poniedziałek, 29 stycznia 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (4) - O królu Bolesławie, przez lud Śmiałym nazywanym

Bolesław Śmiały - ilustracja z książki „Wizerunki książąt i królów polskich“ (1888)
źródło: Wikimedia Commons. 



Zamek królewski w Sandomierzu (2010)
fot: Elżbieta Sarwa

O królu Bolesławie, przez lud Śmiałym nazywanym

Gościńcem wijącym się od Krakowa ku Sandomierzowi zmierzał orszak bogato przyodzianych dam i rycerzy. Ci ostatni jechali konno, wierzchem, niewiasty zaś w brykach.

Pośród zbrojnych rzucał się w oczy postawny mężczyzna o jasnych włosach i gęstych sumiastych wąsach takiej samej barwy. Na głowie miał wypolerowany hełm, który lśnił z daleka niczym wykuty ze srebrnej blachy. Na skórzany kaftan narzucony miał szkarłatny płaszcz podbijany sobolowym futrem i przyozdobiony kunsztownym haftem wykonanym złotą nicią.

Prosty miecz tkwił w inkrustowanej szlachetnym kruszcem pochwie.

Spod kopyt rumaków i spod kół bryk toczących się bystro na wszystkie strony pryskało błoto, był to bowiem czas, kiedy zima, zda się, ustąpiła, ale prawdziwa wiosna jeszcze nie nadeszła.

Orszak minął zakręt i oto oczom wszystkich ukazała się sylweta Sandomierza – solidnie obwarowany gród i miasto rozpołożone na licznych wzgórzach, poprzedzielanych od siebie głębokimi parowami.

Do bogato przyodzianego jeźdźca, kłując konia w boki ostrogami, zbliżył się rycerz, który pewnie niejedno widział i niejedno pamiętał.

– Miłościwy panie, już jesteśmy na miejscu.

– Toż widzę – odparł król Bolesław, przez lud Śmiałym zwany. – Ach! Jakiż to piękny gród i piękne miasto! – zawołał, i zaraz dodał: – Anim się spodziewał, że w tak krótkim czasie pokonamy drogę z Krakowa do Sandomierza.

– Twój to gród, miłościwy panie – powiedział stary rycerz. – Zapewne rycerstwo i łyki powitają cię z radością.

– A pewno! – król uśmiechnął się szeroko. – Lubię Sandomierz, bo i pięknie tu, i bogato, i mieszkańcy weseli. Skoro tylko staniemy w grodzie, wezmę kąpiel i przyodzieję się w czyste szaty. Pamiętaj Wiesławie, by wydać odpowiednie polecenia.

– Nie zapomnę, mój królu.

Orszak jeszcze bardziej przyspieszył, by jak najrychlej znaleźć się poza grodowymi obwałowaniami.

Na widok nadjeżdżających szeroko otwarto bramę, za którą, na szerokim dziedzińcu, stała gromada bogato odzianych pań i panów, mieszczan, chłopów z okolicznych siół, a także duchowni.

Ci ostatni byli podzieleni na dwie grupy. Niby ich czarne, długie suknie podobne były do siebie, ale jednak różne. Na czele jednej z grup stał siwy starzec o długich, poza ramiona opuszczających się włosach i gęstej brodzie. W ręku dzierżył posoch, czyli laskę biskupią, którą greccy oraz słowiańscy: morawscy, sandomierscy, krakowscy i ruscy hierarchowie noszą jako oznakę władzy pasterskiej.

Drugą grupę duchownych, wyraźnie izolującą się od tej pierwszej, stanowili łacinnicy – Niemcy, Czesi, Gallowie i kilku naszych z plemienia Polan (sądząc po mowie). Nie było tam na pewno Sandomierzan ni krakowskich Wiślan.

Bolesław spojrzawszy na nich, groźnie zmarszczył brwi i rzekł:

– Cóż to? Innyż to Pan Jezukryst słowiański, a inny rzymski? Ten gorszy co się do Niego po naszemu gada, a rozumie, co gada? Czemuż to razem nie stoicie?

Z grupy łacińskich duchownych wysunął się jakiś, pewno starszy godnością od pozostałych, i odparł:

– Miłościwy panie, o wyższości łacińskiego Kościoła nad greckim i słowiańskim sam Ojciec Święty, świętego Piotra Apostoła następca, mówi...

Król przerwał mu tymi słowy:

– Et! Jakiż to z niego Ojciec Święty?! Dyć to stary kawaler!

Drużynnicy monarchy wybuchli gromkim śmiechem. Król zaś zeskoczył z konia i zbliżywszy się do słowiańskiego Arcybiskupa-Metropolity Sandomierskiego Efrema, głęboko, z szacunkiem, pochylił się przed nim i ucałował dłoń starca.

Efrem nakreślił nad głową władcy znak Krzyża św., a potem przycisnął ją do siebie. Widać było, iż jest bardzo wzruszony.

– Panie – powiedział. – Panie, nie spodziewałem się tyle szacunku i takiego oddania z twojej strony. Wszak twoje naddziady nie tylko lekceważyły, ale i prześladowały nas, synów świętych braci sołuńskich – Cyryla i Metodego, a wcześniej i ty także... W końcu jesteś łacinnikiem...

Król nic nie powiedział, tylko raz jeszcze ucałował dłoń starca, po czym powrócił do swoich rycerzy, którzy patrzyli na to zdumieni:

– Teraz idę odpocząć, obmyć się i przeodziać, wieczorem zaś, kiedy zmrok zapadnie, zapraszam wszystkich na ucztę.

Jeden z duchownych łacińskich, pochylając się głęboko, odezwał się tymi słowy:

– Miłościwy panie, nasze stadko prosi, by je zwolnić z tego zaszczytnego obowiązku. Raczej modlić się nam wypada, niż ucztować...

Nie dokończył, Bolesław zmierzył go groźnym wzrokiem od stóp do głów i powiedział cicho, ale dobitnie, cedząc słowa:

– Rzekłem. Zapraszam wszystkich. Czy zrozumiałeś? Myślałem, że wystarczy wam mieszania w Krakowie, ale widzę, żem się omylił, bo i w moim drugim stołecznym mieście, Sandomierzu, te same podchody prowadzicie. Kto jest waszym panem po Bogu? Ja, czy papież rzymski? Oby się nie przebrała miarka! Bo jeśli się przebierze to gorzko pożałujecie wszyscy, i wy i każdy wasz poplecznik. Nie będzie dwóch rządzić tym krajem... A zatem, i zapraszam wszystkich.

Król odwrócił się na pięcie i w otoczeniu zbrojnych wszedł do budynku, w którym przygotowano mu mieszkanie.

* * *

Obszerna sala, w której zastawiono stoły, przyozdobiona była wspaniale. Ściany obwieszono cudnymi tkaninami, najpewniej sprowadzonymi z Bizancjum. Wszyscy zaproszeni już byli, prócz króla i łacińskich duchownych. Prowadzono przyciszone rozmowy, co i raz zerkając ku drzwiom, czy aby nie nadchodzi monarcha.

Wreszcie się doczekano. Bolesław, odświeżony i przyodziany bardzo bogato, prosty niczym świeca, z dumnie uniesioną głową, przekroczył drzwi i skierował się ku najpocześniejszemu miejscu, przygotowanemu dlań u szczytu głównego stołu, przy którym siedzieli najwyżsi rangą dostojnicy z otoczenia Bolesława oraz słowiański Arcybiskup-Metropolita Sandomierski i całego Królestwa, Efrem. Dla łacinników przygotowano inny stół. Nie najgorszy, ale też i nie najlepszy. Ale ci ostatni jeszcze się nie pojawili. Król wyraźnie szukał ich wzrokiem. Na jego twarzy dało się zauważyć wściekłość, a siwe oczy miotały skry. Wśród zebranych zapanowała cisza.

Po dłużej chwili nareszcie nadeszli i księża łacińscy. Zatrzymawszy się tuż za progiem, omietli oczyma salę, a zauważywszy, że nie ma dla nich miejsca przy najpocześniejszym stole, przy którym siedział monarcha, wyraźnie niezadowoleni usiedli tam, gdzie wyznaczono dla nich siedziska.

Król Bolesław, rozwścieczony jawnym zlekceważeniem jego majestatu, zawołał tylko:

– Miodu!

Podczaszy pochwycił dzban i natychmiast po wręby napełnił obszerny srebrny puchar

Bolesław wychylił go duszkiem i znów zawołał:

– Miodu!

Żądaniu stało się zadość. Król i drugi puchar wychylił duszkiem, a potem, chwyciwszy nóż, nie czekając aż go obsłużą, ukroił sobie potężny kawał sarniej pieczeni, którą zaczął zachłannie szarpać zębami.

Mając pełne usta, skinął na podczaszego, bez słowa pokazując mu, że jeszcze chce pić.

Puchar został napełniony po raz trzeci i po raz trzeci rychło wysączony do dna. Twarz króla nabrała rumieńców, humor mu się poprawił, a i język rozwiązał.

– I jakże mnie chcesz zabawić panie kasztelanie? – zwrócił się do kasztelana sandomierskiego.

– Cóż, miłościwy panie, na razie ucztujmy, a potem się zobaczy...

Król mu przerwał:

– Et, widzę, że sam muszę pomyśleć, jak by tu grzeszne ciało ucieszyć. Ale to rzeczywiście potem. Teraz jedzmy, pijmy, śmiejmy się!

Król – tym razem nie zwracając uwagi na łacinników – począł rozglądać się wokół siebie, najwyraźniej szukając znajomych twarzy. I rzeczywiście, niejedną rozpoznał.

U końca stołu wypatrzył skromnie, choć dostatnio przyodzianego starca o bielutkich niczym gołąbek włosach, na które nałożona była prosta w formie, lecz ze złota wykuta obręcz.

– A czemuż siedzisz na samym końcu, panie? – odezwał się król do staruszka.

Zagadnięty dumnie podniósł głowę i odparł:

– Bo nie chcę blisko ciebie, blisko Piastowicza.

– Ech! Daj już, kniaziu, spokój starym zapiekłym żalom. Co się stało, to się nie odstanie.

– Tak, tak. Wiem to. Bardzoście szlachetni, wy Piasty. Jakimś cudem nasz ród się uchował – pewnie dlatego, że moi przodkowie kryli się w puszczy, licząc, iż kiedyś odejdziecie z tego kraju, a władza i lud, i ziemia, coście nam ją wydarli, znów powrócą do nas. Ale gorzej się powiodło kniaziom Wiślańskim, że o innych nie wspomnę, coście ich jawnie, podstępem, i jak się tylko dało, powyrzynali.

Król najpierw zmarszczył brew i nie wiadomo było, czy nie wybuchnie gniewem, ale popatrzywszy na starca, sięgnął tylko po puchar i napił się miodu.

Wszyscy zebrani na sali milczeli, nie wiedząc, jak się zachować, nie wiedząc co porywczy i skłonny do gwałtownych i nieprzemyślanych decyzji król uczyni.

Lecz on tego dnia był w wyjątkowo dobrym humorze i tylko zapytał:

– To po cóż, kniaziu, w ogóle żeś tu przychodził? Wszak wszedłeś w piastowskie progi.

– Aby na pewno? – starzec był zadziorny. – Nasze tu grody stały, zanim wy przyszliście. To, żeście je spalili, a potem wystawili inne, nowe?... U siebie jestem, ot co.

Król najpierw był wściekły, potem rozbawiony, teraz stał się poważny. Wstał ze swego siedziska i podszedł do starowinki.

– No, już dobrze, dobrze. Dajmy spokój swarom. Jakby Piasty nie przyszły, to by przyszły Morawiany, Czechy albo Ruś. I tak byśta stracili władzę, i tak. A żeśmy innych kniaziów wytracili, cóż, sam dobrze wiesz, że nie dało się inaczej. A jakbyś ty był na miejscu moich przodków, to nie kazałbyś pozabijać tych, co to mogliby stanowić dla ciebie zagrożenie?

Bolesław delikatnie ujął pod rękę starego, a gdy ów powstał, poprowadził go do swojego krzesła.

– Siadaj, kniaziu, na moim miejscu, ale daj mi miejsce po prawicy.

Dziaduś wyraźnie się wzruszył:

– Ech! Boże ty mój, choćby na parę chwil, ale doczekałem, żem panem tej ziemi. I to Piastowicz ustąpił mi tronu!

Król klasnął w dłonie i zawołał:

– Wypijmy zdrowie władyki tej Ziemi Sandomierskiej, kniazia Sendomira II.

Wszyscy powstali i z powagą spełnili toast.

Król, wypiwszy kolejny puchar miodu, stał się jeszcze bardziej rozmowny i bardzo wesoły. Rozmawiał z tym i owym, tryskał humorem i coraz częściej strzelał oczyma ku co młodszym i ładniejszym niewiastom, jednocześnie obsługując starego, jedną nogą stojącego nad grobem, kniazia Sendomira.

Co bystrzejsi obserwatorzy zauważyli, iż Bolesław od jakiegoś czasu nie spuszcza wzroku z młodziutkiej, ślicznej, pewnie około piętnastu lat liczącej dziewczyny. Dziewczyna, dostrzegłszy, że stała się przedmiotem zainteresowania monarchy, spłoniła się i zawstydzona opuściła oczy.

Bolesław skinął na kasztelana sandomierskiego:

– A cóż to za cudo siedzi ot tam, piąta po mojej ręce?

– To Wisława, prawnuczka kniazia Sendomira.

– Każ jej zrobić miejsce, i niech się posiędzie wyżej.

– Panie! – zaprotestował kasztelan. – Toż stary się wścieknie, a co ludzie powiedzą, że nie wspomnę o księżach?! O biskupie krakowskim Stanisławie, który ci już nie raz wymówki czynił, żeś rozpustnik?

– A cóż mnie to obchodzi? Zresztą Stanisław to krewniak, który złość ma na mnie, a ponadto z Hermanem, Niemcami i Czechami knuje przeciw mnie. Ale co tam! Nie mówmy o tym. Takiego cudu, jak ta dziewczyna, jeszczem nie widział, jak żyję! A to, że każę, by usiadła wyżej? Toż to najszlachetniejsza krew tej ziemi! Uczciłem jej naddziada, to wypada bym uczcił i ją. Nie zaprzeczaj! – król uniósł ku górze rękę, w geście zakazującym jakiejkolwiek odpowiedzi.

Kasztelan z wyraźnym oporem, nie mając jednak innego wyjścia, podszedł do dziewczyny i skłoniwszy się przed nią dwornie, w imieniu króla poprosił, żeby usiadła wyżej.

Wisława znów się spłoniła i znów opuściła oczy, ale bystry obserwator mógł zauważyć, iż jest zadowolona z wyróżnienia, jakie ją spotkało. Głośno wszakże rzekła:

– Podziękuj, panie, królowi, lecz nie skorzystam z jego łaskawości i pozostanę tutaj gdzie jestem.

Król najpierw, wyraźnie niezadowolony, zmarszczył brew, a potem uśmiechnął się pod wąsem i podniósłszy się zza stołu sam zbliżył się do dziewczyny.

Wszyscy obecni na sali zamarli w bezruchu i ciszy, czekając co też się dalej wydarzy. Bolesław, skłoniwszy się przed dziewczyną, powiedział tylko, jednocześnie wyciągając do niej rękę:

– Nie odmawia się swemu królowi, czyż nie?

– Tak, panie – odparła Wisława, czerwieniąc się jeszcze bardziej.

Król dumnie uniósł głowę i wyraźnie zadowolony poprowadził księżniczkę ku szczytowi stołu.

Teraz już, nie udając, jak bardzo mu się podoba, zabawiał dziewczynę rozmową, podsuwał jej co smakowitsze kąski i dolewał co i rusz bladozłotego miodu. Tak, jakby chciał ją upić. A może rzeczywiście chciał?...

Tymczasem Sendomir po trzecim czy czwartym kubku trunku rzeczywiście poczuł się prawdziwym panem Sandomierskiej Ziemi. Wydawał polecenia podstolemu i podczaszemu, a temu ostatniemu najwięcej. Tak że w końcu mocno poczerwieniał na twarzy i, począwszy przytupywać nogą, nucił coś pod nosem.

Bolesław zaś ujął Wisławę za białą, wypielęgnowaną dłoń, którą delikatnie gładził i co i raz obsypywał pocałunkami. Rycerze, zaprawieni w bojach towarzysze króla z licznych wypraw wojennych, co i raz wybuchali gromkim śmiechem. Stary kniaź sandomierski dość już mocno pijany, nie reagował na to wcale, łacińscy księża nic nie mówili, tylko uśmiechali się ironicznie, zupełnie jakby im to było na rękę. Jedynie Arcybiskup-Metropolita Sandomierski Efrem na przemian to bladł, to purpurowiał na twarzy. Próbował nawet odezwać się do króla, pewnie po to, by go zestrofować, ale Bolesław zapatrzony w oczy Wisławy, machnął tylko ręką, jakby się odganiał od muchy.

Efrem najwyraźniej nie mógł zdzierżyć tego, co widział. Wzburzony wstał, nerwowo skinął na asystujących mu diakonów i podpierając się posochem, na którym z całej siły zacisnął dłoń, tak że aż pobielały mu knykcie, ostentacyjnie opuścił salę biesiadną.

Kniaź Sendomir upojony miodem, piwem i panońskim winem oparł głowę o blat stołu i zaczął pochrapywać.

Król skinął na służbę i wskazując na staruszka, kazał go zanieść do oddzielnej komnaty, rozebrać i ułożyć do snu. W ślad za pradziadem chciała iść Wisława, lecz Bolesław mocno przytrzymał jej rękę:

– Zostań, pani. Kniaziowi nic złego się nie stanie, a my mamy sobie tyle jeszcze do powiedzenia. Co ty na to, byśmy dokończyli rozmowę w mojej komnacie?

Wisława, której od wina i miodu kręciło się w głowie, uśmiechnęła się tylko:

– Niechże będzie, jak chcesz, mój królu.

Usłyszawszy te słowa, Bolesław wstał i powiedział głośno:

– Na mnie już czas. Mam jeszcze do omówienia wiele ważnych spraw z księżniczką. Wy zaś zostańcie i ucztujcie, jak długo chcecie, albo... możecie!
Wszyscy wybuchli wielkim śmiechem, jedni tylko łacińscy kapłani znów uśmiechnęli się ironicznie.

Bolesław skłonił się dwornie przed Wisławą, która wstała ze swego siedziska, i podał jej ramię. Mrocznymi korytarzami, rozświetlonymi jedynie poblaskiem zapalonego tylko gdzieniegdzie smolnego łuczywa, które więcej dawało dymu niż ognia, ruszyli do komnaty króla...

* * *

Ranek wstał pogodny, słoneczny, tylko na nadwiślańskich błoniach smużyła się niezbyt gęsta mgła.

Bolesław obudziwszy się otworzył oczy, ale nie wstał z łoża. Uniósł się nieco i podpierając się na łokciu zaczął przypatrywać się śpiącej jeszcze Wisławie. Leżała na wznak, z rękoma rozrzuconymi na boki. Twarz miała tak spokojną, tak piękną, dziecinną jeszcze, ale przecie dzieckiem już nie była. Kiedy król o tym pomyślał, uśmiechnął się pod wąsem, a potem rozprostowawszy kości, odrzucił przykrycie, ucałował Wisławę w usta i wyskoczył z łoża nagi. Ale zamiast najpierw szukać przyodziewku, nalał sobie z dzbanka miodu i duszkiem go wypił. Królowi poczerwieniała twarz i widać było, iż poczuł ulgę. Wisława zaś zwinęła się w kłębek niczym zwierzątko i spała dalej.

Bolesław posiedział jeszcze kilka chwil obok księżniczki, a potem przyodział się w świeże ubranie.

Po wyjściu z sypialnej komnaty rozkazał służbie zwołać swoich drużynników.

Schodzili się powoli, czerwone jak u karpi oczy i chwiejny chód pokazywały, że mało spali, tylko ostro pili ostatniej nocy. Co niektórym trzęsły się ręce, a chód mieli chwiejny.

Monarcha pokiwał głową z politowaniem i powiedział:

– Napijcie się miodu, bo inaczej nie uda się wam powsiadać na konie, a zaraz trzeba nam jechać. No, szybko!

– A gdzież to jedziemy? – zapytał jeden z rycerzy.

– No jakże gdzie? Do Mściowa. Mścisławowa Krystyna dobra pani, dobrze wiecie, że godnie nas ugości. Ale dość już tych wywodów niepotrzebnych. W drogę!

Po niedługim czasie dało się słyszeć tętent koni, a sandomierski gród powoli budził się do życia...

* * *

Księżniczka Wisława obudziła się, uniosła na łokciu i zaczęła rozglądać za królem. Ale jego dawno już nie było w grodzie. Naraz dostrzegła na łożu przepyszny naszyjnik wyrobiony ze złota i drogich kamieni, a tuż obok niego przygarść złotych monet.

Wyskoczyła z pościeli i czym prędzej, byle jak narzuciwszy na siebie ubranie, pobiegła szukać Bolesława. Nie było go nigdzie. Kiedy zaczęła rozpytywać wśród służby, zauważyła, że podśmiechują się z niej. Jeden z pachołków szepnął do drugiego (a ona usłyszała ten szept):

– Poigrał król w nocy, a teraz pojechał szukać innego zwierzątka.

Wisława wybiegła na dwór. Wdrapała się na wysoki wał grodowy i popatrzyła w dół, ku fosie. Zakręciło się jej w głowie.

„Zrobił ze mnie dziwkę, Piastowicz przeklęty! A ja mu zaufałam! W każde jego słowo uwierzyłam, w każde gładkie słówko! Niechbym była i nałożnicą, niechby, ale on mi zapłacił. Jak dziwce, jak dziwce!”

Popatrzyła jeszcze raz w dół. Zamknęła oczy, przeżegnała się i skoczyła. Gładź wody na powierzchni fosy pomarszczyła się nagle, a potem pojawiły się na niej kręgi.

Jeden z pachołków, który z daleka widział to wszystko, zaczął krzyczeć:

– Pomocy! Pomocy!

Zbiegli się ludzie, ktoś sturlał się z ostrego zbocza grodowego wzgórza, wszedł do wody i zaczął szukać Wisławy. Trwało to dobrą chwilę, zanim ją wyciągnął na brzeg. Leżała nieruchoma.

Zjawiło się więcej ludzi, wzięli ją na ręce i ponieśli do grodu. Panowało groźne milczenie. Nie całkiem trzeźwy jeszcze kniaź Sendomir – teraz już ostatni z rodu – patrzył na to, co się stało. Z glinianej flaszy pociągnął tęgi łyk miodu, żeby mu się rozum rozjaśnił, a potem skierował się ku gromadzie służby, która kogoś niosła. Stanęli naprzeciw siebie. Sendomir jeszcze raz napił się miodu i przetarł stare, załzawione oczy. Trup Wisławy...

– O Jezu! Bogurodzico Przeczysta! – jakiś straszny, nieludzki wręcz krzyk wydobył się z jego gardła. – Litości!!!

Ale nic się nie zmieniło. Widział tylko trupa swojej cudnej, młodziuchnej prawnuczki. Ręce zaczęły mu drżeć. Chwiał się na nogach. Ktoś go podtrzymał. Nie tylko Sandomierzanie, ale nawet i Polanie ocierali oczy.

– Co się stało? – zapytał dziadunio.

– Król z nią spał. A potem za to... zapłacił.

– Obyś żył, długo żył, ale cierpiał jeszcze bardziej niż ja, Piastowiczu przeklęty – wychrypiał staruch...
 
© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

piątek, 26 stycznia 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (3) - Korzenie


Panorama Sandomierza z Gór Pieprzowych (maj 2012)
fot. Elżbieta Sarwa
 

Korzenie

Dziś nikt już nie pamięta imienia pierwszego misjonarza, ani nie wie, skąd przybył. Czy był uczniem świętych Cyryla i Metodego, którzy z dalekiej Grecji przybyli, by nawracać Słowian? Czy może raczej uczniem ich uczniów? Bez wątpienia jednak istniał zasnuty mgłą pradziejów pierwszy sandomierski biskup. Istniał w czasach, gdy jeszcze polański książę Mieszko nie obmył się w wodzie chrztu świętego.

Dzierżył posoch w dużych, ciepłych dłoniach, które nie bały się żadnej pracy. Stał uśmiechnięty i szczęśliwy, z lubością wciągając w nozdrza zapach żywicy smużący się od złocistych bierwion, z jakich cieśle wznieśli niezbyt duży, a przecież zgrabny i udany kościół św. Mikołaja.

Patrzył na lud pobożny, który choć dopiero niedawno poznał Dobrą Nowinę o królestwie niebieskim, już całym sercem umiłował Zbawiciela.

Wszedł do wnętrza chramu i, stanąwszy przed ołtarzem, potężnym głosem zaintonował pieśń, która od tamtej pory już zawsze miała towarzyszyć temu ludowi: 



Bogurodzica Dziewica,
Bogiem sławiena Maryja...

Mijały lata i dziesiątki lat. Od północy przyszli bitni Polanie, przepędzili miejscowego kniazia, przyłączyli całą sandomierską ziemię do swojego państwa. Wraz z Polanami zjawili się w Sandomierzu łacińscy kapłani, którzy sławili Boga w niezrozumiałym języku.

Ale w starych sandomierskich chramach Służba Boża nadal sprawowana była po słowiańsku.

W końcu przecie kościół św. Mikołaja uległ zniszczeniu. Obrządek słowiański wygasł. Zmarł ostatni sandomierski słowiański biskup. Proch niepamięci grubą warstwą przykrył tamte lata, tamtych ludzi i tamte zdarzenia, tak że wszystkiego, co opowiedziałem wcześniej, ponad wszelką wątpliwość nie da się udowodnić.

Pozostały tylko domysły oparte na kilku poszlakach...

Nasz pierwszy historyk, Jan Długosz, kanonik krakowski, sandomierski, wiślicki i arcybiskup nominat lwowski, podaje, iż sandomierski kościół św. Mikołaja był już znany w roku 965. A więc przed chrztem mieszkowym...

A czyż sam tytuł kościoła nie daje do myślenia? Przecież kult św. Mikołaja, mało rozpowszechniony w Kościele łacińskim, jest bardzo rozwinięty w Kościele Wschodnim. Oczywiście nie da się tego udowodnić, ale gdyby pierwsza sandomierska świątynia wzniesiona była przez łacinników, to czy nadaliby jej tytuł akurat tego wschodniego świętego? Raczej wątpliwe.

Badacze – na podstawie mniej czy bardziej ważkich przesłanek – doszli do wniosku, iż w Małopolsce mogły istnieć biskupstwa słowiańskie w Przemyślu, Krakowie, Wiślicy i Sandomierzu. Ba! Mało tego! Uznali że oprócz gnieźnieńskiej, łacińskiej, istniała także druga metropolia – słowiańska. Gdzie? Najprawdopodobniej w Sandomierzu! Że metropolia swym zasięgiem obejmowała całe ówczesne państwo polskie, wszystkie jego ziemie, na których żyli chrześcijanie słowiańskiego obrządku. O dwóch metropoliach wyraźnie przecież wspomina w swojej „Kronice” Gall zwany Anonimem.

Prawosławny historyk, tak pisze na ten temat:

„Grzegorz VII wysłał do Polski legatów z koroną królewską, którzy wpierw restytuowali metropolię łacińską w Gnieźnie, osadzając na niej Piotra, a następnie wznowili metropolię słowiańską, tylko nie w Krakowie, ale w Sandomierzu, by było bliżej ziem ruskich, na które miała działać po przejściu Kijowa pod jurysdykcję Rzymu.” (Frank Kmietowicz, Kiedy Kraków był „trzecim Rzymem”, Białystok 1994, s. 87).

I wreszcie ostatnia poszlaka (a może wręcz jedyny dowód?), o której tak pisze Grzegorz Niedzielski – badacz pradziejów Sandomierza:

„Na istnienie takiego obrządku w Sandomierzu, a może i na większym obszarze Sandomierszczyzny lub Małopolski, wskazywałaby (...) nota Jana Długosza w Rocznikach, czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego, pod rokiem 1030 przekazująca informację, że zmarł wówczas Roman, biskup sandomierski. Nota owa została w późniejszym czasie usunięta (wyskrobana), udało się ją jednak odzyskać dzięki nowoczesnej technice badania rękopisu. W owym czasie nie istniała łacińska diecezja sandomierska ani też bizantyjsko-ruska, Roman musiał więc być biskupem cyrylometodiańskim (Grzegorz Niedzielski, Mityczny Sandomierz, Sandomierz 2012, s. 43).

Roman... imię mało znane na Zachodzie, lecz jakże popularne na Wschodzie! Podobno obrządek słowiański przetrwał w Polsce do wieku XVI, czy w Sandomierzu także? Raczej wątpliwe. Chociaż, któż to wie...

 
© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

czwartek, 25 stycznia 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (2) - Żmigród



Sandomierski Żmigród (2010-2012)
fot. Elżbieta Sarwa
Żmigród

Dość wysokie wzgórze lessowe, zwane Żmigrodem, znajduje się na północ od Starego Miasta, przy ulicy Zawichojskiej, naprzeciw Chałupek. Prowadzone tam prace archeologiczne ujawniły ślady osadnictwa neolitycznego. Nie jest to jednak najważniejsze, chociaż stanowi dowód, jak starą metrykę osadniczą wzgórze to posiada. Intrygująca jest sama jego nazwa. Wokół interpretacji nazwy Żmigród istnieją liczne kontrowersje. Na ogół uważa się jednak, że Żmij (od którego pochodzi nazwa Żmigród, a wiec gród Żmija) jest bóstwem przychylnym ludziom i nie ma nic wspólnego ze złym smokiem.

Nasi przodkowie widywali go, jak pod postacią smugi ognia przelatywał po nieboskłonie, dlatego uczyniono go też władcą piorunów. Żmij mimo groźnej postaci jest dobry, opiekuńczy i nienawidzi wszelkiego zła oraz bóstw podziemnych. Bezustannie walczy z nimi, strzegąc ludzi przed nieszczęściem. Jego symbolem jest królewski ptak orzeł, herb Polski i Sandomierza. Ludzie byli pewnie bardzo przywiązani do postaci Żmija, skoro po wprowadzeniu chrześcijaństwa Kościół zmuszony był ją zaakceptować, zmieniając jedynie jej imię na Archanioła Michała. Nasi przodkowie chyba przyjęli tę zmianę bez większych oporów, bowiem św. Michał Archanioł spełniał tę samą funkcję co wcześniej Żmij. Wówczas to zmieniono nazwę sandomierskiego Żmigrodu na Górę św. Michała (Mons Sancti Michaeli). (Por. R. Tomicki, Żmij. Żmigrody, Wały żmijowe. Z problematyki religii przedchrześcijańskich Słowian, [w:] „Archeologia Polski”, 1974, t. 19, z. 2, s. 483 – 508).


© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

czwartek, 11 stycznia 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (1) - Sandomierz - miasto na wzgórzach


Sandomierz

Miasto na wzgórzach, położone na granicy dwóch krain geograficznych: Wyżyny Sandomierskiej i Kotliny Sandomierskiej.

Kiedy po raz pierwszy stanęła tu stopa człowieka? Któż to wie?... Pewnie już wtedy, gdy zbieracze i łowcy szukali nowych, bogatych w pożywienie obszarów.

Około 6500 lat temu ludzie zamieszkali tu na stałe i mieszkają po dziś dzień.

Na obszarze, który współcześnie zajmuje miasto, pierwsze trwałe ślady osadnictwa datuje się na okres neolitu (4500-1800 lat p.n.e.).

Przewinęło się w tym czasie przez tę ziemię wiele ludów, należących do rozmaitych kultur. Zajmowano się uprawą ziemi i hodowlą zwierząt.

Rozpoczął się okres brązu, czasy egipskiego Średniego Państwa, wojny trojańskiej i Minotaura. Epokę brązu datuje się na terenie Sandomierza mniej więcej od 1800 do 650 roku p.n.e. Ludzie nadal zajmowali się uprawą ziemi i hodowlą zwierząt, co w najbliższych okolicach obecnego miasta, a i na jego obrzeżach, trwa do dziś... Ostatni okres tej kultury, czyli kulturę łużycką, około 650 r. p.n.e. zniszczyli Scytowie, którzy przynieśli ze sobą epokę żelaza. Zostali oni wyparci przez Celtów, zamieszkujących ten obszar do III wieku p.n.e.

Ludność zamieszkująca teren obecnego Sandomierza w okresie epoki żelaza miała kontakty z cesarstwem rzymskim, czego ślady znajdują się na terenie miasta (np. znaleziska na Krakówce).

VI stulecie n.e. rozpoczęło kolejną epokę historyczną – średniowiecze.

Do podboju Sandomierszczyzny przez Polan i włączenia jej do państwa Piastów osadnictwo skupiało się najprawdopodobniej w rejonie późniejszego Przedmieścia Czwartek i Grodziska. Dopiero później powstał gród na obecnym Wzgórzu Zamkowym, a w jego pobliżu podgrodzie.

O roli i znaczeniu Sandomierszczyzny i samego Sandaomierza tak pisze badacz jego legend i mitów Grzegorz Niedzielski:

„Rejon Sandomierza jest to ziemia szczególna i niezwykła. Mało który ośrodek miejski w Polsce może poszczycić się dziejami ludzkiej cywilizacji sięgającymi wstecz w czasy neolitu, kontynuowanymi następnie przez tysiąclecia przez szereg następujących po sobie kultur. Szkoda tylko, że znanych w większości jedynie z terminologii archeologicznej. Do pełnienia znaczącej roli w rozwoju cywilizacji na ziemiach Polski Sandomierz kwalifikowały nie tylko niezwykle żyzne lessy, stanowiące w okresie rozprzestrzeniania się rolnictwa cenne bogactwo naturalne, czy pobliże najstarszego na naszych ziemiach zagłębia hutniczego w rejonie Gór Świętokrzyskich, ale również położenie w niezwykle ważnym węźle komunikacyjnym, prowadzącym w jednym kierunku ze wschodu na zachód Europy, a w drugim – na południe, przez Przełęcz Dukielską w Karpatach, ku rozwiniętym cywilizacjom świata antycznego, w pierwszym rzędzie starożytnej Grecji. Szlak ten odgrywał w dawnych czasach ważną rolę drogi, którą wędrowały na ziemie Polski nowe zdobycze cywilizacyjne i kulturowe. Wyżyna Sandomierska, z racji swojego położenia, tkwiła w niezwykle korzystnym miejscu. Grób książęcy z Krakówki w Sandomierzu wskazuje, że obszar ten był już około II wieku n.e. ośrodkiem władzy plemiennej, pełniąc jednocześnie rolę pośrednika w kontaktach pomiędzy południem i południowym wschodem Europy, a terenami środkowej i północnej Polski. Co prawda w wyniku najazdu Hunów pozycja ta uległa wydatnemu osłabieniu, ale powróciła do swej dawnej roli pod rządami pierwszych władców z dynastii Piastów. Rozkwitły w okresie średniowiecza Sandomierz, jedna z trzech stolic państwa polskiego, „sedes regni principales”, jak pisał o nim Gall Anonim, stolica księstwa dzielnicowego, mógł nawet zdobyć jeśli nie pierwszoplanową, to przynajmniej jedną z najważniejszych pozycji w kraju. Niestety, to samo położenie na węźle komunikacyjnym, które w okresie starożytności przynosiło rejonowi tak wiele korzyści, stało się w czasie średniowiecza źródłem klęsk wojennych, jakie systematycznie spadały na miasto. I chociaż podnosiło się ono po wielokroć z tragicznych zniszczeń i strat ludności, nigdy nie powróciło do pozycji zajmowanej w okresie średniowiecza.

Rola Sandomierza nie sprowadzała się jednak tylko do kwestii polityczno-gospodarczych czy ośrodka administracji politycznej. Ukształtowanie terenu miasta (...) predysponowało je również do pełnienia szczególnej roli kultowej, która kontynuowana była w okresie chrześcijańskim. Jest bowiem Sandomierz jednym z nielicznych miast w Polsce, mogącym poszczycić się trzema poświadczonymi w niepodważalny sposób i pochodzącymi z fundacji królewskich kościołami, pod wezwaniami Najświętszej Marii Panny, św. Piotra i św. Jana Chrzciciela, nie wspominając o innych, jak nieistniejący już, a pochodzący z okresu chrystianizacji i poświadczony jako najstarszy (obok św. Piotra lub św. Jana), kościół pod wezwaniem św. Mikołaja, kościół św. Wojciecha stojący ongiś na przedmieściu Czwartek, św. Pawła na wzgórzu, biorącym od niego nazwę, czy św. Jakuba. Ilość ośrodków kultu religijnego w Sandomierzu w okresie średniowiecza i idąca za tym koncentracja kleru w grodzie skłoniła nawet historyka Stanisława Kętrzyńskiego do opowiedzenia się za teorią, że to właśnie tutaj znajdowała się druga po gnieźnieńskiej, „zaginiona” metropolia kościelna Polski, obejmująca obszar wschodnich obszarów państwa. W ten sposób pod względem roli sakralnej Sandomierz wysuwałby się nawet przed tak znaczne i wyrosłe jeszcze z okresu wczesnośredniowiecznego słowiańskie grody, jak Kraków, Poznań czy Wrocław. Obecne były tutaj kulty świętych rzadko występujące w innych miejscach Polski, jak dla przykładu św. Pryski, czy też szczególne, miejscowe, jak bł. Sadoka i 48 dominikańskich Męczenników Sandomierskich”. (Grzegorz Niedzielski, „Sandomierz mityczny”, Sandomierz 2012, s. 11-12).

Po podziale państwa polskiego przez Bolesława Krzywoustego jego dawne ziemie zostały przekształcone w księstwa, a te z kolei po zjednoczeniu ziem polskich przez Władysława Łokietka przyjęły nazwę województw. Województwo sandomierskie było w Koronie pierwszym co do wielkości po województwie ruskim, mimo iż w roku 1474 wyodrębniono z niego województwo lubelskie. Sięgało ono poza Radom na północy i aż prawie pod Sanok na południu. Wschodnią granicę stanowiła Wisła (tylko ziemia stężycka znajdowała się na jej prawym brzegu). Na zachodzie Sandomierskie sięgało prawie po Jędrzejów, a Pińczów znajdował się jeszcze w jego granicach.

Pierwszym udzielnym księciem sandomierskim został Henryk Sandomierski, jedyny polski krzyżowiec, który zorganizował wyprawę do Palestyny, by walczyć u boku rycerstwa zachodniego w obronie Grobu Świętego.
Później Sandomierz i Kraków miewały wspólnych władców, co łączyło je unią personalną.

Lokację na prawie magdeburskim Sandomierz uzyskał po raz pierwszy przed 1227 rokiem, co miało ogromny wpływ na rozwój miasta. Niestety w XIII stuleciu hordy mongolskie (Tatarzy), po podporządkowaniu sobie Azji, napadły na Europę i Sandomierz był niejeden raz przez nie niszczony. Najtragiczniejsza okazała się zima 1260 roku, kiedy to Tatarzy tak zrujnowali miasto, że musiano je od nowa budować w innym miejscu i po raz drugi nadać mu w 1286 roku prawa miejskie. Władcą, który to uczynił, był książę krakowsko-sandomierski Leszek Czarny.

Szczególny okres rozwoju miasta przypada na lata panowania króla Kazimierza Wielkiego. Władca „zastał je drewniane, a zostawił murowane”... Opasał je murami i rozpoczął realizacje wielu imponujących budowli, jak choćby przetrwałych do dziś: Zamku Królewskiego, Katedry, Bramy Opatowskiej czy głównej bryły ratusza miejskiego.

Sandomierz, leżący na skrzyżowaniu bardzo ważnych szlaków komunikacyjnych łączących wschód z zachodem i północ z południem, stał się jednym z najważniejszych i najbogatszych miast Korony Polskiej.

W epoce renesansu Sandomierz słynął między innymi jako trzecie po Krakowie i Lwowie miasto, w którym żyli i leczyli znakomici lekarze. Tu powstał pierwszy w Polsce ogród botaniczny założony przez Marcina z Urzędowa, autora wydanego drukiem w XVI wieku w Krakowie dzieła, opisującego rośliny lecznicze i rzadkie, które zbierał przez cały okres zamieszkiwania w Sandomierzu (wiele gatunków przywiózł osobiście z południa Europy, głównie z Italii).

Sławę miastu przyniosła m.in. działalność najwybitniejszego kompozytora epoki renesansu Mikołaja Gomółki.

Sandomierz i Sandomierskie w tamtym czasie było sercem (na terenie Korony) protestantyzmu, to w Sandomierzu właśnie w 1570 roku miała miejsce bardzo ważna w dziejach Reformacji „zgoda sandomierska”.

Dopiero przyjście do Sandomierza Towarzystwa Jezusowego na początku XVII wieku zmieniło mapę religijną tej okolicy. Jezuici rozbudowali szkolnictwo i dbali o nie (aż do kasaty zakonu), zakładając w mieście Collegium Gostomianum i seminaria duchowne.

W okresie renesansu w Sandomierzu przebudowano wiele starych budynków, m.in.: Zamek Królewski, Bramę Opatowską, Ratusz i niektóre kamieniczki w Rynku.

W XVII wieku, w czasie wojen szwedzkich, miasto zostało zniszczone, a część jego mieszkańców wymordowano, część uciekła w bezpieczniejsze miejsca. Szwedzi zrujnowali wiele budynków, a wycofując się z Sandomierza, wysadzili w powietrze Zamek Królewski.

Po „potopie szwedzkim” Sandomierz będący wcześniej jednym ze znaczniejszych miast polskich, stał się niewielkim miasteczkiem, a w obrębie jego murów, jak i na przedmieściach ostało się niewielu mieszkańców. Nie stracił jednak znaczenia politycznego i kościelnego nadal był stolicą ogromnego obszarowo województwa i siedzibą archidiakonatu foralnego. Wojewodowie i kasztelanowie sandomierscy zawsze znajdowali się w gronie najważniejszych panów polskich.

Dopiero rozbiory zupełnie zniszczyły Sandomierz. Stał się on miastem granicznym najpierw Księstwa Warszawskiego, a później Królestwa Polskiego (pod berłem Romanowych).

W okresie międzywojennym, a dokładniej w latach trzydziestych XX wieku, Sandomierz powoli zaczął odzyskiwać dawne znaczenie gospodarcze i polityczne. Miał zostać stolicą Centralnego Okręgu Przemysłowego – stolicą administracyjną, gospodarczą, kulturalną i oświatową tak ogromnego regionu, a od końca roku 1939 województwa, które miało obejmować powiaty: sandomierski, biłgorajski, dąbrowski, dębicki, iłżecki, janowski, kielecki, kolbuszowski, kozienicki, łańcucki, mielecki, niżański, opatowski, pińczowski, przeworski, radomski, rzeszowski, stopnicki, tarnobrzeski i tarnowski.

Nadeszła jednak II wojna światowa... Skończył się sen o powrocie do dawnej świetności. Władze niemieckie posunęły się nawet do tego, że zlikwidowały powiat sandomierski, a samo miasto włączyły do powiatu opatowskiego.

Po wojnie nikt nie baczył na znaczenie miasta i jego potencjalne możliwości gospodarcze. Wtedy liczyła się tylko ideologia.

Jeszcze poważniejszy cios zadała miastu gierkowska reforma administracyjna z 1975 roku, gdy Sandomierz stracił nadzieję na jakikolwiek rozwój...

W dziejach miasta były okresy wielkiej świetności, ale były też niezliczone klęski. Tych ostatnich było tyle, że można zadać pytanie, czy Sandomierz jest przeklęty czy błogosławiony?

A oto kalendarium klęsk, jakie spadły na miasto od wieku XIII, aż po wiek XIX, zestawione na podstawie pracy Melchiora Bulińskiego „Monografija miasta Sandomierza” (Warszawa 1879):

1260 – zupełne zniszczenie miasta przez Tatarów (nie ostał się kamień na kamieniu poza świątyniami),

1287 – nowy najazd Tatarów, miasto ocalało, ale zniszczono przedmieścia,

1349 – miasto zdradą wydane Litwinom, złupione doszczętnie,

1374 – zupełnie zniszczone przez pożar,

1456 – pożar,

1488 – pożar,

1514 – pożar,

1525 – pożar,

1602 – zaraza prawie zupełnie wyludniła miasto,

1612 – pożar,

1623 – pożar,

1656 – pożar miasta i wysadzenie Zamku Królewskiego przez Szwedów,

1702-1704 – ogromne kontrybucje wojenne rujnują miasto, wojska stacjonujące w Sandomierzu dla zabawy rozwalają kamienice,

1706 – zaraza dziesiątkuje ludność miasta,

1711 – pożar,

1757 – pożar,

1794 – zajęcie miasta przez Austriaków, pozbawienie Sandomierza rangi stolicy prowincji,

1809 – dwukrotne oblężenie Sandomierza, bardzo poważne zniszczenia w mieście, zupełna ruina przedmieść i starożytnego kościoła św. Wojciecha,

1813 – spalenie gmachu Collegium Gostomianum, kościoła św. Piotra i kilkudziesięciu kamienic. W wyniku wszystkich klęsk w XIX wieku liczba ludności miasta spadła do 2640 osób (!),

1815-1874 – rozbiórka murów i fortyfikacji miejskich, ostała się tylko Brama Opatowska, rozbiórka kościoła św. Marii Magdaleny.

Prześledziwszy owo kalendarium, można zapytać: Czy nie ma czegoś dziwnego w tylu i tak często powtarzających się klęskach? Ale też: Czy nie ma czegoś zastanawiającego w fakcie, iż Sandomierz mimo wszystko istnieje i nadal jest miastem?

© Andrzej Juliusz Sarwa 2018

Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: