Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (8)
Meinhard von Abensberg
Meinhard von Abensberg
Poranek
był rześki. Słońce jeszcze dość nisko wisiało nad horyzontem.
Po porannej mszy świętej, do której jak zwykle służyłem u
Świętego Ducha, wybrałem się na krótki spacer, wałęsając się
bez celu po mieście. Zwykle zapuszczałem się w okolice Katedry i
Zamku. Tym razem jednak skierowałem swe kroki ku Wzgórzu Świętego
Wojciecha, zwanego też Czwartkiem, zwieńczonego białawoszarą
bryłą kościoła Świętego Józefa i poreformackiego klasztoru.
Niegdyś
tętniło tu życie, franciszkańskie sandały klaskały prędko, gdy
zakonnicy rozchodzili się w pośpiechu do swoich zajęć. Ale po
upadku powstania styczniowego i przepędzeniu reformatów z
Sandomierza, klasztor stał pusty, a sama świątynia pełniła
funkcje jakby kaplicy pogrzebowej, skąd bliżej było, niż z
parafialnej Katedry, na cmentarze usytuowane w pobliżu.
Na
wprost, pod drugiej stronie wyboistej dróżki, obok której płynął
niewielki strumyczek niosący krystalicznie czystą wodę, a biorący
początek gdzieś na szczycie wzgórza, spośród krzaków i pokrzyw
sterczały, aż do ziemi prawie wypalone szczątki starożytnego
kościoła świętego Wojciecha, o którym już Długosz nie miał
żadnej wiedzy – ani kto, ani kiedy go wybudował, ani też dla
kogo. Nieco zaś wyżej, spoza niezbyt szczelnego ogrodzenia
wystawały krzyże cmentarza cholerycznego.
Przyglądałem
się bezmyślnie owym rozwalinom i naraz dostrzegłem w zaroślach
ciemny otwór jamy, jakowegoś zapadliska prowadzącego pod skruszony
fundament zburzonej świątyni. Przyszło mi do głowy, że być może
otwór ten wyżłobiła ostatnia ulewa, jaka przeszła nad miastem, i
że warto byłoby zajrzeć do środka. Podszedłem zatem ostrożnie
ku owemu miejscu, ostrożnie rozgarniając pokrzywy, i próbowałem
zerknąć do środka – daremnie jednak. Otwór był zbyt mały i
nie wpuszczał pod ziemię zbyt wiele światła. Pomyślałem, że
trzeba tu będzie wrócić później, zaopatrzywszy się w ślepą
latarkę i zapas świec. Biorąc wszakże pod uwagę, że skoro ja
dostrzegłem tę dziurę w ziemi, równie dobrze może dostrzec ją
i ktoś inny. Nagarnąłem więc na nią wiązkę uschłych patyków
i zeszłorocznych liści, jakie walały się w pobliżu. Zamierzałem
stamtąd odejść, gdy naraz posłyszałem z tyłu głos, chrapliwy
nieco, z obcym – wyraźnie niemieckim – akcentem:
– Laudetur
Jesus Christus! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– In
saecula saeculorum. Amen! Na wieki wieków. Amen! – odparłem
grzecznie, jednocześnie się odwracając w stronę, skąd dobiegł
mnie ów głos.
Nie
kryjąc zdziwienia, dokładnie zlustrowałem od stóp do głów
zakonnika w brązowym habicie franciszkańskim, który zatrzymał się
naprzeciw, zapewne po to, by spytać mnie o drogę. W chwili jednak,
gdy ujrzał moją twarz, na jego licu odmalowało się niesłychane
zdumienie, i patrząc na mnie, zaniemówił i skamieniał w bezruchu.
Dłuższą chwilę zerkaliśmy tak wzajem na siebie, aż wreszcie
zakonnik rzekł całkiem znośną polszczyzną:
– Jestem
ojciec Meinhard von Abensberg, a ty jak się zowiesz?... – pełen
napięcia zawiesił głos, jakby oczekiwał, że usłyszy nazwisko,
którego się spodziewał.
Gdym
się jednak przedstawił:
– Stanisław
Szłopanowski – zwiotczał jakby i nie był w stanie ukryć
wielkiego rozczarowania, jakie pojawiło się na jego twarzy.
– Widzę
ojcze, żeś się czymś zawiódł?
– A
tak... Nie, nie, to znaczy... Jesteś uderzająco do kogoś
podobny... Myślałem, że to więzy krwi... być może...
pokrewieństwo jakieś... być może... Nie, nie... A może
jednak?... Czy nie masz jakichś niemieckich krewnych?
– Nie,
chyba nie, a przynajmniej o nikim takim nie słyszałem.
– Ale
to podobieństwo, nadzwyczajne, nadzwyczajne... I jeszcze w tym
mieście.
– Co
ojcze masz na myśli?
Zakonnik
przez chwilę się wahał, czy kontynuować tę dziwną rozmowę z
nieznajomym, ale najwyraźniej moje podobieństwo do tego kogoś nie
dawało mu spokoju. Uznał więc, że może warto bliżej mnie poznać
i opowiedzieć mi o tym, co go nurtowało.
