Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (7)
Naznaczony
Naznaczony
Moja,
Stanisława Szłopanowskiego, urodzonego w Sandomierzu 1864 roku,
cioteczna babka Józefa Korzenicka w młodości swojej czuła
powołanie do życia zakonnego. Mimo iż jej rodzice, a moi
pradziadkowie niechętnym na to patrzyli okiem, bo widzieliby ją
raczej jako szczęśliwą mężatkę, matkę gromadki dzieci. Ona
nawet o tym słyszeć nie chciała i bodaj nawet odrzuciła ze dwie
niezłe partie, dając zalotnikom stanowczego kosza. Widząc, że nie
są w stanie przełamać uporu córki, niechętnie, bo niechętnie,
ostatecznie jednak jej ustąpili i wyznaczywszy odpowiednie, nader
sute wiano, dali jej w końcu swoje błogosławieństwo.
Pewnego
letniego dnia ojciec jej, a pradziad mój, Wojciech, odwiózł córkę
do Sandomierza, do Panien Benedyktynek, które w klasztorze przy
kościele św. Michała siedziały, aby się tam zwierzchności
zakonnej zaprezentowała. Panna udała się tedy na rozmowę do
ksieni, ojciec zaś, czekając na wynik owej konwersacji, nerwowo
przechadzał się przed klasztorną furtą. Czekał długo, bo zegar
na ratuszowej wieży zdążył wydzwonić ze sześć kwadransów, nim
córka wyszła z klasztoru. Pobladła
była i milcząca, a na pytanie ojca, jak przebiegła rozmowa i co
zostało postanowione, odparła krótko: „Chybam dobrze nie
trafiła”.
Ojciec
jeszcze kilka razy woził ją na rozmowy do różnych klasztorów,
nawet za kordon, do klarysek do Sącza. W żadnym jednak nie została.
Chociaż wielokroć indagowana, nigdy nie zdradziła, czy to jej
niezdecydowano się przyjąć, czy też ona nie chciała nigdzie
zostać. W końcu Wojciech, zirytowawszy się mocno, zdecydował, że
więcej już nigdzie wozić jej nie będzie. Jeśli zaś podejmie
wreszcie jakąś konkretną i ostateczną decyzję, niechaj sama na
własną rękę do takiego czy innego klasztoru się uda, jemu bowiem
krajoznawcze eskapady całkiem się znudziły. Przekazał jej tedy
posag zakonny w gotówce, której sama strzec miała, a on umył ręce
od całej sprawy. Panna posag w gotowiźnie – nie mały, jako
wcześniej rzekłem – w kufrze zamknęła i zdawało się, że o
powołaniu zakonnym zapomniała. Rodziców nie raz i nie dwa korciło,
by ją za język pociągnąć, co też dalej zamierza, ale przemogli
się i nie pytali.
Nie
ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kiedy bowiem
wybuchła wojna polsko–rosyjska 1830 roku, pradziad mój – jak na
dobrego patriotę przystało – zgłosił się pod komendę
pułkownika Piotra Łagowskiego, dowódcy 1. Pułku Jazdy
Sandomierskiej i rychło poległ w potyczce z Moskalami. Po
przegranej Polaków majątek skonfiskowano, wdowę z dwiema córkami
– Józefą i babką moją, Anną – pozostawiając bez środków
do życia.
Wtedy
dziwactwo Józefy okazało się błogosławieństwem – dzięki
bowiem zawartości jej kuferka udało im się nie tylko utrzymać na
powierzchni, ale jeszcze i kupić od urodzonej Czajkowskiej – może
niezbyt okazały, lecz przecież dość obszerny i wygodny – dworek
z ogródkiem w Sandomierzu na Podmórzu od strony Bramy
Zawichojskiej, przy ulicy Podole, wiszący niby wielkie orle gniazdo
na szczycie stromej skarpy górującej nad Rybitwami. I tak oto nasza
rodzina zamieszkała w tym pięknym, zacnym i starożytnym mieście.
Dzięki
Bogu pieniędzy starczyło jeszcze na założenie niewielkiego
sklepu, więc starczało dla wszystkich na dość godziwe i
przyzwoite utrzymanie.
Prababka
długo nie pożyła, dopadła ją bowiem, grasująca podówczas w
mieście cholera. Córki pogrzebały ją na cmentarzu na Czwartku,
który znajdował się tam, gdzie ongi stał kościół św.
Wojciecha, co to go Austriaki w roku 1809 spaliły.
Dziewczęta
zostały same. Babce mojej dość szybko trafił się zalotnik,
którego oświadczyny przyjęła i choć ze względu na jego trudny
charakter nie oszalała z miłości do niego, to przecież
zdecydowała się za niego wyjść, bo na kogo innego mogła liczyć
– bez majątku, bez posagu, sierota?
Tak
więc moi dziadkowie pobrali się i zamieszkali w majątku ojca o
wiorst kilka zaledwie odległym od Sandomierza. Tam żyli i tam
przyszła na świat moja matka, która ciepłem rodzinnego domu zbyt
długo się nie nacieszyła. Dziadek, który w jakichś urzędowych
sprawach dość często musiał jeździć do Radomia, jednego razu
przywlókł stamtąd cholerę, której ogniska cały czas tliły się
na terytorium całego Królestwa. I nie dość, że sam umarł, to
zaraził swoją żonę, która zaledwie w parę dni po nim podążyła
do wieczności. Matka zaś moja, Eliza, dziecko-sierota, trafiła pod
opiekę ciotki Józefy do Sandomierza. Tu dorastała, tu też poznała
młodego i przystojnego mężczyznę – mojego ojca, Ludwika
Szłopanowskiego, i tu – z błogosławieństwem opiekunki –
poślubiła go w sandomierskiej katedrze.
Młodzi
po ślubie wyjechali do majątku mojej matki i tam zamieszkali. Tam
urodziła się im pierworodna, siostra moja, Marcysia, która po
upadku powstania 1863 roku podążyła za mężem zesłańcem na
Sybir, i o której potem wszelki słuch zaginął. I tam pewnie
urodziłbym się też ja, gdyby nie powstanie owo, w którym
bohatersko – jak mówiła mi matka – poległ mój ojciec. Ja sam
natomiast w dość dramatycznych okolicznościach przyszedłem na
świat w Sandomierzu, gdzie zamieszkaliśmy u ciotecznej babki mojej
Józefy Korzenickiej, po skonfiskowaniu przez Moskali naszego
rodzinnego majątku.
*
* *
Matka
moja, po tym, jak dotknęły ją wszystkie te nieszczęścia, popadła
jakby w lekki obłęd. Dnie całe spędzała w sklepie, a każdą
wolną chwilę w kościołach. Dla mnie czasu miała niewiele (bo też
chyba i mieć go nie za bardzo chciała), zwykle tylko wieczorami,
kiedy to do późna, przy świeczce przylepionej do wezgłowia
niewygodnego dębowego łóżka, tak, aby światło od góry padało
wprost na rozłożone karty, leżąc obok, czytywała mi książki.
Książki poważne, bynajmniej niestosowne do dziecięcego wieku,
rozpalające wszakże niepomiernie moją wyobraźnię.
Nie
Jaś i Małgosia, nie Czerwony Kapturek, nie
Kopciuszek, nie Ubogi i bogaty towarzyszyli mojemu
najwcześniejszemu dzieciństwu, lecz mroczne strofy, które bardzo
głęboko wryły się w umysł i duszę kilkulatka:
Zbrodnia
to niesłychana:
Pani
zabija pana.
Zabiwszy,
grzebie w gaju,
Na
łączce przy ruczaju.
...
Potem
cała skrwawiona,
Męża
zbójczyni żona,
Bieży
przez łąki, przez knieje,
I
górą i dołem i górą.
Zmrok
pada, wietrzyk wieje;
Ciemno,
wietrzno, ponuro.
Wrona
gdzieniegdzie kracze,
I
puhają puhacze...
Czy
też:
Serce
ustało, pierś już lodowata,
Ścięły
się usta i oczy zawarły;
Na
świecie jeszcze, lecz już nie dla świata!
Cóż
to za człowiek? – Umarły...
Opowiadała
mi też dzieje naszej nieszczęśliwej ojczyzny, uczyła miłości do
niej i do Kościoła katolickiego – jedynej wonczas ostoi
polskości. Nie kołysankami mnie usypiała, lecz a to Pieśnią
Konfederatów Barskich:
Nigdy
z królami nie będziem w aliansach
Nigdy
przed mocą nie ugniemy szyi,
Bo
u Chrystusa my na ordynansach –
Słudzy
Maryi.
A
to cudowną liryką maryjnej pieśni:
Chwalcie
łąki umajone,
Góry,
doliny zielone.
Chwalcie,
cieniste gaiki,
Źródła
i kręte strumyki!...
Wdzięcznym
strumyki mruczeniem,
Ptaszęta
słodkim kwileniem,
I
co czuje, i co żyje,
Niech
z nami sławi Maryję!
Gdy
skończyłem lat trzy, matka kazała dla mnie uszyć malutką
komeżkę, i któregoś niedzielnego poranka zaprowadziła do
zakrystii w kościele św. Ducha z prośbą, by przyjęto mnie tam
na ministranta. Dość wiekowy, tęgawy i siwy jak gołąbek ksiądz
Kossecki popatrzył na mnie niezbyt przychylnym okiem, ale warunkowo
dopuścił do ołtarza, gdzie – niezwykle dzielnie –
przeklęczałem całą mszę, mimo iż słabe nożyny co i raz
uginały się pode mną. Wszelako zdecydowanie sprzeciwiałem się
siostrze szarytce, która usiłowała mnie posadzić na ołtarzowych
stopniach.
I
tak się zaczęło moje ministrantowanie – zrazu tylko w dni
świąteczne, a gdy lat mi przybywało, to już codziennie – czy
słota, czy mróz, czy upał – w kościele usługiwałem.
W
niedzielne przedpołudnia, po porannej mszy świętej, często miast
prosto do domu, szliśmy z matką na Chałupki, tam, gdzie
przyszedłem na świat, a do którego to miejsca czuła dziwny jakiś
sentyment. Znała tam wszystkich i wszyscy ją znali. Z każdym
porozmawiała życzliwie, a mnie zachęcała do przyjaźni z bosymi i
obdartymi chałupczańskimi dziećmi. Z czasem i ja polubiłem tę
okolicę, i gdy już sam mogłem decydować, dokąd mogę chodzić,
chętnie tam biegałem, tym bardziej że z Podola było to ledwo parę
minut drogi.
Popołudniami
zaś, gdy inni nasyceni obiadem odpoczywali po domach, matka
prowadzała mnie na długie spacery, pokazując najbardziej
starożytne sandomierskie zakątki. Z lubością wdychałem wonie
wpół zwietrzałych kadzideł, którymi nasiąkły mury świątyń i
delikatny, słodkomiodny zapach gęsto kwitnącej dzikiej rukoli,
która bladozłocistym dywanem porastała katedralne i zamkowe
wzgórza, wciskała się pomiędzy kocie łby dróżki wiodącej ku
Kozim Schodkom, czy odważnie wrastała w zmurszałe cegły na wpół
rozwalonych murów Bramy Krakowskiej, której resztki wznosiły się
ponad dachem ostatniego już, ocalałego nadwiślańskiego
spichlerza.
A
potem, gdy słońce opuszczało się ku zachodowi, zanurzaliśmy się
w cienisty półmrok katedralnej nawy, by słuchać dobiegających z
prezbiterium, tajemniczych łacińskich słów nieszporów:
– Dixit
Dominus Domino meo: Sede a dextris meis, donec ponam inimicos tuos
scabellum pedum tuorum. Rzekł Pan do Pana mego łaskawym Swym
głosem: siądź mi przy boku prawym, aż wszystkie Twoje zuchwałe
wrogi dam za podnóżek pod Twoje nogi…
Nie
rozumiałem słów owych, ale ich dostojeństwo, ich melodia wniknęły
mi w duszę i zapadły w nią tak głęboko, iż nigdy już ich z
niej wyrugować nie mogłem...
I
dziś jeszcze, gdy przymknę oczy i uspokoję umysł, słyszę, jak
dźwięki organów odbijają się od sklepienia, spływają potokami
wzdłuż ścian. Przenikają do wnętrza, wlewając się w
najtajniejsze tajniki umysłu i serca... Już nie wiem, kim jestem...
Już nie wiem, gdzie jestem... Jedno tylko, jedyne uczucie wypełnia
mnie całego – uczucie istnienia, jakiejś nieograniczonej pełni...
Nie mam już rąk ni nóg, ni oczu. Tylko czysta jaźń...
Istnieję... Istnieję... Istnieję... Organy milkną. Silny męski
głos podnosi się i opada w tej tajemniczej, cudownej melodii
łacińskich słów...
*
* *
Cioteczna
babka moja, Józefa Korzenicka, na pozór zdawała się całkowitym
przeciwieństwem mojej matki. Na pozór wszakże, albowiem w
rzeczywistości, w jej duszy także się gnieździł jakowyś robak,
który podgryzał jej umysł i sprawiał, iż miotała się pomiędzy
– nieomal fanatyczną – katolicką wiarą a wątpliwościami o
włos tylko oddalonymi od całkowitej apostazji. Ciotka – w taki
sposób bowiem kazała mi się do siebie zwracać – umiała wszakże
znakomicie maskować te duchowe rozterki i na zewnątrz wyglądała
na osobę trzeźwą, rozsądną i nad wyraz opanowaną. Ja jednak,
będąc bystrym obserwatorem, dość szybko zauważyłem tę jej
jakby walkę z samą sobą. Widziałem, miałem pewność, że
poszukuje, że czegoś poszukuje. Nie mogłem wszakże
zgadnąć czego... Widziałem także, że czegoś bardzo
pragnie i jednocześnie, że czegoś się lęka...
Ciotka
w swoim pokoju przechowywała spory zbiór jakowychś tajemniczych
ksiąg, które w mocno okutym kuferku trzymała pod kluczem. Klucz
ten stale nosiła przy sobie i nie było mowy, aby chociaż je
zobaczyć, a tym samym zaspokoić ciekawość, która mnie wprost
zżerała. Często zamykała się sam na sam z owymi księgami i
długo w noc wertowała ich karty. Udało mi się nie jeden raz ją
podejrzeć, wspinając się po okruchach starożytnego muru
miejskiego stojącego na wprost naszego domu, i zerkając po zmroku w
niezasłonięte okno.
W
miarę jak doroślałem, jak z dziecka zamieniałem się w
młodzieńca, moja ciekawość potęgowała się, rosła. I to rosła
do takiego stopnia, że gdy osiągnąłem mniej więcej lat
osiemnaście, przerodziła się nieomal w obsesję... Doszło do
tego, że poza owymi tajemniczymi księgami nie byłem w stanie
myśleć już o niczym więcej... Nie jeden wieczór spędziłem,
gryząc palce, na rozmyślaniu jakby tu zdobyć klucz od tajemniczego
kufra, i pod nieobecność ciotki spenetrować jego zawartość.
I
oto przypadek przyszedł mi z pomocą...
Pewnego
sobotniego, lipcowego późnego popołudnia 1884 roku, gdy obłoki w
zachodniej stronie nieba podbarwiły się już szkarłatem i upał
stygł powoli, a ja zamyślony siedziałem na trawiastym stoku
miejskiego wzgórza, ostro opadającym ku rozlewiskom Rybitw,
zasłuchany w rechot i kumkanie żab, przysiadł się do mnie Paweł
Pętlicki, znajomy chłopak, pomocnik ślusarza, sąsiad z
niewielkiego domku stojącego nieopodal przy naszej ulicy. Od słowa
do słowa i jakoś tak wyszło, żem się mu zwierzył z tego, co
mnie gryzie. A on odął tylko wargi i z pobłażliwym uśmieszkiem
rzekł:
– I
jakiż to problem? Taki kufer można w trymiga otworzyć. Tylko po
co? Książki oglądać? Głupota! Jakby tam było złoto albo
brylanty jakieś, to co innego, ale stare szpargały? Pewnie jeszcze
stęchłe i śmierdzące. Ale jakbyś się miał, Stasiu, pochorować
od tej ciekawości, to ci pomogę.
Po
czym wyjąwszy pęk kluczy rozmaitych i wytrych niejeden, jął mnie
objaśniać, jak ich można użyć. Na koniec zaś ujął mnie za
ramię ze słowami:
– Chodź.
Pójdźmy do mnie, to w naszym warsztacie poćwiczysz na paru
kłódkach i zamkach.
Ku
własnemu zdziwieniu okazałem się pojętnym uczniem i w niespełna
godzinkę opanowałem podstawy otwierania wytrychem prostych zamków
i kłódek. Teraz musiałem tylko czekać, aż ciotka wyjedzie z
Sandomierza na dni kilka, tak bym bezpiecznie mógł się zakraść
do jej pokoju, iżby w końcu zaspokoić swoją ciekawość.
Ponieważ
jednak podniecony byłem ponad miarę, tej nocy długo usnąć nie
mogłem. Na domiar, skoro tylko zamknąłem powieki i dusza moja
błąkała się gdzieś na pograniczu jawy i snu, gdy jeszcze zza
okna moich uszu dobiegało dalekie poszczekiwanie psa, ujrzałem
przerażający majak:
Droga
wijąca się śród pól. Głębokie koleiny w gliniastym podłożu.
Blisko mnie ostry zakręt. Rośnie tam kępa rosochatych wierzb.
Spoza drzew wyłania się kobieta prowadząca za rękę kilkuletnie
dziecko. Wiem, że to matka i syn. Coś zmusza mnie, bym zbliżył
się do nich. Nie wiem co. Wewnętrznie się opieram, lecz bez
rezultatu. Już wiem, czego się ode mnie oczekuje. Biernie – mimo
iż przerażenie ściska mnie za gardło, a serce w piersi wali
niczym oszalałe – zabijam dziecko i pożeram je. Kobieta gdzieś
niknie, rozpływa się w sinoliliowej mgiełce horyzontu.
Gwałtownie
ocknąłem się z tego ni to snu, ni to jawy zlany potem,
roztrzęsiony, pełen lęku, dygocąc ze zgrozy i przerażenia. Bałem
się położyć głowę na poduszce, bałem się, że wraz ze snem
znów zanurzę się w koszmar. W końcu jednak zmęczenie wzięło
górę i zapadłem się w czarną czeluść…
Jestem
w rodzinnym domu. Spękany strop grozi zawaleniem. Za oknem noc. Nie
mam dokąd uciec. Ale ja właściwie nie chce uciekać. Tu jest moje
miejsce. Ściany pochylają się coraz bardziej. W końcu wychodzę
na dwór. Wokół mrok. Pustka i cisza. Jestem sam. Nikogo prócz
mnie, jakby cały Wszechświat opustoszał.
I
naraz zmienia się wizja:
Gdzieś
w domu czai się wąż. Nie widzę go, ale wiem, że tu jest. Boże!
Jakże się boję! Och! Wiem to. On w końcu wypełznie... Tak, stało
się. Giętkie stalowosine cielsko. Rozwidlony język co i raz wysuwa
się z rozwartej paszczy. Coraz bliżej mnie... coraz bliżej...
Wychodzę
z domu. Jest zmierzch. Idę boso. Pod stopami czuję nierówności
gruntu. Cicha, spokojna noc. Naraz niebo rozbłyska setkami,
tysiącami, może dziesiątkami tysięcy różnobarwnych ogni.
Firmament zapełnia się czymś, co przypomina gwiazdy, planety,
komety. Wszystko wiruje, porusza się po łukowatych torach. Ach!
Tak. Wiem, iż dzieje się coś nienaturalnego. Lękam się nieco,
jak wszystkiego, co dziwne, niecodzienne, ale jednoczesny odczuwam
ulgę, że „to” już nadeszło, że spełnia się wreszcie. Wiem,
że to schyłek czegoś i jednocześnie początek. Schyłek czego?
Nie wiem... Początek czego? Nie wiem…
Po
raz kolejny obudziłem się przerażony. Siadłem na posłaniu i
długo, bardzo długo nie mogłem się uspokoić. Lękałem się
ponownego zaśnięcia, by znów nie nawiedził mnie jakiś koszmar.
Za oknem niebo zaczynało szarzeć. Wypełzający spoza Gór
Pieprzowych rąbek słońca, okrwawił widnokrąg. Piały dalekie
koguty. Na katedralnej dzwonnicy zegar wybijał kwadranse. Na
wybojach turkotał wózek przekupki podążającej ku wylotowej
ulicy, by czekać tam na baby zdążające z pobliskich wsi na targ z
warzywami, osełkami masła, gomółkami sera, jajkami, śmietaną,
by odkupić od nich towar i samej rozłożyć go na straganie...
Zaczął
się nowy dzień...
*
* *
Ciotka
Józefa wyjechała na tydzień. Matka jak zwykle zaraz z rana udała
się do sklepu. Byłem w domu sam. Gdy zbliżyłem się do drzwi
pokoju ciotki, serce waliło mi jak oszalałe. Nacisnąłem klamkę.
Stawiała opór. Drzwi były zamknięte na klucz. Moja ręka zawisła
w powietrzu, a w głowie zrodziła się myśl, że oto zamierzam,
naruszając czyjąś prywatność, popełnić podłość, zło. Coś,
co sprawi, że już nigdy nie będę taki jaki byłem – niewinny...
Wewnętrzna walka trwała dobrą chwilę. Kolejna myśl przeleciała
mi przez głowę, że skoro pokusa silniejsza jest od mej woli,
powinienem zwrócić się o pomoc do Boga... Wzdrygnąłem się na tę
myśl. Słowo „Bóg” gwałtownie, w popłochu, wyrzuciłem z
umysłu. Zacisnąłem mocno powieki, bardzo mocno, aż skryta pod
nimi ciemność eksplodowała w końcu tysiącami kolorowych skier...
Nie, nie, nie żaden Bóg... Nie poznawałem sam siebie. Jeszcze
nigdy w życiu nie doświadczyłem takich emocji. Ale też jeszcze
nigdy nie broniłem się przed... Bogiem... Zawsze był mi ucieczką,
dziś ja uciekałem przed Nim... W popłochu odrzuciłem Go od
siebie, odsunąłem, odgarnąłem, zamykając umysł i serce... Bo
ciekawość wręcz mnie pożerała... Mocowałem się sam ze sobą.
Serce waliło jeszcze i jeszcze mocniej nieomal rozrywając pierś.
Ciekawość prawie mnie udusiła. Wzdłuż kręgosłupa przebiegały
zimne dreszcze, sączyła się strużka lodowatego potu... Choć
jednocześnie głowa paliła ogniem... Powoli uspokoiłem oddech...
Uległem... Nerwowo, trzęsącymi się rękami wetknąłem w zamek
wytrych. Żelazo zazgrzytało o żelazo. Zamek głośno szczęknął.
Skobel odskoczył. Znów nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły
z cichym skrzypieniem. Tajemnice tej izby stanęły przede mną
otworem.
Powoli,
na poły z lękiem, na poły z nabożeństwem zbliżyłem się do
kufra. Zabezpieczał go okazały ozdobny zamek i solidna kłódka.
Ręce mi już nie drżały. Sprawnie i szybko pokręciłem wytrychem
– jedno, drugie szczęknięcie. Ostrożnie uniosłem wieko.
Zajrzałem do środka, starając się zapamiętać położenie
wszystkich przedmiotów, które się w nim znajdują. Z emocji
przymknąłem oczy, a gdy znów je otworzyłem, zdecydowanie
sięgnąłem ręką ku książkom. Wziąłem pierwszą z nich. Była
bardzo stara, oprawna w deski obciągnięte pożółkłą ze
starości, niegdyś chyba białą, wytłaczaną w roślinne
ornamenty, skórą. Zerknąłem na stronę tytułową i przeczytałem:
Ioannes Wierus, Pseudomonarchia Daemonum, sięgnąłem niżej,
wziąłem kolejny tom: Lemegeton sive Clavicula Salomonis Regis...
Sięgnąłem jeszcze głębiej i wydobyłem dwa dość okazałe tomy.
Wreszcie coś po polsku... Jasnowidząca z Prevorst, spostrzeżenia
w względzie wewnętrznego życia człowieka, tudzież przenikania
świata duchów do naszego świata.
Siadłem
przy niewielkim stoliku stojącym nieopodal okna, delikatnie
przewracając karty i zagłębiłem się w lekturę... Przed oczami
przesuwały się tytuły rozdziałów: Widzenie za pomocą
laseczki magnetycznej, Widzenie duchów opiekuńczych, Sny,
przepowiednie, Spostrzeganie widziadeł, Wychodzenie z samej siebie,
Widzenie samej siebie, Sen magnetyczny, Niektóre objawienia
dotyczące widzenia duchów...
Pogrążony
w lekturze nie zauważyłem upływającego czasu. Dosłownie
pochłaniałem tekst, zapoznając się ze sprawami, o których
dotychczas nie miałem pojęcia. Jednocześnie miałem świadomość,
że to, co robię, jest złe, i że nie powinienem czytać tego, co
czytałem... Ale przeczytałem... Gdy już udało mi się wziąć w
ręce te zakazane księgi – muszę je poznać do końca! Po prostu
zaspokoiłem ciekawość. Czy jest coś złego w ciekawości? Czy
jest coś złego w pogłębianiu wiedzy? Tak, chciałem wiedzieć!
Wszystko! Po prostu wiedzieć! Coś szeptało mi w głowie: „Po co?
Na co ci taka wiedza? Wiedza próżna i bezużyteczna?”. Odtrąciłem
tę myśl. Nie ma wiedzy próżnej i bezużytecznej! Każda wiedza
może być przydatna. Byłem podniecony, bardzo podniecony. Czytając
tę księgę, odczuwałem podniecenie takiego rodzaju, jakiego nigdy
jeszcze nie doświadczyłem. I jednocześnie odczuwałem rozkosz.
Rozkosz większą niż ze smakowania ulubionych potraw, rozkosz
większą niż z zasłuchania się w dźwięki organów, rozkosz
porównywalną chyba tylko z pierwszym nieśmiałym pocałunkiem,
muśnięciem warg dziewczyny, którego kiedyś raz już
doświadczyłem...
Zapomniałem
o całym świecie. Nawet nie odczuwałem głodu czy pragnienia.
Zaczynało zmierzchać. Ocknąłem się w końcu z tego stanu, w
jakim znalazłem się w momencie, gdym przeczytał pierwsze zdania z
ukrytej księgi.
Sprzed
domu dobiegł głos matki. W pośpiechu odłożyłem książki na
miejsce, zamknąłem kufer, zamknąłem drzwi ciotczynego pokoju.
Dłonie spociły mi się ze zdenerwowania, a głowa płonęła. Matka
weszła do chłodnej sionki. Nie śmiałem jej spojrzeć w oczy. Ale
ona nie przygląda mi się zbyt dokładnie. Spytała tylko:
– Jadłeś
coś? Bardzoś głodny?
Głośno
przełknąłem ślinę:
– Nie,
nie bardzo, ale chętnie coś zjem.
– No
to zaraz coś przygotuję.
Postawiła
przede mną talerz. Nawet nie wiedziałem, co na nim było. Szybko
przełknąłem duże kęsy chleba, który nerwowo szarpałem zębami.
Popiłem chłodnym kompotem.
– Mamusiu,
chciałbym jeszcze wyjść.
– Dobrze,
a dokąd?
– Sam
nie wiem, powałęsać się.
– Dobrze,
nie wracaj zbyt późno. Dziś chcę się wcześniej położyć, więc
nie będę na ciebie czekała.
– Postaram
się, ale… wieczory długie, ciepłe. Nie martw się, jakby mnie
długo nie było. Możesz spokojnie iść spać. Przecież nie jestem
już dzieckiem.
Matka
pokiwała głową, jakby nie bardzo słuchała, co do niej mówię.
Zamyślona jakaś, poszła do swojego pokoju, a ja starannie
zamknąłem drzwi i wyszedłem w mrok...
*
* *
Wciąż
byłem jakby wpółprzytomny. Nogi same niosły mnie przed siebie.
Minąłem ciemną bryłę Katedry. Dróżką pomiędzy Zamkiem a
Spichlerzem zbiegłem ku nadwiślańskim błoniom. Żaby rechotały,
upojnie pachniały oroszone zioła. Naraz chmura zasnuła księżyc,
zrobiło się ciemno, choć oko wykol, ale ja szedłem pewnie. Znałem
tu każdą trawkę, każdy kamyk, pewnie stawiałem stopy na ścieżce
wijącej się przez Rybitwy.
Skądś
od Wisły smużyła się mgła. Jakaś dziwna mgła. Pełna szeptów
i westchnień. Lepka, pachnąca cierpko i gorzkawo...
Nagle
zapachy zmieniły się niczym obrazy w kalejdoskopie – powoli
przypełzł zapach asafetydy, gnijącego mięsa i siarki, mułu,
pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu. Jakieś
niewidzialne palce dotykały moich policzków, ramion, dłoni, jakieś
wpółzduszone kobiece szepty zaczęły wabić mnie ku sobie. Pełne
pożądania, nasycone erotyzmem. Jęki i westchnienia. Poczułem woń
macierzanki, werbeny i miodny zapach przytulii. Chciałem zawrócić,
ale zewsząd otoczyły mnie zwiewne cienie. Popchnęły i powiodły
ku jakiemuś, im tylko znanemu celowi... Nie bałem się. Mój umysł
zdrętwiał, serce zdrętwiało i wystygła dusza. Już nie myślałem
o tym, by zawrócić. Posłusznie powędrowałem tam, dokąd mnie
wiodły szepty i cienie... Chcę tego... Dlaczego? Sam nie wiem...
Księżyc
wypełzł spoza gęstego obłoku. Tajemnicze sylwetki rozpłynęły
się kędyś śród nadrzecznych trzcin i tataraków.
Raptem
oprzytomniałem, odzyskałem jasność umysłu, zatrzymałem się i
ze zdumieniem spostrzegłem, że stoję przed drzwiami starej,
wpółzapadłej w ziemię, strzechą krytej chałupy. Koślawe, zbite
z surowych desek i pobielone wapnem drzwi otworzyły się ze
skrzypieniem dawno nieoliwionych zawiasów. Samotnie tu żyjąca,
stara panna, Majcyna, wpatrywała się we mnie załzawionymi oczkami.
Staliśmy milczący naprzeciw siebie.
– Jesteś.
Wreszcie jesteś. Przyszedł twój czas...
Nie
wiedziałem, o czym mówi ta starucha. Kiwnęła na mnie zakrzywionym
palcem:
– Wejdź.
Ustąpiła
mi miejsca i wpuściła do ciemnej zatęchłej sionki.
– Chodź
dalej.
Wszedłem.
Niewielka, niska izba, belkowana powała. Wielkie łóżko zasłane
równo, choć przecież już była noc. Na środku stał stary
nadgryziony przez czas i korniki sosnowy stół, na nim w tanim
blaszanym lichtarzyku na wpół wypalona łojówka. Ława i dwa zydle
obok.
Naraz
ogarnął mnie paniczny lęk. Co ja tu robię, skąd się tu wziąłem
dlaczego? Majcyno patrzyła mi w oczy.
– To
jo cie odbirałam, jakżeś się rodził.
– Wiem,
matka mi mówiła...
Nie
chciałem być niegrzeczny, więc bąknąłem pod nosem:
– Wybaczcie
mi, nie wiem, skąd się tutaj wziąłem, o tak niestosownej porze.
Wybaczcie...
Ostrożnie,
tyłem, skierowałem się ku drzwiom. Lęk stalową obręczą ścisnął
mi piersi.
– Wybaczcie,
nie chciałem niepokoić...
Majcyno
uśmiechnęła się leciutko.
– Doczekałam
się, doczekałam... Idź, idź... jeszcze tu wrócisz... Prędzy niż
ci się zdaje – mruknęła pod nosem.
Podeszła
jeszcze do mnie, drążącą ręką odgarnęła mi włosy z czoła.
Skreśliła na nim jakiś znak.
W
tej samej chwili poczułem jakąś niewidzialną rękę na ramieniu.
Odwróciłem się w panice, z całej siły popchnąłem koślawe
drzwi, i pędem wybiegłem na zewnątrz.
Biegłem
bez ustanku, aż gdy już piersiom zabrakło tchu, zatrzymałem się
nieopodal Latarni Chocimskiej i dysząc ciężko, odpocząłem. Byłem
oszołomiony, przerażony, ale i zdumiony. Zdumiony tym wszystkim, co
wydarzyło się dzisiejszego dnia i dzisiejszej nocy. Niczego już
nie rozumiałem...
*
* *
Następne
dni upłynęły mi spokojnie. Zbyt byłem bowiem przestraszony tym,
czego doświadczyłem, aby kontynuować, com onegdaj zaczął. Kufer
i księgi zostawiłem w spokoju. Ba! Mało tego! Skruszony pokajałem
się przed Bogiem, wyznając na spowiedzi świętej, czegom się był
dopuścił. Ksiądz wszakże zbagatelizował cały problem, ponieważ
najbardziej nawet skrupulatny jurysta, nie mógł się w fakcie
spenetrowania ciotczynego kufra, doszukać znamion grzechu
śmiertelnego. Dlatego też zbył mnie jakąś lekką nauką moralną
i jeszcze lżejszą pokutą, przez com – chociaż w duszy
oczyszczony – w sumieniu jednak nie uspokojony, gryzł się
wspomnieniem tego, co mi się przytrafiło. A może raczej tego,
czegom się dopuścił i skutków, jakie to za sobą pociągnęło –
nocnych majaków i odwiedzin chałupy Majcyny. Bom tak to widział i
rozumiał.
W
końcu wszakże czas zaczął wszystko zacierać i przestałem
zaprzątać sobie owym głowę, śmiejąc się nawet sam z siebie, iż
– niczym baba – przeraziłem się własnej wyobraźni. Tak, teraz
nawet zacząłem myśleć o tym wszystkim z pewną zuchwałością,
jakby samego siebie prowokując do ponownego popełnienia jakowegoś
podobnego czynu.
Może
w końcu ostatecznie zapomniałbym o tamtych sprawach, zobaczyłem
bowiem, co zawiera tajemniczy kufer, zajrzałem do ksiąg, a
wertując jedną z nich, rozpaliłem swoją wyobraźnię – wówczas
nieco ponad miarę może – ale teraz nie odczuwałem już takiej
ciekawości i pożądania, by ją nadal zaspokajać, jak wtedy nim
otworzyłem kufer... gdyby nie pewne zdarzenie...
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.