Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (6)
Część druga. Szepty i cienie
Zimowa noc
Eliza
gwałtownie usiadła na posłaniu i szeroko otworzyła oczy. Była
całkiem przytomna, choć nagle wyrwana ze snu. Nie wiedziała, co ją
obudziło. Jakiś dźwięk, szelest, a może tak się jej tylko
zdawało?... Może... Przez okno wpadała jasna smuga księżycowego
światła, która rozświetlała sypialnię. Popatrzyła na męża
śpiącego obok. Oddychał miarowo, leżąc na boku. Rozejrzała się
dookoła. Na kilimku rozesłanym przed łóżkiem drzemał kot
zwinięty w kłębek. Cicho było i spokojnie. Lecz oto naraz
spostrzegła jak spod niewielkiej, wiekowej już i mocno nadjedzonej
przez korniki wiśniowej komódki stojącej u wezgłowia łóżka
wypełzł cień, nieduży, krępy, człekokształtny, jakby kobold,
jakby skarlałe dziecko, ot coś niedookreślonego. Kobold zastygł w
bezruchu i bacznie przyglądał się kobiecie. Śpiący kot mruczał
miarowo. Kot uchylił powieki, przez chwilę wpatrywał się w
ciemny kształt i naraz z przerażeniem wskoczył na łóżko,
przywierając, drżący ze strachu, do Elizy. Kobold odwrócił się,
jął sunąć ku uchylonym drzwiom sypialni i naraz jakby bezgłośnie
eksplodował, rozsypał się w powietrzu na tysiące i tysiące
drobin... Zniknął...
Kobieta,
drżąca i pełna lęku, próbowała obudzić męża, ale ten mrucząc
tylko coś niezrozumiale, odwrócił się na drugi bok, i spał
dalej. Kot powoli się uspokoił, lecz pozostał przytulony do
policzka Elizy. Serce waliło jej jak oszalałe, w końcu jednak i
ona zaczęła się wyciszać. Kot począł mruczeć. Przymknęła
powieki i jęła powoli zapadać się w aksamitną czeluść snu...
I wtedy skądś z oddali jej uszu dobiegł syczący szept, a pod
zamkniętymi powiekami przez ułamek chwili pojawiła się twarz –
ni to ludzka, ni zwierzęca, pokryta wężową łuską, o
zielonkawożółtych oczach z czarnymi pionowymi szczelinami źrenic.
Z ust kilkakroć wysunął się rozwidlony język. Jeszcze jeden
krótki syk i wszystko znikło. Drgnęła i ponownie rozbudzona
gwałtownie usiadła na posłaniu. W tej samej chwili ciemna chmura
nasunęła się na księżyc. Sypialnię ogarnął tak gęsty, że aż
lepki, pełen grozy mrok...
*
* *
Lutowa
noc 1863 roku mroźna była i widna niczym dzień. Ogromny srebrzysty
księżyc prószył jasnym blaskiem, oświetlając krętą polną
drogę wijącą się śród pól, czasem opuszczającą się w
mroczny wąwóz, czasem wybiegającą z niego na wzniesienie.
Kopiasty śnieg zaścielał wszystko dokoła, skrząc się blado w
zimnych promieniach miesiąca. Gdzieś w oddali majaczyła czarna
krecha lasu.
Od
Zawichostu ku Sandomierzowi podążał niewielki oddział kozaków.
Zmarznięty ubity śnieg chrzęścił pod kopytami koni, pryskając
na boki. Z nozdrzy wierzchowców idących wyciągniętym kłusem
buchały obłoczki pary. Tylko jeźdźcy z zimna kulili się w
siodłach, chociaż wszyscy byli ubrani dostatnio, w ciepłe sukienne
szynele, wysokie buty i futrzane czapy. Ponieważ jednak znajdowali
już dość długo w drodze, zmęczenie dawało znać o sobie. Każdy
z nich marzył teraz o jednym: zagrzać się, najeść do syta, wypić
kusztyczek gorzałki, zakurzyć i iść spać...
*
* *
Gęsty
zimowy mrok szczelnie zasklepił otwory głuchych okien. Salonik
wiejskiego dworu oświetlony zaledwie dwiema świecami sprawiał
przygnębiające wrażenie. Przy ciężkim masywnym stole siedziała
czterdziestoletnia – sądząc z wyglądu – kobieta. Wspierała
głowę na dłoni i w milczeniu patrzyła na nerwowo
przemierzającego pomieszczenie mężczyznę. Ten zatrzymywał się
co jakiś czas i bardziej do siebie, niż do kobiety mówił:
– Co
robić, co robić?... Zostać – ryzykowne, uciekać –
ryzykowne... To niebezpieczne, i to niebezpieczne...
Kobieta
trochę z pogardą, trochę ze współczuciem spoglądała na
mężczyznę, na męża.
– Zrobisz,
co uznasz za stosowne, Ludwiku. Jeśli wyjedziesz, jakoś sobie dam
radę.
– O!
Jakaś ty dobra, duszko, jaka dobra! Wyrozumiała! Ale, ale, na pewno
dasz ty sobie radę, Elizko? Na pewno? – zapytał niby z troską,
choć słysząc jej słowa, nie był w stanie ukryć radości w
głosie. Zaraz też sam sobie odpowiedział. – Pewnie, pewnie, że
dasz sobie radę. Sama nie zostaniesz, przecież jest tu służba, a
w razie czego do ciotki Józi do Sandomierza pojedziesz. Ciotka stara
panna, samotna, to i chętnie cię ugości, parę tygodni
przesiedzisz, a tu się może tymczasem uspokoi.
– Zatem
postanowiłeś, że wyjeżdżasz? A dokąd, bo dotychczas mowy o tym
nie było?
– Myślę,
że może za kordon? Do Galicji? Przycupnę w Krakowie, przy okazji
załatwię parę spraw, a tu tymczasem znów nastanie ład i
porządek.
Kładąc
na stole jakieś papiery, dodał:
– Ponieważ
jednak czas mamy niepewny, na wszelki wypadek zostawiam ci
plenipotencje na dysponowanie naszym majątkiem.
Kobieta,
słysząc te słowa, nie była w stanie już dłużej hamować
emocji:
– Kim
ty jesteś? Ty się masz za Polaka? Starałam się ciebie zrozumieć,
współczułam nawet, ale ty jesteś zwykłym tchórzem, tchórzem!
Jedź, nie będę za tobą tęskniła!
Ludwik
przestał krążyć po saloniku, przystanął naprzeciw żony, dłonie
zacisnął w pięści i wysyczał:
– Ani
się waż tak do mnie mówić, ani się waż...
– A
co? Prawda boli? – spokojnie odrzekła Eliza.
Wstała
z trudem, powoli, podeszła do taśmy dzwonka nieopodal drzwi,
kilkakroć pociągnęła za nią energicznie, wzywając służbę.
Gdy się podniosła zza stołu, można było zobaczyć, że jest
brzemienna i że do rozwiązania zostało jej nie więcej niż dwa,
może trzy miesiące.
Drzwi
saloniku otwarły się i wszedł służący.
– Zarządź
tam, żeby dla pana osiodłano konia.
– Nie
ma potrzeby, koń gotów od godziny – odpowiedział służący.
Kobieta
nic na to nie rzekła, spojrzała wymownie na męża, machnęła ręką
i skierowała się ku wyjściu.
– Elizko!
– zawołał Ludwik. – Elizko! A nie pożegnasz się ze mną?
– Szczęśliwej
drogi – mruknęła i zamknęła za sobą drzwi.
Mężczyzna
odetchnął z ulgą. Czuł się usprawiedliwiony. Nie miał zamiaru
wdawać się w żadne awantury. Chciał spokoju, sytości i dobrobytu
– dla siebie i dla swojej rodziny. Chciał pracować, pomnażać
majątek, zapewnić dostatek dzieciom. Dla niego wypowiedzenie wojny
potężnemu carowi szaleństwem było i niczym więcej. I wiedział
jak się to i tym razem skończy, podobnie jak miatież – bunt
z 1830 roku... Morzem krwi, łez, tysiącami zesłań na Sybir.
Strumieniem emigracji na Zachód, który wyssał z kraju
najwartościowszy element. Uciekał, zostawiał ciężarną żonę
samą, ale był pewny, że jeśli by tu został, to albo powstańcy,
albo Rosjanie zniszczyliby cały jego dorobek. Między tymi dwoma
potężnymi wirami nie udałoby mu się zachować neutralności i
równowagi. A on za wszelką cenę chciał ocalić to, co miał.
Kiedy zaś go nie będzie, ktokolwiek by nie przyjechał do dworu,
czy buntownicy, czy Moskale, samotnej kobiety nie skrzywdzą, majątku
nie ruszą. Pewnie go uszczuplą kontrybucje nakładane przez jedną
i drugą ze stron, ale przecież nie unicestwią. A gdy się to
szaleństwo skończy, będzie miał od czego na nowo zaczynać. Tedy
zdecydowanie bezpieczniej będzie dla całej rodziny, jeśli
wyjedzie.
– Koń
gotów, tak? – upewnił się.
– Tak,
stoi przed gankiem.
– Zatem
w drogę!
Wybiegł
z dworu i mimo swoich dobrych pięćdziesięciu lat zwinnie wskoczył
na siodło. Ścisnął konia kolanami i powoli wyjechał na
gościniec. Tu przystanął na chwilę, rozejrzał się, jakby się
zastanawiając, w którą stronę ma się udać, po czym ruszył
galopem ku granicy. Nie minęło wiele chwil, a postać jeźdźca
zniknęła za zakrętem i tylko jeszcze przez czas jakiś słychać
było tętent końskich kopyt, ale i on w końcu umilkł. Dwór
spowiły mrok i cisza. Tylko mdły żółtawy poblask migocący w
oknach świadczył o tym, że nie wszyscy jeszcze śpią, że ktoś
czuwa...
*
* *
Esauł1
co i raz unosił się w siodle i bacznie rozglądał dokoła,
wypatrując świateł jakiegoś dworu czy sioła. Ale wokół
rozciągała się tylko pusta, biała przestrzeń. Tymczasem droga
weszła w ostry zakręt, jednocześnie zagłębiając się w niezbyt
głęboki wspinający się ku wierzchołkowi wzniesienia parów.
Kozacy popędzili konie i galopem wyjechali na rozległy płaskowyż,
a wtedy, w niewielkim oddaleniu, dostrzegli żółtawy poblask
rozświetlający okna przysadzistego budynku jakiegoś szlacheckiego
dworu.
Esauł
ściągnął wodze, żołnierze poszli w jego ślady. Konie poruszały
się teraz stępem. Oficer, wyciągnąwszy szablę, dał nią znak
kozakom i zwarty dotychczas oddział rozciągnąwszy się najpierw w
linie, jął półkolem zbliżać się do dworu, aby go okrążyć.
Sprawnie,
szybko i po cichu otoczono budynek. Żołnierze nie byli pewni czy
jest tu bezpiecznie, czy we dworze nie kwaterują, aby buntowszczyki.
Esauł razem z dwoma kozakami podjazdem skierował się ku frontowi
budynku. Dał znak ręką i jeden z sołdatów zeskoczywszy z konia,
wbiegł na ganek i głownią szabli ostro załomotał w drzwi:
– Otkrywat’!
Bystro, bystro!
Za
drzwiami dał się słyszeć jakiś ruch. Po dłuższej chwili
uchyliły się one i w szparze ukazała się najpierw ręką
trzymająca świecę osadzoną w przenośnym lichtarzu, a potem głowa
służącego:
– Panowie
sobie życzą? – zapytał flegmatycznie.
Kozak
naparł na niego barkiem i na siłę wdarł się do sieni. Za nim
skoczyło kilku jeszcze współtowarzyszy.
Esauł
wszedł na końcu, zatrzymał się przed służącym, który cofnął
się, najdalej jak mógł, jednocześnie zasłaniając sobą
przejście prowadzące w głąb domu, i zapytał:
– Pana
nie ma.
– Pan
wyjechał za interesami do Galicji – spokojnym głosem odpowiedział
służący.
– Nie
łżę. Prawdę mówię. A bydlakiem nie jestem!
Harda
odpowiedź, zamiast rozjuszyć esauła, ubawiła go tylko. Parsknął
śmiechem i skwitował:
– Każdy
pan za swoje trzy grosze – mruknął służący, łypiąc spode łba
na oficera.
W
tym momencie do sieni weszła dziedziczka. Esauł stuknął obcasami
i skłoniwszy głowę energicznym ruchem, przedstawił się:
– Nikołaj
Wasiliewicz Krasnow.
– Eliza
Szłopanowska.
Oficer,
jakby się usprawiedliwiając z nocnego najścia, dodał:
– Da,
da! Ustali my i zamierzli! – zawtórowali mu kozacy.
– Mąż
niedawno wyjechał za interesami do Galicji. A kiedy wróci – nie
wiem.
– Nie
sama a ze służbą. Mróz, panowie, zachodźcie do dworu. Ugoszczę
was, jak o tej porze będę mogła najlepiej.
–
Spasiba
wam, barynia9
– oficer znów stuknął obcasami i znów skłonił się przed
panią Elizą. Tymczasem spoza jego pleców jeden z sołdatów
zawołał:
Oficer
odwrócił się do niego i syknął przez zęby:
Gospodyni
zaprosiła esauła do jadalni, a kozacy rozlokowali się w
czeladnej. Obudzona kucharka naprędce przygotowała dla oficera
kopiasty talerz jajecznicy na kiełbasie i gorącą herbatę. Na
stole stanęła też butelka wiśniowej nalewki domowej roboty.
Tymczasem sołdatom podano chleb, wędzoną słoninę i po kusztyczku
gorzałki na rozgrzewkę.
Gdy
już wszyscy podjedli i wypili, co im podano, esauł, wyznaczywszy
wartowników, reszcie kazał się rozlokować, gdzie im wskazano i
iść spać. Dwu sołdatów, klnąc pod nosem na pieski los, wyszło
na zewnątrz budynku. Jeden z nich dawał baczenie na drogę, drugi
strzegł tyłu domu. Syci i rozgrzani wódką marzyli tylko o jednym
– żeby zakurzyć fajeczkę. Na warcie jednak było to zabronione,
a poza tym mieli świadomość, że żarzący się ogieniek mógłby
zostać łatwo wypatrzony, gdyby polscy powstańcy podeszli pod dwór.
W
końcu wszakże jeden z nich nie wytrzymał. Zbliżył się do
współtowarzysza i powiedział:
–
Słuszaj,
Stiopa, ja wsio ż pajdu pakurju12
–
i
nie czekając na odpowiedź, uchyliwszy boczne drzwiczki znajdujące
się obok głównych wrót, wślizgnął się do stodoły i zniknął
w jej mrocznej i przepaścistej czeluści.
*
* *
Ledwie
niebo zaczęło szarzeć na wschodzie esauł, który mało co spał
tej nocy, zarządził pobudkę i dał kozakom rozkaz do
natychmiastowego wymarszu. Żołnierze sprawnie osiodłali konie i
oddział zwartą kolumną ruszył w drogę.
Pani
Eliza, stojąc w oknie, z ulgą patrzyła na odjeżdżających. Nie
kładła się już ponownie, ale umyła się, przyodziała i poszła
do saloniku. Usiadła przy stole i jęła rozmyślać. Natłok
zdarzeń wczorajszego wieczora i ostatniej nocy sprawił, iż nie
miała dotychczas czasu, aby spokojnie się zastanowić, co ma teraz
począć. Popatrzyła na stół, na którym ciągle leżały
plenipotencje, jakie zostawił jej Ludwik. Machinalnie zgarnęła
papiery i wsunęła je za gorset. Westchnęła głęboko: „Da Bóg,
a jakoś to będzie”. Musi sobie poradzić, przecież dziecko,
dziecko... już niedługo wyda na świat małą istotkę, dla której
musi żyć i walczyć...
Naraz
w saloniku jakoś dziwnie pojaśniało, jakby nagle wstało słońce,
a przecież do wschodu było jeszcze daleko. Podeszła do okna – na
białej płaszczyźnie podwórza pełgała krwawa łuna. Czym prędzej
wybiegła z dworu. Stodoła stała w ogniu, suche smolne deski paliły
się z trzaskiem. Płomienie strzelały wysoko w górę, a wiatr,
który naraz się zerwał, miótł tumany iskier na obory, stajnię,
na dom.
– Gore!
Gore! – krzyczała co sił w płucach.
W
kilka minut w obejściu zaroiło się od służby i włościan,
którzy z pobliskiej wsi pośpieszyli na ratunek.
– Zwierzęta,
wyprowadzajcie zwierzęta! – wołała Eliza.
A
była najwyższa pora po temu, bo właśnie stanął w ogniu dach
stajni. Cała jego więźba trzeszczała niepokojąco, a jedna z
krokwi przepaliła się tak, że lada chwila mogła runąć do
wnętrza. Kilku parobków odważnie skoczyło do środka i próbowało
wyprowadzić konie, ale te, oszalałe ze strachu, stawiały niezwykły
opór. Rżały przerażone, rozdymając chrapy i z dzikim wzrokiem
miast uciekać przed ogniem chciały w ten ogień wskoczyć. Parobcy
poniechali koni i wpół uduszeni dymem i gorącem nieomal w
ostatniej chwili wybiegli ze stajni. Przepalone krokwie z trzaskiem i
ponurym hukiem płomieni zapadły się w głąb. Jeszcze tylko przez
kilka minut słychać było przerażające rżenie chwilami nieomal
przeradzające się w wibrujący jęk płonących żywcem zwierząt...
Krowy,
świnie, drób udało się ocalić.
Próbowano
także ratować dwór. Jedni wynosili z budynku, co tylko było
można, inni, ustawieni w rząd, podawali sobie z rąk do rąk
wiadra, skopki i wszelkie inne naczynia, jakie tylko udało się komu
znaleźć, a które napełniano u studni i ich zawartość wylewali
na drewniane ściany domu, mając nadzieję, że ogień się nań nie
przeniesie. Niewiele to jednak pomogło. Po mniej więcej pół
godzinie wybrano studnię do sucha. Zgarniano zatem śnieg i nim
próbowano przydusić ogień – bezskutecznie. Wkrótce tedy i dwór
ogarnęły płomienie. Ogień trzaskał i skwierczał. Ogromna łuna
rozświetliła szarzejące niebo, wybiegając naprzeciw wstającemu
blademu słońcu...
*
* *
– Elizko!
Miej ty rozum! – w głosie ciotki Józefy Korzenickiej brzmiała
stanowczość i surowość zarazem. – Elizko! Bój się Boga! Nie
możesz mieszkać w czworakach! Nie majątek teraz ważny a dziecko!
Nie swoim jeno zdrowiem i życiem ryzykujesz, ale i dziecka!
Starsza
pani, rodzona siostra nieboszczki matki pani Elizy, na wieść o
strasznym nieszczęściu, jakie spadło na jej siostrzenicę, nie
zwlekając, czym prędzej udała się po nią, aby zabrać ją do
siebie, do Sandomierza.
Ale
Eliza nie chciała nawet słuchać.
– Ciociu,
jeśli wyjadę, to wszystko zmarnieje, wszystko rozkradną. Muszę tu
być, żeby resztek dobytku pilnować, żeby strzec tego, co nam
jeszcze zostało. A w czworakach nie jest mi tak źle. Ludzie ze wsi
życzliwi, służba wierna i lojalna. Nie, nie ma mowy o wyjeździe.
Zostaję tu i koniec.
Ciotka,
słysząc te słowa, fuknęła zirytowana:
– Zrobisz,
jak zechcesz. Pamiętaj wszakże, że mój dom stoi przed tobą
otworem. Jeśli nabierzesz rozumu, zjeżdżaj do mnie nawet
niezapowiedziana. Tymczasem ja wracam do siebie. W czworakach z tobą
mieszkać nie będę.
Ciotka
raz jeszcze omiotła ciężarną siostrzenicę krytycznym wzrokiem,
kręcąc przy tym głową z dezaprobatą i mrucząc coś pod nosem.
Po czym wsiadł a do sanek, skinęła na
woźnicę, ten strzelił z bata i ruszyła w powrotną drogę.
*
* *
Mijały
tygodnie i wreszcie nadeszła wiosna. Słońce coraz wyżej wspinało
się na niebieską powałę, coraz mocniej przygrzewało. Zaczęły
się roztopy. Połacie brudnego śniegu kurczyły się z dnia na
dzień. Dziesiątki wartkich strumyczków spływało z pól,
rozpołożonych na łagodnych stokach lessowych wzgórz zbiegając ku
dnom parowów, a stamtąd, połączywszy się w jedną strugę,
gnały, by zasilić liczne w tej okolicy strumienie i rzeczki i
wreszcie zakończyć swój bieg w szarym nurcie Wisły. Spod śniegu
wychynęły białe główki stokrotek, zakwitły leszczyny i
zażółciły się pierwsze podbiały. Chociaż jednak świat
poweselał, to ludzkie serca przepełniał smutek. Przez
podsandomierskie wsie i osady przemieszczały się, a to oddziały
powstańcze, a to regularne wojsko rosyjskie. Po zagajnikach i
leśnych wykrotach poniewierały się trupy Polaków pobitych w
potyczkach, obdarte z przyodziewku, pozbawione butów przez
czyhających na łupy okolicznych chłopów.
Pani
Elizie coraz trudniej się żyło. Co i raz nachodzili ją, a to
powstańcy, a to sołdaci i żadnym nie mogła odmówić prowiantu
dla ludzi i koni. Czego wcześniej nie strawił ogień, to teraz
pożarły kontrybucje. Poza tym zbliżał się termin rozwiązania, a
ona czuła się gorzej i gorzej, miała popuchnięte nogi, była
jakoś dziwnie słaba, od czasu do czasu odczuwała tępy ból w
nadbrzuszu, a przestraszyła się nie na żarty, kiedy zobaczyła
drobne plamki krwi na bieliźnie. Bała się, że poroni. A z dala
od miasta, z dala od lekarzy mogło się to fatalnie skończyć i
dla dziecka i dla niej. Coraz poważniej zaczęła zatem rozważać
propozycję ciotki Józefy, by porzuciwszy majątek przenieść się
do Sandomierza.
Dodatkowo
męczyła ją także niepewność co z córką, która jakiś czas
temu wyszła za mąż za dość zamożnego ziemianina spod Miechowa w
Krakowskiem, a od której nie miała żadnych wieści od chwili
wybuchu powstania. Czy są bezpieczni? Była pewna, że zięć
przyłączył się do jakiegoś oddziału, a Marcysia, jej Marcysia
została sama... Sama w taki czas...
Nie
miała też wiadomości od Ludwika. Co prawda pożycie nie układało
się im od dawna, niemniej lata spędzone pod jednym dachem, wspólne
dzieci, to cementowało. I było też zwykłe, ludzkie
przyzwyczajenie. Choć początkowo była wściekła na męża, teraz
przyłapała się na tym, że nawet nieco za nim tęskni. Nie
widziała nawet czy udało mu się przedostać do Galicji, czy nie
utknął gdzieś na terenie Królestwa, a może wpadł w ręce
Rosjan?...
Tego
wieczora udawała się na spoczynek z podjętym postanowieniem, że
wyjedzie stąd skoro świt. Niczego tu już bowiem nie upilnuje, a
ryzykować życiem dziecka dłużej nie miała zamiaru.
Gdy
słonko wstało, kazała dobrze wymościć słomą chłopską furkę,
załadowała na nią co najpotrzebniejsze – trochę ubrań i jakieś
wiktuały na drogę. Kiedy furmanka ciągnięta przez niezgrabnego
deresza ruszyła z turkotem i wyjechała na gościniec, obejrzała
się ze smutkiem na zgliszcza czerniejące na tle sadu, w którym
dorodne śliwy pyszniły się pianą białego, wonnego kwiecia.
Powietrze przesycone było tym zapachem – słodkawym z leciuchną
nutą goryczy. Naraz zobaczyła, jak za furką biegnie żółta
kundliczka Rudzia i biały kotek w szare łatki o imieniu Włóczek
– jej pupile. Na ten widok ogarnął ją jeszcze większy smutek,
krtań się jej ścisnęła i łzy zaczęły napływać do gardła.
Woźnica także się obejrzał, a widząc zwierzaki, kilkakroć
zaciął konia batem, zmuszając go do szybszego biegu. Ale nic to
nie dało – pies i kot uparcie podążały za wozem.
– A
niech tam! Przecież mnie ciotka nie wyrzuci! Wojciechu, zatrzymajcie
się.
– Prrry!
Fura
stanęła, woźnica zeskoczył na ziemię, przywabił psa i kota i
pojedynczo podał je pani Elizie.
– Skoro
koniecznie chcecie być ze mną, to niech tam! Dalej pojedziemy
razem. Ciotka was polubi. Ciotka zła nie jest, choć czasami
szorstka.
Chociaż
od dworu Szłopanowskich do Sandomierza było tylko nieco ponad
siedem wiorst, podróż zajęła dzień cały. Elizę bowiem chwyciły
bóle i jazda wyboistą drogą, po której z trudem toczyły się,
okute żelaznymi obręczami drewniane koła furki stała się nie do
zniesienia. Furman tedy to kawałek jechał, to się zatrzymywał, a
czas płynął. W końcu, gdy na horyzoncie pojawiły się już
zarysy wież sandomierskich kościołów, poczęło zmierzchać.
– Pani
dziedziczko, musimy pośpieszyć, bo noc nas zastanie w polach, a po
ciemku, po omacku do miasta nie trafię. Zaś nocować na dworze o
tej porze roku i w pani stanie, oj, to nawet myśleć nie chcę.
Eliza
zacisnęła zęby i odparła:
– Masz
rację. Popędź konia i pospieszaj. Jakoś muszę wytrzymać.
Furman
bez słowa strzelił z bata i furka nabrała rozpędu.
Całkiem
już pociemniało, gdy bardzo długim, choć dość płytkim wąwozem
doturlali się od Krukowa do pierwszych chat Przedmieścia
Zawichojskiego, do jego części Chałupkami zwanej. Była dziewiąta
wieczorem, bo od katedry ich uszu dobiegł dźwięk dzwonów, które
swą melodyjną spiżową modlitwę, od ponad czterystu już lat,
słały do Boga za rycerzy poległych pod Warną. W tej samej chwili
pani Elizie odeszły wody.
Woźnica
na dobre przestraszony popędził do pierwszej z brzegu słomą
krytej chałupy i ostro załomotał w okienną ramę.
– Ludzie!
Pomocy! Kobita rodzi!
Ostrożnie,
ze skrzypieniem, uchyliły się koślawe, zamykane na skobel,
pobielone wieloma warstwami złuszczającego się wapna, drzwi:
– Co
się dzieje? – zapytała młoda kobieta, która z ciekawością
zlustrowała Macieja.
– Pani
dziedziczka rodzi, wody jej odeszły! Wpuśćcie nas i pomóżcie, bo
co ja sam pocznę?
– Józek!
Józek! A chodź no tu!
Kudłaty
chłop stanął za jej plecami, a razem z nim pięcioro czy sześcioro
dzieci w różnym wieku, które wybudzone z pierwszego snu pięściami
przecierały oczy.
–
Pomóż
człowiekowi, przenieście panią do chałupy, ja przygotuję łóżko,
a ty Mania – zwróciła się do najstarszej córki – biegnij po
staro Majcyno13,
żeby odebrała poród.
Czym
prędzej tedy przyniesiono Elizę i ułożono ją na okazałym
małżeńskim łożu.
Na
Chałupkach zrobił się ruch, ludzie powychodzili z domów
zaintrygowani tym, co się działo. Każdy chciał jakoś pomóc. Ale
kudłaty chłop stał, niczym cerber we drzwiach i odganiał nadto
wścibskich. Wpuścił tylko dwie czy trzy baby, bo nie wiadomo było
czy Majcyno nie będzie potrzebować jakiejś pomocy.
Skinął
też palcem na jednego ze swoich synów, liczącego z wyglądu ze
dwanaście lat:
– Władziu,
a leć ty czym prędzy na Podole i uwiadom panio Korzenicko, że iji
siostrzenica u nos rodzi.
– Dobrze!
– chłopak zawinął się na pięcie i zniknął w ciemnościach.
*
* *
– W
imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...
Otyła
akuszerka przeżegnała się zamaszyście. Zebrane w izbie baby
również się przeżegnały i chórem odpowiedziały jej:
– Amen.
Na
starym, nadjedzonym zębem czasu dębowym łóżku, na sienniku
wypchanym świeżą żytnią słomą leżała położnica – pani
Eliza Szłopanowska. Twarz miała spiętą, włosy zlepione potem, od
czasu do czasu na przemian to szybko oddychała, to pojękiwała.
Widać było, że cierpi. Chociaż nie była pierwiastką, kolejny
poród nie zanosił się na lekki...
Położnica
ciężko dyszała, jęczała coraz głośniej, aż w końcu jej jęki
przemieniły się w wibrujący bólem krzyk. Minęła doba odkąd
odeszły wody, a rozwiązanie nie nadchodziło... Akuszerka z lękiem
patrzyła na rodzącą, spodziewając się najgorszego. Lecz kiedy
już w końcu nabrała pewności, że położnica wkrótce umrze,
nagle jakby się coś odmieniło i w przeciągu niespełna pół
godziny na świat przyszedł duży, zdrowy chłopiec.
Eliza,
choć nieludzko zmęczona przedłużającym się cierpieniem była
niezwykle szczęśliwa. To był jej szósty poród, ale poza córką,
którą lata temu urodziła żywą, wszystkie następne dzieci –
sami chłopcy – rodzili się martwi. Dopiero dziś, dopiero tego
syneczka mogła wziąć w ramiona, ucieszyć się jego płaczem, jego
oddechem, biciem jego serduszka.
Dniało.
Był niedzielny kwietniowy poranek, zegar na ratuszowej wieży
wydzwonił kwadrans. Położnica popatrzyła na synka i wyszeptała z
trudem:
– Synku,
syneczku, mój mały Stasiu... Ofiaruję cię Matce Najświętszej...
Akuszerka
wzięła dziecko na ręce i ostrożnie poniosła do spowitego mrokiem
kąta izby, gdzie stał drewniany cebrzyk pełen ciepłej, parującej
wody. Ostrożnie zanurzyła w niej noworodka i lnianą szmatką
zmywała z niego krew. Dziecko było spokojne, nie płakało, widać
było, że ta pierwsza w życiu kąpiel sprawia mu przyjemność.
Akuszerka ostrożnie obejrzała się za siebie, zerkając na matkę i
towarzyszące jej baby czy patrzą na nią i na dziecko, ale nie
patrzyły zajęte pielęgnacją położnicy. Wtedy dyskretnie
sięgnęła za pazuchę i wysupłała z zawieszonego na szyi, na
czerwonym sznurku woreczka, drobną kość kota. Ująwszy ją w dwa
palce, nakreśliła nią jakieś znaki na czole i piersiach dziecka.
I w tym samym momencie noworodek zaniósł się przeraźliwym
krzykiem. Czerwona pomarszczona twarzyczka aż posiniała od wysiłku.
Matka i asystujące jej kobiety odwróciły się wystraszone.
Akuszerka czym prędzej osuszyła dziecko lnianym ręcznikiem,
sprawnie zawinęła w pieluchę i podała matce. Ta ułożyła synka
na piersi i położyła mu dłoń na główce.
– No
już, już dobrze, cicho, cicho, mój malutki...
Dziecko
czy to pod wpływem pieszczoty matczynej dłoni, czy też słysząc
bicie jej serca, uspokoiło się dość szybko.
*
* *
Mgła
się smużyła po łąkach, a powietrze nasiąknięte wilgocią
sprawiało, że ciężko było oddychać. W ponure listopadowe
popołudnie 1864 roku pan Ludwik Szłopanowski dotarł wreszcie do
swojego majątku. Powstanie dobiegło końca. On się w nic nie
zamieszał, dlatego bez lęku wracał do domu. Zmęczony był
nieludzko, on i jego koń. Marzył więc tylko o jednym, żeby się
umyć, przebrać w świeże ubranie, najeść do syta i położyć w
miękkiej pościeli.
Ale
oto naraz, gdy wyjechał spoza zakrętu i spojrzał w kierunku dworu,
zamiast domu i zabudowań gospodarczych ujrzał poszarzałe zgliszcza
na tle nagich o tej porze roku konarów drzew starego sadu. Wydał
głuchy jęk i chwycił się za głowę:
– O
Jezu!
Rozejrzał
się dokoła, wypatrując ludzi, aby zapytać, kiedy i co się tu
stało. Ale nie dostrzegł nikogo. Pusto było i cicho. Ścisnął
zatem konia kolanami i pocwałował w kierunku karczmy stojącej na
skraju pobliskiej wsi.
Pchnął
masywne drzwi zbite z grubych sosnowych desek pociągniętych
ciemnozieloną farbą. W twarz buchnął mu zapach stęchlizny,
gotowanej kiszonej kapusty, skwaśniałego cienkiego piwa i taniej
gorzałki. Schyliwszy głowę, żeby nie uderzyć nią o futrynę,
wszedł do środka. Karczma pełna była chłopów. Siedzieli
podpici, z czerwonymi opuchniętymi twarzami i maślanymi oczami
zawzięcie o czymś rozprawiając. Za szynkwasem uwijał się
karczmarz Szmul, a pomagała mu żona Sura. Na widok Ludwika na
chwilę zastygł w bezruchu, nie mogąc ukryć zdumienia. Szybko się
jednak opanował i kłaniając się pas, powiedział:
– Witam,
witam jaśnie pana! Widzę, że jaśnie pan zdrożony, to ja proszę
siadać, ja zaraz coś podam. Może jajecznicę? I świeży chlebek,
dziś pieczony, ciepły jeszcze. Aj! Aj! A może jaśnie pan życzy
kotlet? To ja dam kotlet! Oj jaki smaczny! Sura, podaj panu
dziedzicowi kotlet. I wódki w szkle! Oj tak, na rozgrzewkę.
Ludwik
usiadł przy szynkwasie. Machinalnie wypił gorzałkę i zagryzł
kotletem. Wyciągnął kieliszek:
– Jeszcze.
Karczmarz
nalał. A potem konfidencjonalnie przybliżył swoją twarz do twarzy
Ludwika tak blisko, że ten poczuł odór zepsutych zębów:
– Panie
dziedzicu, to pan się nie bał tu przyjechać? Aj, waj! – cmoknął
kilka razy z podziwem. – Co za odwaga!
Ludwik
popatrzył na niego zdumiony:
– A
niby dlaczego miałbym się bać?
– To
jaśnie pan nic nie wie? Pan poszedł do powstania. Moskale dwór
spalili. Pani wyjechała do Sandomierza. Moskale skonfiskowali
majątek. To już nie pańskie, teraz jest nowy dziedzic. Niejaki
Nikita Ilicz Karamzin. Na wiosnę zamiaruje dwór odbudować i
chlewy, i stajnie, i stodoły, i wszystko! Oj! A jaśnie pana
żandarmy szukają.
– Matko
Boska! Przecie ja nie byłem w powstaniu! W Galicji siedziałem. Cały
czas w Galicji, czekając, aż się tu wszystko uspokoi! To jakieś
nieporozumienie! Ja wszystko wytłumaczę. Do urzędów pójdę, tak
być nie może! Byłem lojalny, cały czas byłem lojalny, nie
buntowałem się przeciw władzom, przeciw carowi!
Szmul
uniósł dłonie w górę:
– Sza!
Sza! Jaśnie panie! Ja nic nie wiem, ja nic nie wiem! Ja jedno wiem,
że żandarmy jaśnie pana szukają! I ja jeszcze wiem, że o ten tam
Jasiek, co wpodle pieca siedzi, choć podpity to jakoś tak dziwnie
na pana dziedzica patrzy, łakomie, jakby już za pana ruble liczył.
Oj, coś jemu chyba chodzi po głowie, oj coś niedobrego! Ja stary
Żyd jestem, swoje w życiu widziałem. Pan pójdziesz do urzędów,
ale czy się pan zdążysz wytłumaczyć, jaśnie panie? Na Sybirze
ciężko będzie znaleźć chętnego, by pana wysłuchał. Zrobi pan
dziedzic, jak będzie uważał, ale ja bym radził do zmierzchu
gdzieś przeczekać, może u mnie w piwnicy, ja tymczasem konia
zaopatrzę, nakarmię, a jak się ściemniać pocznie, pojedzie pan
dziedzic ku granicy, ku Wiśle. W Winiarkach jest chłop jeden, co
umie bezpiecznie przez Wisłę przeprowadzić. Za parę groszy. Parę
groszy dla niego, parę groszy dla mnie – za fatygę. Oj! Nie
zedrzemy z pana dziedzica.
Ludwik
zrozpaczony wpatrywał się w mówiącego, nie bardzo wiedząc, co ma
począć. Im dłużej się jednak zastanawiał, tym mocniej
ugruntowywał się w przekonaniu, iż karczmarz ma rację.
– Dobrze,
zatem posłucham was Szmulu.
Żyd
skinął ręką na Ludwika, a ten posłusznie podążył za nim.
Weszli na zaplecze, a potem po stromych schodkach opuścili się do
nisko sklepionej piwnicy. Przysiedli obaj – jeden na koślawym
zydelku, drugi na kamieniu, który wcześniej przyciskał kapustę w
beczce. Ludwik zapytał:
– A
macie jakieś wieści o mojej żonie? Zdrowa? Szczęśliwie urodziła?
– Oj
tak, zdrowa, w Sandomierzu mieszka. I syna ma pan dziedzic, mówią,
że Stasia. Oj, pewnie ładny jak malowanie, jeśli po panu dziedzicu
wziął urodę.
Ludwik
uśmiechnął się smutno. Jak bardzo by chciał zobaczyć żonę i
synka... Uściskać, przytulić...
– Oj!
Niech pan dziedzic nawet o tym nie myśli! – zawołał Szmul, jakby
zgadując, co mu chodzi po głowie. – Może kiedyś, za czas jakiś,
zobaczy pan swoją rodzinę, ale teraz trzeba uciekać. Za granicę.
Wkrótce zmierzch. Jak się tylko ściemni, ruszymy ku Wiśle.
*
* *
Ludwik
po raz ostatni popatrzył na konia. Żal mu się było rozstawać ze
zwierzęciem, ale wiedział, że jeśli go nie zostawi, nie uda mu
się niepostrzeżenie przedostać na austriacki brzeg.
Szmul
przeliczył pieniądze i podał je Ludwikowi:
– Dobrze
będzie, panie dziedzicu? Swoje „za fatygę” już odliczyłem.
Szłopanowski
bez liczenia wsunął pieniądze do kieszeni.
– Będzie
dobrze?... Musi być dobrze. Bo nie może być inaczej... Bywajcie
Szmulu.
Rosły
parobek stał z boku wyraźnie zdenerwowany.
– Pośpieszta
sie, panie. Ni ma casu. Im szybci teroz póńdziemy, tym szybci
bedziemy w Galicji.
– Tak,
racja. Chodźmy.
Przewodnik
szedł pierwszy, po omacku, jak kot. Widać nie raz i nie dwa
wędrował w nocy tą drogą. Czas jakiś przedzierali się przez
niezbyt gęste zarośla łoziny, aż w końcu doszli nad brzeg
rozlewającej się szeroko Wisły. Przewodnik wyciągnął z krzaków
przyrzuconą szuwarami i wisem14
niewielką łódkę i zepchnął ją na wodę.
– Wsiadojcie,
panie dziedzicu.
Szłopanowski
nie ociągając się, wskoczył do środka. Nim jednak parobek do
niego dołączył, spoza łoziny wychynął niewielki, kilka osób
liczący oddziałek sołdatów. Na widok przygotowujących się do
przeprawy zatrzymali się, jednocześnie ściągając karabiny z
pleców. Dowódca zawołał:
Ludwik
się zawahał, ale przewodnik silnie pchnął łódkę w kierunku
głównego nurtu, jednocześnie wskakując do niej. Chwycił wiosło
leżące na dnie i jął nim szybko zagarniać wodę. Przez moment
zdawało się, że za chwilę całkiem skryje ich noc i będą
bezpieczni. Wszakże jeden z sołdatów nie czekając rozkazu,
wycelował w uciekających i dwakroć, raz po raz dał ognia. Dwa
ciała z pluskiem zwaliły się do wody, a łódeczka pozbawiona
balastu chyżo pomknęła z nurtem w dół rzeki...
_____________________________________
1
Esauł
– w carskiej armii w oddziałach kozackich oficer, odpowiednik
kapitana.
2
Gdzie gospodarz? Gdzie pan?
(ros.).
3
A dlaczego go nie ma? (ros.).
4
Łżesz, bydlaku. On też jest buntownikiem i dołączył do
rebeliantów. Ale my go znajdziemy!
(ros.).
5
Ostra odpowiedź! Czy ty też jesteś polskim panem?
(ros.).
6
Niech pani nam wybaczy. Jesteśmy zmęczeni i zmarznięci.
(ros.).
7
A powiedzcie, proszę, gdzież to jest wasz mąż?
(ros.).
8
Ach tak. Więc jest tu pani sama?
(ros.).
9
Dziękuję pani. (ros.).
10
No to teraz dajcie coś do zjedzenia, i wódki nie żałujcie!
(ros.).
11
Zamilcz! (ros.).
12
Słuchaj Stiopa, ja muszę iść zapalić (ros.).
13
Majcyno, od nazwiska Majka – oznaczającego mańkuta, osobę
leworęczną.
14
Wis – miejscowa, sandomierska nazwa tataraku (Acorus calamus).
15
Stój! Stój! Wy kto? Tu nie wolno! (ros.).
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.