– Hm...
może to przypadek, a może i nie... Jeśli masz nieco wolnego czasu,
mój chłopcze, to usiądźmy gdzieś w spokojnym miejscu, a opowiem
ci pewną historię. A tobie... tobie... może uda mi się jakoś
pomóc, może pokierować...
– Są
wakacje, ojcze, czasu mam aż nadto! A ciekaw jestem okrutnie.
Poprowadziłem
więc franciszkanina za katedrę, bo było to ustronne i spokojne
miejsce, gdzie można było odpocząć w cieniu starych lip i wiązów
i gdzie nikt nam nie powinien przeszkadzać.
Skoro
już rozsiedliśmy się wygodnie na niskim wapiennym murku
otaczającym starożytną świątynię, oddzielającym ją z jednej
strony od ulicy, a z drugiej od wiekowego sadu i pomilczeli chwilę,
sycąc się i widokiem tonących w zieleni sandomierskich, patyną
starodawności pokrytych, gmachów i połyskującą w słońcu
błękitnawą wstęgą Wisły, i z lubością wciągając w nozdrza
pomieszane zapachy kwitnących leciwych lip i dzikiej rukoli,
wsłuchani w kojące brzęczenie rojów pszczół uwijających się,
by zebrać jak najwięcej pożytku i zanieść go do ula, zakonnik
westchnął, i zrazu, dość nieskładnie, a później coraz bardziej
szparko i zajmująco, zaczął snuć swoją opowieść.
– Działo
się to wiosną roku 1864. Przebywałem wtedy jako nowicjusz we
franciszkańskim klasztorze Świętego Krzyża w jednym z
hiszpańskich nadmorskich miasteczek. Pewnego rześkiego poranka fala
przypływu poniosła jakieś bezwładne ciało i wyrzuciła na plażę.
Był to stary człowiek, który na przemian to tracił przytomność,
to ją odzyskiwał. Miał szczęście, że prawie natychmiast
natknęły się na niego jakieś dziewczęta przechadzające się
brzegiem morza, które zaalarmowały nasz klasztor. Bracia czym
prędzej pośpieszyli na ratunek i przydźwigali rozbitka do
infirmerii. Tu ostrożnie ułożono go na miękkim posłaniu...
Otworzył oczy i gdy zobaczył mnie, którym się nad nim pochylał,
westchnął z wyraźną ulgą:
– Bogu
dzięki... Bogu niech będą dzięki...
– Nie
lękaj się. Już jesteś bezpieczny, zaraz cię opatrzę... Ktoś
ty?
Z
trudem zdołał wyszeptać:
– Jestem
kapłanem... i lekarzem zarazem... Nazywam się... Józef...
Nie
dokończył, zemdlał.
Młoda,
szesnastoletnia może dziewczyna, jedna z tych, które nas
powiadomiły o owym rozbitku, z niepokojem popatrzyła na zakonnika:
– Ojcze,
czy będzie żył?
– Strasznie
poraniony... ale będzie.
Trwało
jednak bardzo długo, bo aż kilka tygodni, zanim doszedł do siebie
na tyle, iż mógł o własnych siłach podźwignąć się z
posłania. A jeszcze dłużej nim zaczął rozmawiać z braćmi. Do
końca wszakże nigdy przed nikim się nie otworzył. Po długiej,
wiele godzin liczącej spowiedzi u ojca gwardiana, dostał zgodę na
zamieszkanie w klasztorze na stałe. I chociaż przyodział się we
franciszkański habit, tak naprawdę, takim samym jak my wszyscy
zakonnikiem nie był. Jakby nie był jednym z nas, a jedynie
rezydentem.
Żył
cicho, na uboczu, stroniąc od innych. Zawsze pierwszy, ledwo tylko
niebo pojaśniało na wschodzie, odprawiał mszę świętą, a potem
pracował fizycznie, nieomal ponad siły, czy to w ogrodzie, czy w
budynkach gospodarczych. Jakby w tej pracy, w fizycznej pracy, szukał
zapomnienia czegoś, co mocno doskwierało jego duszy. I modlił się.
Bez przerwy się modlił. Cokolwiek robił, widać było, że prawie
bez ustanku z jego warg wydobywają się słowa kierowane do Boga...
Wreszcie też pościł. Nieraz w ogóle nie jadał przez wiele, wiele
dni z rzędu, a jeśli już brał coś do ust, to ledwie parę kęsów
suchego chleba i kubek wody. Czasem tylko, z okazji świąt jakichś
ważnych, na wyraźne polecenie gwardiana, przełykał nieco
gotowanych warzyw okraszonych oliwą i wypijał parę łyków wina.
Bracia
próbowali go podpytywać o wcześniejsze życie, lecz zbywał ich
półsłówkami. Jedno, czego dowiedzieliśmy się o nim, to tyle
tylko, iż niegdyś był mnichem w jednym z niemieckich klasztorów,
potem zrzuciwszy reformacki habit, zaciągnął się na statek, gdzie
pełnił obowiązki lekarza, i że wpadłszy do morza, w cudowny
sposób został ocalony z paszczy rekina. