, wychrypiał zmienionym ze strachu głosem:
Apage Satana! Vade retro me Satana! 1
Dziewczyna na dźwięk owych słów zaniosła się śmiechem. Śmiała się długo, aż łzy skapywały jej po policzkach, a gdy na koniec przestała, wyraz jej twarzy stał się poważny:
Jak śmiesz w ten sposób do mnie przemawiać?! Jak śmiesz?! Czyżbyś już zapomniał przyrzeczeń i układów, przysiąg i obietnic? Czyżbyś już zapomniał o wszystkim, co nas łączy... bo wciąż wiele nas łączy i nic, NIC, nie dzieli.
Skończyłem z tamtym życiem... Raz na zawsze... Nie masz do mnie prawa! Nie masz prawa! – doktor krzyczał, nadal się cofając. Jego niski rozedrgany przerażeniem głos, przeszedł w śmieszny falset.
Czyżby? – z kpiącym uśmieszkiem na ustach spytała dziewczyna. – Czyżby? Wiem, żeś swego czasu odebrał w pewnym, dość szczególnym kierunku, nader gruntowne wykształcenie. Pewnie też nie zapomniałeś owych słów, głoszących, iż „pijacy nie posiądą królestwa niebieskiego”. A skoro nie posiądą tamtego królestwa, to cóż im może być przeznaczone? Może spróbujesz zgadnąć? Nie wierzgaj tedy, nie wierzgaj, bo i tak nic przeciw mnie nie zwojujesz. Raczej, skoro cię chcę uściskać, oddaj mi mój uścisk. Chodź! – wyciągnęła na powrót ku niemu rozwarte ramiona. – Chodź i niech wszystko będzie jak dawniej!
Ale on nie miał zamiaru spełnić jej woli. Podnosząc dłonie w obronnym geście, cofał się przed przybyłą, bełkocząc w kółko jedno i to samo:
Apage Satana! Vade retro me Satana!
Martwa cisza panowała śród załogi, aż wreszcie kapitan zdecydował się ją przerwać:
A zatem znacie się oboje? Skąd? Taka różnica wieku? I o co tu w ogóle chodzi?
Dziewczyna odwróciła się ku niemu z uśmiechem na ustach:
Et, to stare dzieje! Opowiem wam kiedyś o tym. Tymczasem dajmyż mu spokój. Nie chce odnowić dawnej znajomości – jego sprawa. Myślę przecież, iż wcześniej czy później jednak to uczyni. Ach! Ileż to ja mam wam do powiedzenia...

* * *

Doktor dotarł w końcu do włazu prowadzącego pod pokład i prawie staczając się po stromych schodkach na dół, dopadł drzwi swojej kajuty, a wbiegłszy do środka, zaryglował się dokładnie. Później natomiast, nie zwracając uwagi na jęki rannego Hansa, wywalił na sam środek pomieszczenia, całą zawartość swojego kufra i przerzucając najrozmaitsze rupiecie, które mu się udało zgromadzić przez lata, szukał czegoś gorączkowo.
Wreszcie jego praca została uwieńczona sukcesem. Oto spomiędzy pudełek na tytoń, całej kolekcji fajek, ubrań mniej lub bardziej zniszczonych i wielu, bardzo wielu jeszcze przedmiotów, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć, głównie ze względu na stopień ich zniszczenia, wydobył sporych rozmiarów krucyfiks i przybił go do drzwi wejściowych po ich wewnętrznej stronie.
Teraz będziemy już bezpieczni... Już bezpieczni...
Gdy ukończył tę pracę, która zdawała się teraz akurat dlań najważniejsza i uprzątnąwszy z grubsza bałagan, jaki uczynił, zajął się chorym.
Hans Semberk cierpiał strasznie i nawet dla kogoś, kto nie był lekarzem, nie ulegało najmniejszej nawet wątpliwości, iż chwile jego żywota są policzone. Był jednak przytomny. Doktor przygotował dlań nową porcję mikstury i napoił nią młodzieńca. Czy tym razem domieszał do niej mniejszą ilość narkotyku, czy też inna była tego przyczyna, ranny nie zapadł w sen, a przecież ból przestał mu nieco dokuczać.
Wpatrując się w doktora, już nie z nadzieją, że ów ocali mu życie, ale z niemą prośbą, aby zechciał odsłonić rąbka tajemnicy. Dla Semberka jasne bowiem było, iż doktor nie tylko doskonale wie, że to piekielny twór – dziecko Szatana, Bafomet, doprowadził go do stanu, w którym nie pozostało mu nic innego prócz oczekiwania śmierci, pożądliwego oczekiwania, aby skróciła męki, jakich doświadczał.
Wiem, czego oczekujesz ode mnie, młodzieńcze... Nawet nie wiem, jak się nazywasz... – doktor zamyślił się, wpatrując w oblicze leżącego.
Jestem Hans von Semberk z N. w Bawarii.
Ach, Niemiec!
Czy to cię dziwi, doktorze?
Nie, ależ nie. Niby dlaczego miałoby mnie to dziwić. Stwierdziłem po prostu fakt, iż jesteś Niemcem i nic ponadto.
Doktorze...
Co, moje dziecko? Nie obrazisz się chyba, jeśli cię będę nazywał w ten sposób. Zaiste, mógłbyś być moim synem.
Proszę nazywać mnie, jak pan tylko zechce, doktorze. Mnie już wszystko jedno.
Widać było, że mówienie sprawiało dotkliwy ból pokaleczonemu. Spostrzegłszy to, medyk próbował nakazać mu milczenie, lecz ów, przemógł sam siebie i wyszeptał:
Dobrze... zamilknę, ale... ale niech mi pan powie, skąd wiedziałeś doktorze, że to nie zwierzę mnie tak... zmaltretowało? Skąd... skąd pan wiedział, KTO to uczynił?
Lekarz długo, bardzo długo milczał, tak jakby albo nie potrafił zebrać myśli, albo nie chciał odpowiedzieć na zadane pytanie. Z góry, z pokładu, dobiegły ich uszu wesołe okrzyki, jakieś śpiewy, coś przypominającego odgłosy tańca. Wrzawa wesołości. Doktor drgnął, budząc się z zamyślenia.
Och, gdybyż się dało czas odwrócić i odwrócić przeszłość – westchnął. – Ale niestety, tego uczynić nie sposób. Pytasz, skąd wiem, kto cię tak bestialsko zmasakrował. Alboż to trudno zgadnąć, gdy się w przeszłości było kapłanem tego, który ową bestię spłodził?
Hans, usłyszawszy te słowa, zadrżał. Jego lęk musiał być widoczny, bo lekarz ozwał się uspokajająco.
Nie lękaj się młodzieńcze. Nie musisz się lękać. To już przeszłość, chociaż... chociaż, znów mogłaby stać się teraźniejszością... Lecz się nie stanie! – dorzucił z mocą. – Nie stanie! Tamto raz na zawsze skończone! Przegrałem życie, zniszczyłem je i zmarnotrawiłem. Czyniłem rzeczy tak straszne, iż gdybym zechciał o nich opowiedzieć, nikt z ludzi nie uwierzyłby w ich prawdziwość... Pożądałem wiedzy. Pożądałem władzy. Pożądałem bogactwa. A przede wszystkim zbytku i rozkoszy.
I dane ci było zdobyć to wszystko?
Owszem, lecz za jakąż cenę? Bodajbym był najlichszym z żebraków. Bodajbym przez całe życie przymierał głodem, a nie splamił rąk zbrodniami, którymi ongiś je splamiłem.
Och! On, Szatan, wie komu, na jakiej czułej stronie duszy zagrać i jaką melodię. Dla niego wyrzekłem się Tego, do którego podwójnie należałem – raz przez to, iż mnie stworzył, a po wtóre, sam bowiem tego pragnąłem, sam mu się poświęciłem.
Doktor zamilkł, uważnie przyglądając się twarzy Hansa.
Wszakże czym ciebie mógł skusić, omamić? I... zniszczyć.
To nie mnie. Nie mnie...
Z wysiłkiem, z licznymi przerwami na odpoczynek snuł Hans opowieść o dziejach swego rodu, o pakcie zawartym przez naddziada, o klątwie wiszącej nad wszystkimi jego potomkami, aż do siódmego pokolenia. O swych poszukiwaniach, o żądzy zaspokojenia, trawiącej niczym żywy ogień, ciekawości.
... chciałem poznać wszystko do końca... przeniknąć tajemnicę...
Stary doktor pokiwał głową:
Och, gdybyś był cisnął tę starą mapę w ogień, gdzie by godne siebie miejsce odnalazła, gdybyś zapomniał o opowieści stryja, gdybyś nie jeździł do Sandomierza i nie zakłócał spokoju umarłym. Gdybyś... Lecz przecież jakie to wszystko ludzkie...
Stary umilkł na chwilę, by potem ciągnąć dalej:
Różnych sztuczek i sposobów używa, by zdobyć upatrzoną ofiarę. Jedni poddają mu się z chciwości, inni, by zaspokoić cielesne żądze, inni, aby zgłębić niezgłębione tajemnice natury, jeszcze inni, aby opływać w dostatki. Tyś chciał rozwikłać starą rodzinną tajemnicę... I rozwikłałeś ją. Czyś zadowolony? Oto twoje najskrytsze z marzeń się ziściło. I co? Do żadnego z ludzi nie ma ON, Szatan, Przeklęty Anioł, przystępu, jeśli sam człowiek nie zechce się z nim zbratać. To nieprawda, że miał jakąkolwiek władzę nad twym rodem. ON udawał, iż ją ma i jak widać, dopiął swego. A wyście umierali, bo byliście przekonani, że musicie umierać. To nie ON was zabijał, Bóg nie dał mu takiej władzy, to zabijał was własny lęk i wiara w to, co wam wmówiono. Jeśli zaś Szatan mógł mieć jakąkolwiek władzę nad kimkolwiek z waszej rodziny, to chyba tylko nad owym naddziadem, który ten przeklęty pakt zawierał. I nad nikim ponadto. Tamten mu się wymknął za ziemskiego żywota. Czy po śmierci również? Wątpię. Niemniej jednak, skoro Szatan upatrzył sobie wasz ród, skoro raz go już upatrzył, nie ustawał w zabiegach, nie ustawał w pokusach, straszeniu i kłamstwie, by dopaść któregoś z Semberków. I dopadł. Ciebie.
A owe wszystkie podania? Tajemnice, pieczęcie, symbole, siódme pokolenie. – mówił dalej doktor. – To bzdura, bzdura i nic nadto. On cię schwycił nie tu, gdy znalazłeś się jego mocą przeniesiony na przeklętą wyspę, ale wówczas, gdyś postanowił za wszelką cenę przeniknąć tajemnicę rodu. Połknąłeś haczyk i już cię miał. Miał i wiedział, że nigdy nie wypuści. A starczyło tylko powiedzieć NIE!
Doktorze, lecz sam widziałem... że dopiero, gdy dostał moją krew... mógł począć w pełni żyć, przyjąwszy postać Bafometa.
Ależ tak, nie przeczę! Lecz czy mniemasz, iż twojej krwi nie dałoby się zastąpić czyjąkolwiek inną? Wierz mi, nie musiała to być krew Semberka. I po wielokroć nie była. Czyżbyś mniemał, że przez owe stulecia Bafomet pozostawał w letargu? Ależ nie! Był i działał, czasem tylko udawał się na spoczynek, z którego często go budzono, w taki sam sposób, w jaki ty to uczyniłeś.
Lekarz znów umilkł, z niepokojem wsłuchując się w coraz głośniejsze dźwięki zabawy dobiegającej z pokładu. Chwila skapywała za chwilą. Powoli... powoli... powoli... Wreszcie wrócił do przerwanego wątku.
Gdy Szatana przegnano precz spośród ludzkich sadyb, gdzie zdobywał coraz większą władzę, schronił się na tę wyspę, czekając dogodnego momentu, aby wyemanować z siebie powtórnie bestię – Bafometa, Pana Sabatów, któremu od wieków głupcy mnie i tobie podobni nie tylko służyli, ale i oddawali cześć, mniemając, że staną się przez to kimś więcej niż ludźmi, jakby człowiekiem być, to było mało!
Wszakże gdy Bafomet niczym poczwarka motyla przebywał w uśpieniu, konieczne było napojenie go odrobiną DOBROWOLNIE na ten cel oddanej ludzkiej krwi. I wówczas dopiero się budził. Odzyskiwał właściwy kształt Pana Sabatów i mógł już działać. A do jego działań wciąż i wciąż, i wciąż potrzeba jest krwi i rozpusty, i zgrozy, i przekleństwa, i bluźnierstwa, i szału, i opętania, i wszystkiego tego, co odczłowiecza ludzką naturę. A umie – niczym najdoskonalszy z aktorów, zresztą jest nim przecież – przywdziewać Bafomet, twór Księcia Ciemności, każdą z masek. Każdą, jakiej tylko zapragnie. Może być piękną dziewczyną i kusić swą urodą mężczyzn. Może być przystojnym młodzieńcem i prowadzić ku zgubie naiwne dziewczęta. Może być potężnym królem lub starcem-żebrakiem, łkającym o wsparcie. Umie być wszystkim i mało kto potrafi mu się oprzeć. Mało kto.
Doktor przerwał i znów zajął się przygotowywaniem lekarstwa na złagodzenie bólu u rannego, tym razem zwiększając dawkę narkotyku, Hans bacznie obserwował doktora, a potem zapytał:
A zatem? Co będzie ze mną?... Co będzie?...
Cóż, czy nie wybrałeś? Czy on cię zmuszał, abyś pomógł zbudzić Bafometa z letargu? Czyż nie uczyniłeś tego dobrowolnie?
Uczyniłem...
Zatem chyba nie muszę ci już niczego objaśniać, niczego tłumaczyć. Oddałeś mu się i jesteś jego własnością! Zgubiony...
Nie!!! Nie!!!
I były to ostatnie słowa, które Hans wykrzyczał. Narkotyk począł działać.

* * *

Wstrząs psychiczny, jakiego doznał młody Semberk pod wpływem słów usłyszanych z ust starego doktora, sprawił, iż ów zaniepokoił się nie na żarty. Podszedł więc do nieprzytomnego i wymacał puls. Z ulgą stwierdził, że choć słaby i nierównomierny, to przecież Hans ma jeszcze kilka godzin życia przed sobą. Tylko... tylko, co mu owe godziny dawały? Czyż można było liczyć na cud? A tylko cud mógł tu coś zmienić.
Usiadł zatem doktor obok drzwi na półokrągłym wieku od kufra obitego żelaznymi obręczami i odchyliwszy głowę do tyłu, oddał się rozmyślaniom.
Oto znów widział samego siebie, gdy jako młodzieniec przejęty do głębi kazaniem wielkopostnym pewnego złotoustego mówcy, umiejącego sprawić, iż tłum w kościele rzucał się na kolana, że płakał, jęczał, bił w piersi i zawodził, uświadomiwszy sobie swoją małość, swoją nikczemność i grzeszność... A zatem znów widział siebie samego, gdy po wysłuchaniu kazania i oczyszczeniu się z win przy kratce konfesjonału, cichaczem, nie mówiąc nic nikomu, wymknął się z domu, aby już nigdy doń nie powrócić.
Ach, ów nagły impuls, owo poczucie, że jego, właśnie jego, spośród tylu innych Bóg wybrał na swego kapłana, sprawiły, iż zapukawszy do furty klasztornej ojców franciszkanów-reformatów, poprosił o przyjęcie do ich zakonu. Był gorliwy, świątobliwy. Był wzorem do naśladowania. Ba! Mało tego – był mądry! Nikt w całym konwencie nie mógł się z nim równać w zakresie teologicznej wiedzy! Lata mijały na ćwiczeniach i na nauce... A potem?... Oto biskup... widzi go jak przez mgłę, ledwie pamięta własne święcenia kapłańskie... Pierwszą mszę, gdy drżąc z przejęcia, nie śmiał dotknąć białej hostii, którą wpierw pokonsekrował, wypowiadając nad nią słowa, które ongiś wyrzekł w wieczerniku Ten, którego wziął sobie za Mistrza i za Nauczyciela.
Hoc est enim corpus meum... To jest bowiem Ciało Moje...
A potem?
A potem nie było już nic zgoła nadzwyczajnego, w tym, co czynił. Nic. Codzienność szara i pospolita. Rutyna, żadnego mistycyzmu. Biała hostia – ot okruch chleba i nic nadto. A on czekał niezwykłości, czekał cudów, czekał, że Bóg gromkim głosem przemówi z wysokości, odezwie się do niego, tak jak kiedyś odzywał się do proroków i świętych. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Nic.
Jął nienawidzić te dni, podobne jeden do drugiego niczym bezmyślnym przesuwaniem wyślizgane paciorki różańca. Jął nienawidzić sam siebie, zrozumiawszy nareszcie, że to nie powołanie przez Boga przywiodło go przed klasztorną furtę, lecz jego własna pycha... Pycha i nic nadto. Gdy uznał się doskonałego. Za lepszego od innych.
A potem? Potem począł przekraczać pewną granicę. Wyrzucał Bogu, iż przyjął ofiarę, której bynajmniej nie pożądał. Ale Bóg milczał... Ciągle milczał... I w mózgu jęła kiełkować myśl, z którą usiłował walczyć, myśl obca temu wszystkiemu, co przez lata czuł, czego go uczono... Ale przecież z dnia na dzień myśl owa potężniała, silniej nurtowała jego umysł: Jeśli Bóg milczy... jeśli milczy... to może Boga wcale nie ma?... Pozwolił jej się ostatecznie sformułować. Wyrzucił ją z siebie, czekając gromu, który go porazi, który runie z bezchmurnego nieba i spali, zwęgli to ciało grzeszne i ten umysł grzeszny, który poważył się na takie bluźnierstwo... Ale grom nie uderzał. Bóg ciągle milczał. Ciągle...
I nowa wątpliwość. Inna zgoła, chociaż równie bluźniercza, co poprzednia: ... a może jednak On jest..., tyle że... bezsilny? Tkwi tam, kędyś w nieskończoności Kosmosu, lecz nieporadny niczym paralityk przykuty do fotela, zdany na łaskę i niełaskę opiekunów i krewnych? I tym razem nie strzaskał go piorun. Wszystko runęło, zwaliło się niczym domek z kart. „Kto buduje dom na piasku...” – Przemknęło przez głowę. Tak, on zbudował dom na piasku pychy, nie na skale wiary. Nie na pewniku, lecz na ułudzie.
Kim zatem był teraz, po latach spędzonych na ustawicznym oszukiwaniu samego siebie? Kim był, zrozumiawszy, iż przegrał wszystko, co miał do przegrania? Och! Co za okrutna męka!
Jakiś szept w głowie? W głowie? Może w głowie. Może szept, a może złudzenie... Jakiś obraz... Zrazu rozmyty, potem... potem wyostrza się. Obraz człowieka wiszącego na konopnym sznurze uwiązanym do haka wbitego tuż obok drzwi celi. Na sznurze, którego pętla werżnęła się mocno, bardzo mocno w szyję. Szeroko rozwarte wytrzeszczone oczy, język niemieszczący się w ustach, wysunięty i opuchły. Sina twarz... Któż to?... Ach, to ja... Nie, precz! Precz! Niech nie nachodzą mnie takie myśli. Czy muszę? Naprawdę? Do końca? Czy muszę być tym, któremu biskup kładł ręce na głowie, mazał dłonie świętymi olejami? Czy muszę być tym, kim jestem, aż do końca, aż do ostatniego uderzenia serca. Tym, który co rano pochyla się nad okruchem chleba tak małym, iż nie jest on w stanie zaspokoić niczyjego głodu? Nad okruchem, który od dawna nic dla mnie nie znaczy?...
... Hoc est enim corpus meum...
Nie! Dość! Nie!
Jeśli jesteś Boże, jeśliś nie ułudą i nie mrzonką, daj mi znak, iż mnie chcesz! Iż jestem Ci potrzebny! Daj! Błagam! Chcę znaku. Czy to aż tak wiele. Czy to wiele dla Ciebie, który stwarzasz światy z niczego i ścieżki wytyczasz czasowi? Ale On dalej milczał.
Tego ranka, jak to miał w zwyczaju, usiadł w konfesjonale, by słuchać samooskarżeń. Usiadł, by nurzać się w cudzym brudzie, jakby mu było mało własnego. Pouczał, kazał bić się w piersi, zadawał pokutę... Jedno i to samo... Jedno i to samo... Już miał wyjść z kościoła, gdy naraz przez kratę konfesjonału dostrzegł profil dziewczęcej twarzyczki. Tak niewinnej i czystej, jak u Madonny z obrazów średniowiecznych mistrzów.
Cóż za grzechy może mieć ta słodka istota?” – przemknęło mu przez myśl.
Pochylił się przecież ku niej, nadstawiając ucha.
I od tamtej pory wszystko się zmieniło. Jego życie, pragnienia i cel...
Nie rozumiał słów, które mu szeptała. Wsłuchiwał się w dźwięk jej głosu, który przypominał poszum sosen w prastarym borze. Wchłaniał w siebie, nie tylko nozdrzami, ale całym sobą, zapach emanujący z jej młodego ciała. Pachniała świeżą ziemią, gdy na przedwiośniu puszczą lody, a brudny śnieg topniejąc, spływa strumykami, zdążając gdzieś w dal ku rzekom, które zaniosą go aż do oceanu, bądź wsiąkając w glebę i sycąc korzenie roślin budzących się do życia. Pachniała miodopłodnym kwieciem lipy, suszącym się na pokosach sianem, rozgrzaną sierpniowym upałem murawą przetykaną krwistoczerwonymi główkami goździków... Było w niej coś z matki-ziemi, rodzicielki wszystkiego, cokolwiek żyje. Prócz jednego. Nie było w niej spokoju.
Jej łagodny – zda się – głos miał w sobie coś z pomruku burzy, jej ciemnofiołkowe oczy – a może żółtozielone, niczym źrenice kota, nie umiałby żadną miarą przysiąc, jaki kolor oczu miała ta dziewczyna – zdawały się rzucać błyski podobne do piorunów przecinających nieboskłon powleczony burosiną opończą chmur, zwieszających się nisko nad dachami domostw. Było w niej coś i urzekającego, i podniecającego, i budzącego lęk. Może nawet grozę. Jedno co było jej obce, to spokój. I on w miarę, jak z jej ust płynęły słowa, których nie rozumiał, stawał się coraz bardziej podniecony.
Rozumiał, że dzieje się z nim coś zgoła niezwykłego, iż jest to może właśnie ów znak, o który prosił. Nie, którego żądał! Lecz jeśli owo było znakiem, to wolał znak niż tego, który mu go zesłał! Mijała minuta za minutą. Słońce już dawno wspięło się na sam szczyt firmamentu, a on wciąż tkwił w tej samej pozie, z uchem przystawionym do kratki konfesjonału, z nozdrzami wdychającymi z lubością zapach... zapach... nie umiał znaleźć właściwego słowa, aż wreszcie doń przyszło – pierwotności i dziczy.
Kątem oka rzucał spojrzenie za spojrzeniem na tę, która od momentu, gdy uklękła na niewygodnych i twardych, wytartych kolanami setek penitentów stopniach, nie zmieniła pozycji ani na cal, nie drgnąwszy nawet.
Naraz pojął, że to nie ona spowiada się jemu, lecz on wyznaje jej wszystkie swoje grzechy. Opowiada o straconych nadziejach, o złudzeniach, które brał za rzeczywistość. O swoim wielkim bólu pożądania czegoś, czego sam jeszcze nie umiałby nazwać, ale podświadomie przeczuwał, iż coś takiego istnieć musi, i że on właśnie temu czemuś winien się poświęcić.
A kiedy wreszcie już wyrzucił z siebie to, co mu od lat doskwierało, uwierając duszę, niczym cierń wbity w stopę, cierń, którego nie da się żadną miarą usunąć, poczuł ulgę. Było mu tak lekko, jak przed wielu, wielu laty, jak w dzieciństwie, gdy siedział na kolanach babki przytulony do niej, wpatrując się w czerwonawozłote płomienie ognia gorejącego w palenisku, podczas gdy światła w całym domu były wygaszone. Czuł się wówczas i szczęśliwy, i bezpieczny, choć przecież nurtował go pewien niepokój. Ogień urzekał nie tylko swym pięknem, ale i swoją dzikością. Tym, iż może go zniszczyć, spopielić, unicestwić. Kochał go i bał się zarazem.
I dokładnie takie samo uczucie podziwu i lęku żywił teraz do tej, która klęczała od wielu już godzin, słuchając wszystkiego, co mu leży na duszy. Wreszcie musiało się skończyć to, co nie zdarzyło mu się nigdy od czasu, gdy dokonał pierwszej konsekracji. Czar prysł. Wróciła szara zwykła rzeczywistość. Drobna dziewczęca dłoń delikatnie jeszcze tylko musnęła jego usta i zwiewna postać znikła w mroku kruchty.
Ale nie był to koniec, lecz początek zaledwie. Nie ulotna chwila, która mija, by nie wrócić już nigdy... nigdy... Co jakiś czas stawała przed nim, cicha i milcząca, zwykle, gdy noc spowiła mrokiem ziemię. Wabiła skinieniem i prowadziła poza miasto, gdzie się gubili pośród wysokich traw, zatracali kształty, do czasu, gdy niebo bladło na wschodzie, zwiastując zbliżanie się świtu. Wtedy wracał zdruzgotany i przybity w klasztorne mury, czując się zbrukany i splugawiony, przysięgając, iż to już ostatni raz.
Nie, nie dlatego, iż bał się Boga, lecz z tej przyczyny, że kiedyś świadomie i dobrowolnie składał swoje śluby. A teraz je łamał. Wstydził się siebie samego. Własnej uległości i słabości. Przecież nie umiał żyć inaczej. Wewnętrznie rozdarty między sobą a sobą, między jednym pragnieniem a drugim, między jednym marzeniem a innym. Oczekiwał tych dni, a raczej wieczorów, podczas których opuszczały go wszystkie wątpliwości i maczał się w mroku. Aż wreszcie nadszedł ów, który do gruntu odmienił już wszystko. Gdy z pięknej twarzy spadła piękna maska, gdy zwierzokształtne monstrum z głową kozła, spośrodka której wystrzelał w górę migotliwy płomień o kształcie hebrajskiej litery szin, wwiodło go w krąg wpół obłąkanych kobiet, mężczyzn, dzieci...
W ogromnej skalnej grocie urządzono świątynię. Ogarnął ją wzrokiem i wszystko zrozumiał. Ponad ołtarzem odwrócony trójkąt, krzyż odwrócony i emblemat kozła. Czarne świece, jarzące się niebieskawymi płomieniami. Ściany czarne i czerwone na przemian. Dzikie śpiewy, szał i ból. Nagie ciała tarzające się po podłodze, poranione, spływające krwią, a jednak... a jednak – doznające niewysłowionej rozkoszy. Koźlogłowy władyka zasiadł na kulistym tronie z boku ołtarza. Ucichło. A potem zabrzmiał śpiew bluźnierczego psalmu, który rozlegał się na przemian z równie bluźnierczym responsorium. Lżenie Boga i wszystkiego, cokolwiek Bogu mogło być miłe. Procesje i recesje. Kadzidło, którym dominował zapach werbeny, zapach ulubiony przez Szatana. Kadzidło gęste i odurzające,w którego oparach zdawało się dostrzegać zarysy innych światów.
Gdzież to podziała się zwiewna, urodziwa, łagodna i czuła – Pokusa? Miast niej widział Pana Sabatów, Bafometa. Jego żółtobursztynowe źrenice wpijały się w twarz zakonnika. Wówczas zrozumiał, czego bestia żąda. Pojął to. Pojął, iż nic za darmo. Nic...
Jak zahipnotyzowany zbliżył się do ołtarza. Nie próbował nawet zgadywać, skąd się tam wzięły jego szaty liturgiczne. Zakładał humerał, albę, stułę, przewiązywał się paskiem, nakładał ornat i manipularz. Nie wiedział, nie rozumiał, było to dlań niepojęte, skąd znał słowa, wszystkie te słowa bluźnierczej liturgii. I gdzie i kiedy, i kto go ich nauczył. Sprawował obrzęd na wpół odurzony. Na ołtarzu leżała naga kobieta, na jej brzuchu stawiał kielich napełniony winem i kładł hostię – biały okruch chleba, który nic od dawna dla niego nie znaczył. O dawna?... Od jak dawna?...A dziś?... Dziś wszystko się zmieniło...
Na ofiarowanie podano mu dziecko. Małe ciałko, może miało miesiąc życia za sobą, a może i nie? Był jak w transie. Działał niczym automat. Bafomet nie spuszczał zeń wzroku, wpijał się w jego twarz, nie pozwalał ani na sekundę, iżby wrócił mu rozsądek, aby sumienie mogło dojść do głosu. Jeszcze teraz słyszy płacz zarzynanego noworodka. Czuje, jak ostrym niczym brzytwa nożem rozcina gardło. Czuje ciepłą krew rozpryskującą się na dłonie, znaczącą ślady na ornacie, na albie, na stule. Zbiera ją do kielicha, miesza z ofiarnym winem. Zbrodniczy, dziki, potworny, bluźnierczy obrzęd się dopełnił...
Oto przekroczył granicę, której zda się, żaden człowiek przekroczyć nie jest zdolny.
Nie pamiętał, co było dalej. Jakiś ból i jakaś niewysłowiona rozkosz. Krzyk i śpiewy, i śmiech, i łzy, i feeria barw, i kłębowisko nagich ciał i poczucie wszechobecnej, wszechogarniającej pustki i nicości. I rozpacz tak potworna, że zda się, może od niej jedynie śmierć tylko wybawić. I byłby wówczas wybrał śmierć. Byłby odszedł, porzucił zewłok cielesny, niespełnione nadzieje, pragnienia, marzenia nieziszczone. Wstręt i niesmak, niechęć, nienawiść do samego siebie. Ale on – Król Nocy – smutny i zadumany, ze swego tronu panujący ponad otoczeniem, wpatrywał się w twarz zakonnika, a jego oczy zdawały się mówić, rozkazywać, krzyczeć:
Nie! Nie uczynisz tego! Nie uczynisz... Może... później. Lecz jeszcze nie teraz... Jesteś mi potrzebny. Właśnie ty, nie zaś ktokolwiek inny!
A później żył na poły niczym dziki zwierz. Wśród lasów, po pieczarach górskich, na uroczyskach, suchych połaciach zagubionych śród bagien, do których ścieżki znali tylko wtajemniczeni. Był kapłanem dzikiego, zboczonego kultu, posłusznie śpiesząc na każde skinienie, na każde wezwanie swego pana – Bafometa koźlogłowego.
Aż wreszcie wypalił się do samego końca. Już nic się nie ostało w nim z człowieka – nic zgoła.
Sam nie wiedział, kim był: istotą ludzką, zwierzęciem, bestią, demonem. Obłęd przeżarł mu mózg, wypalił sumienie, stępił zdolność odczuwania jakichkolwiek uczuć. I wówczas, gdy poczuł się pusty, aż do końca pusty, jak skorupa, z której wyssano ślimaka, wówczas Szatan odtrącił go od siebie. Odepchnął z pogardą. Upokorzył. Czegoś tak potwornie bolesnego jeszcze nie doświadczył nigdy w życiu. Od Boga odszedł sam, a Czarny Anioł go odrzucił!
Zagubiony, przejęty rozpaczą, nie wiedział co ze sobą począć. Wrócić do klasztoru nie chciał. Nie mógł zaczynać od nowa czegoś, co nie było jego powołaniem. Zresztą, choć miłosierdzie boskie jest bez granic, czy miałby czelność, po tym wszystkim, co przez cały ów czas czynił w jaskiniach i na uroczyskach, odprawiając bluźniercze obrzędy, odwoływać się do tego miłosierdzia? Zresztą... utracił Szatana, ale nie zaczął bynajmniej kochać Boga...
Znał się trochę na medycynie, a zatem, gdy tylko nadarzyła się po temu okazja, w portowym mieście zaciągnął się na statek jako lekarz okrętowy. Począł pić. Pił co dnia, upijając do nieprzytomności. Pił, aby zabić, zagłuszyć w sobie te straszne, potworne, niczym z koszmaru sennego pochodzące, wspomnienia dokonywanych zbrodni.
Gdy był zamroczony, cóż – jakoś mógł żyć, ale skoro tylko trzeźwiał, wszystko wracało, dławiło krtań, mroziło szpik w kościach. Zatem pił od nowa... I tak mijały miesiące i mijały lata. Aż do czasu, gdy rozszalały żywioł rzucił ich statek tutaj, w pobliże tej przeklętej wyspy. Po co? Dlaczego? Czy Szatan pożądał go na nowo? Czy znów był mu potrzebny?
Z pokładu dobiegały już nie odgłosy beztroskiej zabawy, lecz dzikie wrzaski, odgłosy szału i orgii, którym oddawała się załoga. Posłyszał wpół zwierzęcy skowyt. Och! Znał ten głos! Głos człowieka żywcem rozrywanego na strzępy. Jakże szybko. Jakże bez trudu Książę Ciemności pod postacią delikatnego dziewczęcia, zdołał zawładnąć umysłami załogi. Jakże prędko zdobył ich wszystkich. Znów święcił zwycięstwo!
Stary zapijaczony doktor poczuł, że statek drgnął i powoli począł odpływać, kierując się zapewne tam, dokąd Ona-On sobie zażyczyła. Odzyskała siły. Świat stawał się coraz bardziej szalony. Szatan wiedział, że teraz mu będzie o wiele, wiele łatwiej zdobyć liczne grono wiernych wyznawców i czcicieli. Takich, którzy nie cofną się przed niczym. Przed żadną nikczemnością i podłością, i zbrodnią.
Och, tak! Teraz bez wątpienia jego szanse niepomiernie wzrosły, coraz więcej bowiem było takich, którzy nie wierzyli w to, że ON – Upadły Anioł w ogóle istnieje! A czyż nie łatwiej zdobyć i pokierować tymi, którzy nie przypuszczają nawet, iż mogą stanowić zdobycz, że ktoś może nimi kierować?
Statek płynął. Nabrał wiatru w żagle i pruł dziobem zielonkawobłękitne fale oceanu. Widać nie cała załoga oddała się SZALEŃSTWU...

* * *

Ocknąłem się zgoła nagle. Prawie nic mnie nie bolało. Za to silne kołysanie, jakie odczuwałem, wprawiło mnie w zdumienie. Nie bardzo wiedziałem, co też się dzieje. Lekarz ciągle czuwający u mojego wezgłowia, delikatnie położył mi dłoń na czole i ozwał się łagodnym głosem:
To nic. Nic. Nie lękaj się. To po prostu podniesiono kotwicę i statek odpływa od brzegów wyspy.
Ale dokąd ? Dokąd płyniemy doktorze?
Stary człowiek wzruszył ramionami:
Tego niestety nie wiem, ani nawet domyślać się nie mogę.
Zatem nie znasz planów kapitana? – indagowałem dalej starego.
Plany kapitana znałem, i owszem. Tyle że teraz nie jest on tu panem i nie jego rozkazy się wykonuje.
A czyje?
Chłopcze, chłopcze – doktor pokiwał głową. – Tej, a raczej Tego, kto nad nimi wszystkimi zdobył i władzę, i moc, i panowanie. Tego, przed którym chcielibyśmy umknąć, skryć się tak, by już nigdy, przenigdy nie mógł nas odnaleźć.
Jąłem drżeć na całym ciele. Szczękałem zębami, a palce kurcząc się, zaciskały na pledzie, którym mnie okryto.
Och! Boże! Litości! Miej litość nade mną! Boże, Ty wiesz, że żałuję! – Któż wzywa Tego, którego nienawidzę? Któż go wzywa?
Spoza drzwi doleciał do mych uszu głos ni to męski, ni kobiecy, mający w sobie coś zwierzęcego – głos Szatana.
Darmo skamlesz! Dobrze wiesz, żeś mój, że nikt i nic nie jest w stanie wyrwać cię z mojej mocy! Otwierajcie drzwi, wpuśćcie mnie do środka. Niech się dopełni, co ma się dopełnić!
Przeklęty! – niesamowity głos z korytarza wprost ział nienawiścią. – Zabierz TO z drzwi! Natychmiast! Słyszysz mnie?! Zabierz, coś tam przymocował! Natychmiast! Usuń tę przeszkodę!
Chwila przerwy i znowu:
I tak cię dostanę, a wtedy pożałujesz! Poświęć tego dzieciaka mnie. Dokonaj rytuału, a przyrzekam, iż na nowo powrócisz do łask!
Potrzebujesz kapłana? Prawdziwego? – stary doktor zmienił się na twarzy. – Jeszcześ nie zdążył usidlić nowego? Dlategom ci potrzebny?
Daj spokój. Czynisz mi wyrzuty. Może i masz trochę racji. Może i masz. Ale przecież, gdybyś się lepiej starał...
Precz Szatanie. Odejdź ode mnie Szatanie! – krzyknął doktor. – Nie chcę cię słuchać. Już nigdy. Nigdy więcej!
Spoza drzwi doleciał chrapliwy, przesycony bluźnierstwem śmiech. Z przerażeniem w oczach patrzyłem na doktora. Skóra na jego twarzy przybrała ziemisty wygląd. Wargi mu posiniały, a ręce jęły drżeć. Zresztą całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Zapatrzony w tego człowieka, zapomniałem nawet o własnym bólu, który mnie przenikał, przesycał każde włókienko ciała, każdy nerw, każdy okruch kości.
Oto obserwowałem zadziwiające i straszne zarazem widowisko. Stary człowiek walczył sam ze sobą. A straszliwa to była walka. Oto dwie wole, dwa pragnienia, dwa pożądania zwarły się ze sobą w straszliwym uścisku.
Zza drzwi ciągle i ciągle dolatywał głos:
Usuń tę przeszkodę. Wpuść mnie!
Chwilami głos przemieniał się w ryk, przypominający dźwięk gromu przetaczającego się po niebie.
Tymczasem doktor stał wciąż pośrodku kajuty. Miał szeroko rozstawione nogi, wykrzywioną grymasem boleści twarz. Wpół otwartymi ustami łapał ciężko powietrze niczym ryba wyrzucona z wody na brzeg. Szponiasto zgiętymi palcami to chwytał powietrze, to rozorywał sobie nimi twarz, aż cały spłynął krwią.
Długo to trwało, bardzo długo, ale przecież nareszcie zauważyłem, że zaczyna się uspokajać. Rysy jego twarzy wygładzają się, tracą ostrość. Rękawem otarł krew z pokaleczonych policzków. Jego oblicze uległo nadzwyczajnej przemianie. Stało się łagodne i tchnące spokojem.
Nie zważając na ryki i na żądania dobiegające spoza zamkniętych drzwi, powoli, nie śpiesząc się, otwarł swój kufer. Szperał w nim długo, aż na koniec spośród niezliczonych rupieci, wyciągnął długi pas materiału o spłowiałej fioletowej barwie, po obu końcach poznaczony krzyżami. Była to stuła. Z czcią ją ucałował i założył na szyję, później zaś zbliżył ku mojemu posłaniu.
Nie... – prosiłem. – Nie... nie zabijaj mnie... Czy musisz? Czy naprawdę musisz bluźnić znowu plugawą ofiarą?... Nie skazuj mnie na potępienie! Czym ci zawiniłem?
Usiadł tuż obok mnie. Ze smutkiem popatrzył mi w oczy.
A zatem niczego nie zrozumiałeś? Tak, wiem. Nie winię cię za to. Z przerażeniem spoglądasz na rdzawe plamy krwi ofiar, które przybrany w tę stułę, składałem na ofiarę Szatanowi.
Zamilkł na chwilę, ale zaraz ciągnął dalej:
Nie lękaj się jednak. Nie lękaj. Nie przyszedłem tutaj w imieniu Przeklętego i nie jego wolę chcę wypełnić. Musisz wiedzieć, że ta stuła, choć zbezczeszczona, choć splugawiona, stanowi przecież jednak znak, symbol mojego kapłaństwa. Nim w niej służyłem Księciu Ciemności, wpierw służyłem Dobru, Prawdzie i Miłości. Wiedz również, iż kto raz świadomie i dobrowolnie wybrał drogę i przyjął święcenia kapłańskie, choćby i największym był w życiu zbrodniarzem, choćby przez lata co sekundę zdradzał Tego, który udzielił mu cząstki Swej władzy, to przecież nigdy owego przywileju nie utraci. Zawsze i wszędzie będę już kapłanem... przez całą wieczność... będę kapłanem Boga nawet i w... piekle...
Pochylił się znowu nade mną i uczynił znak krzyża, przysunął ucho ku moim wargom. Zrozumiałem. A gdym już wyznał wszystkie swoje grzechy, gdy czysty i spokojny czekałem śmierci, gdy starzec unosząc dłoń nad moją głową, szeptał: ego te absolvo... ja cię rozgrzeszam... wiedziałem, miałem tę pewność, że ten, co chciał mnie posiąść na wieczność, nieodwołalnie przegrał...
Stary doktor, czy może raczej mnich, widząc, iż Hans Semberk skonał, powoli zamknął mu palcami powieki i zastygł w tym geście na jakiś czas. Za drzwiami ucichło, lecz przecież wiedział, że TAMTEN wcale nie dał za wygraną. Ale było mu już wszystko jedno. Zrozumiał błędy swojego żywota. Chciałby odwrócić czas, zmienić bieg przeszłych zdarzeń. Tego wszakże nie mógł był uczynić. Rad, iż przynajmniej uratował Hansa, ze spokojem i rezygnacją oczekiwał przeznaczonego mu losu. Któremu przecież nie miał zamiaru poddawać się biernie. Cóż mógł uczynić? Cóż prócz tego, by zawierzyć Temu, którego przed laty zdradził? Nie zdjął stuły. Podszedł do drzwi, oderwał od nich krzyż i mocno zawierając na nim palce lewej dłoni, prawą nacisnął klamkę.
Stanął w progu, twarzą w twarz z Bafometem, zasłoniwszy się krzyżem przed tym, który ziejąc nienawiścią i złem chciał go dopaść. Przed tym, który chciał w starym pomarszczonym ciele zatopić kły, szarpać je szponami, chłeptać krew, a na koniec wydusić zeń ostatek życia...
Stali tak – oko w oko, mierząc się wzajemnie. Mnich odmieniony, przeistoczony wewnętrznie i ten, któremu się zdawało, że stary, zmięty strzęp ludzki, który został doprowadzony ku samej krawędzi człowieczeństwa, że strącił go w niezmierzoną bezdenną otchłań nienawiści i męki, będzie drobiazgiem, ot czymś banalnym i prostym, niegodnym wspomnienia, nie może jednak być zlekceważony.
Oto widział przed sobą kogoś, kto przestał mu służyć, przestał kochać, przestał uwielbiać, przestał się lękać i miał czelność wypowiedzieć walkę. Bafomet czy chciał, czy nie chciał, musiał spoglądać na krucyfiks. Widział poskręcane w agonii ciało Zamordowanego, któremu tyle razy bluźnił, lecz którego się bał, wiedząc, iż On, ten niby-Pokonany, ten grubymi gwoźdźmi przybity do drzewa i tak jest zwycięzcą w ich odwiecznej walce. Walce Nienawiści przeciwko Miłości.
Bafomet drżał i kulił się, jak smagany biczem, a potem, krok po kroku, jął cofać się w kierunku schodków wiodących na pokład. Czepiając się ich szponiastymi dłońmi, pełzł ku górze, pojękując z cicha. A stary mnich z krzyżem uniesionym ponad głową szedł za nim. Szedł i bezgłośnie poruszał wargami, wygrzebując z pamięci i odmawiając słowa dawno, dawno zapomnianych modlitw. Szedł z wiarą w zwycięstwo ani na chwilę nie wątpiąc, iż ten bój nie może być dla niego przegrany.
Marynarze, którzy wraz z Bafometem przybyli, by wyciągnąć starego doktora z jego schowu pod pokładem, patrzyli na tego, który ustawicznie dostarczał im tylko tematów do drwin, szeroko ze zdumienia rozwierając oczy. Widzieli, rozumieli, docierało do ich świadomości, że ów starzec z krzyżem w ręku jest kimś wielkim, ponadludzkim, niezwykłym. Nie rozumieli tylko, czemu prześladuje dziewczynę. Ich oczy dostrzegały bowiem inny zgoła obraz niż oczy mnicha. Oni nadal sycili się pięknem panny, młodej, uroczej, radosnej, umiejącej zabawić i zachwycić wszystkich dookoła. Oni nie widzieli kozłogłowego demonicznego stworu, którego piekło wypluło ze swoich wnętrzności na przekleństwo światu i ludziom. By mogli go ujrzeć w całej jego ohydnej brzydocie, napiętnowanego bluźnierstwem, musiałoby jeszcze wiele czasu upłynąć. Musieliby wiele popełnić zbrodni, musieliby wreszcie wyrwać ze swych serc całą miłość, aż do ostatka, do najmniejszej drobinki, a zastąpić ją nienawiścią. Nienawiścią ku wszystkiemu i wszystkim. Ku kwiatom i trawom. Ku rzekom i strumieniom. Ku górskim szczytom i oroszonym ziołom, ptakom, zwierzętom, obłokom. Ku księżycowi i gwiazdom. Ku bieli śniegu i barwom tęczy. Musieliby osiągnąć taki stan ducha, w którym całym ich światem, całym życiem i całym sensem życia, byłaby nienawiść. Nawet ku samym sobie.
Ale oni nie doszli jeszcze do takiego stanu – ta jedna zbrodnia, którą popełnili, pewnikiem jeszcze zgoła nieświadomi tego, co uczynili, to zbyt mało – i daleko im było do niego, o, jakże daleko. Dopiero wstępowali na drogę, która ich miała poprowadzić ku miejscu, z którego zawrócić prawie niepodobna. Do miejsca, z którego zawracał właśnie ich stary, zapijaczony doktor.
Naraz do uszu marynarzy dobiegł przeraźliwy krzyk:
Ratujcie mnie! Ratujcie!
To dziewczyna, wczołgując się po schodkach na pokład, prosiła o pomoc. I dopiero jej krzyk sprawił, iż jakby się ocknęli z głębokiego snu. Pojęli, że nieznajomej zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo.
Oto oszalały staruch zbliżał się ku dziewczynie z groźnie uniesionym krzyżem, jakby miał zamiar roztrzaskać nim tę piękną głowę. Dwu osiłków rzuciło się, aby go powstrzymać. Schwyciło za łokcie, próbując odciągnąć. Lecz starzec strząsnął ich z siebie jednym nagłym ruchem, jakby mu raptem powróciły siły sprzed lat, sprzed wielu lat, gdy w młodych mięśniach i kościach czuł krzepę i gotów był się zmierzyć i z całym choćby światem.
Ratujcie mnie! Ratujcie! – głos dziewczyny wibrował w powietrzu. Przesycony lękiem, drżący.
To wariat. Bez ochyby wariat – wymamrotał kapitan i zastąpił drogę doktorowi.
Co czynisz? – zapytał. – Czyś oszalał? Czy rum ci już całkiem przeżarł mózg?!
A co wyście uczynili?! Już zapomniałeś?! Zapomniałeś wspaniałej zabawy na pokładzie?! Tanecznych korowodów, orgii, krwi, śmierci?!... Kogo zamordowaliście, szaleńcy?! Słyszałem krzyki konającego?! Kogo?!
Kapitan blady ustąpił z drogi. Przez moment wydawało się, iż odzyskuje jasność myślenia, iż odzyskuje pamięć. Całą pamięć tego, co stało się jeszcze tak niedawno przecież. Lecz wystarczyło jedno spojrzenie Bafometa. Lecz wystarczyło, że wpił się wzrokiem w oczy kapitana, przewiercił przez nie aż do głębin duszy, a tamten na nowo stał się bezwolnym narzędziem w rękach Pana Ciemności.
Dziewczyna-demon już dopełzła do szczytu schodów i stanęła wreszcie na pokładzie, odsuwając się najdalej, jak tylko mogła od włazu. A w nim za chwilę ukazała się dłoń niosąca krucyfiks i wyłoniła cała postać starca. Bafomet runął na kolana. Jęczał i wił się w boleściach. Skamlał o litość, jednocześnie wzywając pomocy.
Ratunku! Ratunku! – ów głos niósł się daleko i słychać go było pewnie w każdym zakamarku statku. Nic poza owym głosem nie docierało do świadomości marynarzy. I ci, którzy do tej pory zajęci byli zabawą, i ci, którym kazano poprowadzić statek ku wyznaczonemu miejscu na odległym lądzie, wszyscy rzucili się na pokład i stanąwszy zwartym kręgiem, patrzyli na tych dwoje – na pełzającą niczym robak po chropawych deskach dziewczynę i starca stojącego ponad nią z groźnie wyciągniętą ręką, w której dzierżył krucyfiks. Niczego nie pojmowali z owej sceny. Mniemali tylko, iż doktor oszalał, i że muszą uwolnić od niego dziewczynę.
Krąg groźnych postaci zacieśniał się wokół tych dwojga. Naraz bosman skoczył – z nagła i niespodziewanie – pomiędzy mnicha, a dziewczynę. Zasłonił ją swoim ogromnym, zwalistym cielskiem. I wtedy ona, w chwili, gdy jej ruchów i woli nie krępował już widok krzyża, podniosła się, wyprostowała i rozkazała tym, którzy stali obok:
Zabierzcie mu ten przedmiot! Bez niego zaraz straci moc! Znów będzie słabym i bezbronnym starcem!
Jeden z marynarzy posłusznie podbiegł ku mnichowi, a schwyciwszy go jedną ręką za gardło, drugą począł wydzierać krucyfiks. Lecz mimo że staruch zsiniał i charczał, nie poluźnił chwytu. Im silniej ręce marynarza zaciskały się na jego gardle, tym silniej palce wpijały się w zbawcze drzewo krzyża. Wiedział, że jeśli pozwoli się pozbawić tej swojej jedynej skutecznej obrony – przegra. Przegra ostatnią walkę swego życia... Przegra całe życie... Nieodwołalnie i ostatecznie...
Nadal bezgłośnie poruszał wargami, nadal odmawiał modlitwy, o których przez tyle lat nie pamiętał, którymi pogardzał, z których kpił. Swoje myśli kierował ku Temu, którego zdradził, ze łzami w oczach błagając o przebaczenie. Nie, nie bał się śmierci. Nawet tej najokrutniejszej. Zbyt wiele ich w swoim życiu widział, zbyt wiele zadał własnoręcznie, iżby strach przed nią miał nim zawładnąć do końca. Przecież śmierć, konanie, choć straszne, choć w męce, jednak da się znieść. A czego znieść by nie potrafił?... Czego?...Nienawiści i smutku, i oddalenia, i pustki. Ciemności i rozpaczy. Nie zniósłby braku Światła. Nie zniósłby ustawicznego brodzenia w Ciemnościach Wiecznej Nocy, pośród tych, którzy podobnie jak on sam przegrali wszystko i zmarnotrawili...
Och! Nie bądź Panie dla mnie sprawiedliwy, bo wobec Twojej sprawiedliwości się nie ostoję. Bądź dla mnie miłosierny...”
To już nie szept modlitwy wypowiadanej ustami, to wołanie duszy niosło się ze środka pokładu statku zabłąkanego w bezkresie oceanu, gdzie w okrąg niebo i woda zlewały się w jedno ze sobą.
Palce na gardle zaciskały się silniej i silniej... Niby w odzewie, inne palce równie silnie zaciskały się na kawałku drewna...
Skądś, jakby z niezmierzonej dali, jakby spoza gęstego tumanu mgły kłębiącej się wysoko nad ziemią, uszu mnicha dobiegł głos:
Nie szarpcie się ze staruchem! Za burtę za nim! Za burtę!
Poczuł jak ręce, jak wiele rąk chwyta go i unosi, jak wloką ku burcie, jak rozkołysują i z rozmachem ciskają w powietrze. Nie czuł spadania. Odzyskiwał oddech i dopiero gdy pogrążył się w wodzie, ta przywróciła mu pełną świadomość.
Przyjęła go ciepła niczym dotyk matczynych rąk i życzliwa. Objęła całego i obmyła. Z wszelkich brudów i złości, i win, jakie przylgnęły do tego ciała i do tego umysłu.
Zrazu pogrążał się w niezgłębionej toni, lecz później jednak kilkoma gwałtownymi ruchami rąk i nóg sprawił, że wypłynął na powierzchnię. Popatrzył w kierunku statku, ale ten pędzony wiatrem, który napinał mu żagle, był już daleko, bardzo daleko i nawet najzręczniejszy pływak nie mógłby go dopędzić. Ale przecież stary człowiek nie miał tego zamiaru.
Oto tu, oto teraz, sam jeden, zanurzony w błękicie wody mieszającej się z błękitem nieba i w błękicie nieba mieszającego się z błękitem wody, poczuł się wolny i... bezpieczny. Po raz pierwszy od tylu lat, mając świadomość, że za kilka godzin – bo przecież na więcej nie starczy mu sił, by płynąć – na zawsze pogrąży się w odmętach, że za te kilka godzin przekroczy drugą po granicy narodzin, granicę w bytowaniu człowieka – granicę śmierci.
Chwile mijały wolno, nieskończenie wolno, a on wciąż i wciąż sycił się odzyskiwanym spokojem. Leżał na plecach, zapatrzony w niezmierzone dale niebios. Przymknął oczy. Oto znów był małym chłopcem. Widział – jakby z pewnej perspektywy, z pewnego oddalenia, czego pojąć nie umiał w żaden sposób – samego siebie. Idącego, wspinającego się pod górę ulicą. Czuł uścisk palców babki, która trzymała go za rękę. Wzdłuż chodnika ciągnął się rząd strzelistych włoskich topoli. Przyjemny, rzeźwy chłód letniego poranka. Zieleń drzew. Kłębowisko zieleni. Gęsta murawa cała poprzetykana stokrotkami i jaskrami. Leży na niej, czuje jej chłód i jej miękkość. Wiatr niesie nitki babiego lata. Biel, nieskalana biel śniegu. Chropawa, z lekka podmarznięta wierzchnia warstwa, którą wczorajsze słońce trochę nadtopiło, a nocny mróz znowu zestalił. Czuje ten chrzęst pod stopami. Słyszy go. Niespodziane pragnienie – nabrać pełną garść śniegu i zanieść do ust. Poczuć jak rozpuszcza się, lodowatym strumyczkiem spływając poprzez przełyk, poczuć jak drętwieją oblepione nim zęby. Choinka przystrojona, rozjarzona dziesiątkami chybotliwych płomyczków świec. Pachnie lasem. Pachnie żywicą. I ten żal... Ten ogromny żal, że owa piękna, wonna choinka umiera, że minie ledwie kilka dni, a osypie się z igieł. Obrazy zmieniają się jeden po drugim. Jeden po drugim...
Całe życie od momentu, który jako pierwszy utkwił mu w pamięci, aż po tę ostatnią chwilę... Na nowo pojawiają się cierpienia i udręki. Na nowo ból i wyrzuty. Na nowo bezsilność, ale już nie bunt, iż czasu nie sposób zawrócić. Zamiast tego żal... Tylko żal... I tylko smutek, że nie umiał powstrzymać, przekonać, przemóc, że statek z demonem na pokładzie bezpiecznie pruje wody oceanu, zmierzając ku odległemu lądowi. I tylko smutek, iż znowu, w mroku i ciemności ludzka podłość i żądze wypełzną niczym robactwo, które będzie się karmić zbrodnią i bluźnierstwem. Potwornością i rozpustą. Że znowu wielu, bardzo wielu pójdzie za ułudą, w zamian za miraże i obietnice spełnionego szczęścia przykrojonego na miarę doczesności. W zamian za obietnicę mądrości i wiedzy, bogactwa, rozkoszy odepchnie to, co ma jakąkolwiek wartość w życiu – odepchnie Miłość. Ile jeszcze istnień? Ile żądz? Ile pragnień? Ile krwi? Kiedy wreszcie wyschnie do dna strumień czasu, oddając swą ostatnią kroplę Oceanowi Wieczności? Kiedy wreszcie wraz z czasem ustąpią i ból, i pragnienia nieziszczalne, i łzy, i żądze. Kiedy nadejdzie ta chwila, gdy nie będzie już niespełnionych snów, ułudnych rojeń? Kiedyż to wreszcie Szatan odejdzie spośród nas, na zawsze, pokonany?
Ale na żadne z owych – w ostatniej godzinie życia, pytań lęgnących się w jego mózgu – nie umiał jeszcze znaleźć odpowiedzi. Jeszcze wiedza i mądrość nieskrępowane czasem i przestrzenią, nieogarnione i wieczne, były zakryte dla jego umysłu.
Wszakże jedno wiedział przecież. I wiedział na pewno, że darmo Szatan zwodzi i uwodzi. Darmo kusi i sprawia, iż ludzie zmieniają się w bestie. Tchórz. Lęka się przyznać, przyznać sam przed sobą, że tę walkę, którą od wieków prowadzi – lub tylko zdaje mu się, że prowadzi – przegrał w momencie, gdy ją wypowiadał.
Czy nienawiść może aż tak zaślepić? Czy aż tak? Jak to się dzieje, iż umysł przeznaczony właśnie do wolności, sam, nie przymuszany, wybiera zniewolenie? Kajdany jednej jedynej myśli przenikającej go zawsze i do końca.
I wiele jeszcze rozmaitych myśli przelewało się przez mózg starego człowieka spoczywającego nieruchomo na falach, zapatrzonego w nieskalany nawet jedną chmurką błękit nieba i ze spokojem i nadzieją czekającego na ostateczne wyzwolenie. Na tę, która wyciszy wszystko, ukoi i nareszcie obdarzy spokojem. Już czuł ją. Czuł, że śmierć nadchodzi. Uśmiechał się do niej, przymykając powoli powieki i szepcząc:
Prędzej, prędzej! Wyzwól mnie wreszcie z więzów tego ciała, które służyło mi tylko ku czynieniu zła...
A ona zmierzała ku niemu obłym kształtem, prując grzbiety fal błękitnawozielonego oceanu. Wychylała się z głębin, krążyła wokół. Czekała sposobnej chwili, by uderzyć. By jednym celnym uderzeniem wydrzeć ostatni dech z piersi starego człowieka...

* * *

A kędyś hen, daleko, poza horyzontem, Bafomet – Pan Sabatów, stał na rufie, zapatrzony w przestrzeń. Czuł całą gorycz porażki i upokorzenia. Oto przegrał z kimś, kto – zda się – był już jego własnością na wieki... na wieki...
Nie, tego nie mógł darować. Tego nie mógł wybaczyć. Zemsta musiała się dopełnić. Zemsta?... Czy zemsta? Czy tak to właśnie odczuwał?... Nie, owo było inaczej... Jakoś inaczej...
Nie potrafił nazwać uczucia, które kazało mu wciąż jeszcze prześladować starca, który i tak, za niewiele chwil, pogrążyłby się w niezgłębionej otchłani oceanu, by nigdy więcej nie zaczerpnąć już powietrza w płuca, ani nie nasycić oczu słonecznym blaskiem. Zemsta?... Nie, to była żądza. Żądza zła i krwi przypisana do jego natury. Żądza zadawania bólu. I wypluł ją z siebie i rzucił w odmęty, i dosięgnął nią rekina, a wstąpiwszy w jego potężne cielsko, popłynął tam, gdzie na falach unosiło się bezbronne ciało starca.

* * *

Ból, ostry, przenikający ból. Skąd ten ból? Tam z boku trójkątna płetwa przecięła powierzchnię wody... Ból rozrywanych mięśni, kruszonych kości... Potworny, nieznośny ból...
Plama krwi rozszerzająca się dookoła. Coraz większa i większa. Nowy atak, nowy ból. Już ostatni. Po nim nicość. Czerń pustki. Bezdenna, zda się, otchłań, niosąca go z zawrotną prędkością ku czemuś... Ku czemu?...
Jasne, złocistobiałe światło rozjarzyło się na końcu czarnej otchłani. I już wiedział. Teraz już wiedział. Już nie musiał wierzyć, że zostało mu wybaczone...
A rekin czas jakiś jeszcze miotał się w wodzie niby oszalały. Rozbryzgując ją i młócąc ogromnym ogonem. Aż wreszcie zanurkował, a gdy wypłynął, wolny był już od tego, co opętało bezrozumne cielsko.

* * *

Na pokładzie płynącego statku, który coraz bardziej i bardziej zbliżał się ku zamieszkałym lądom, załoga pijana i oszalała, pławiąca się w krwawej orgii, tańcząca wokół pięknej, delikatnej dziewczyny, siedzącej pośrodku tanecznego kręgu na wielkim zwoju konopnych lin, na prawo i na lewo ślącej uśmiechy.
I naraz piękno jej postaci jęło mętnieć... I na zwoju lin nie siedziała już ta, którą ongiś zabrali z zagubionej wyspy... Koźlogłowy stwór o poskręcanych rogach, spomiędzy których strzelał w górę, mieniący się rozmaitymi barwami, płomień, w kształcie hebrajskiej litery szin, po kolei, każdemu z nich, z tańczących, którzy nagle umilkli i zamarli w bezruchu, spoglądał w oczy, przewiercał się przez nie, sięgał głębin dusz, wsączając w nie jad swego smutku, swojej rozpaczy, swojej nienawiści i swego zwątpienia...
A oni pod wpływem owego spojrzenia kulili się i drżeli niczym psy smagane batem, a potem upadli na twarze, oddając mu pokłon...

________________________________
1 Odejdź Szatanie! Idź precz ode mnie, Szatanie! (łac.)




Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.

Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: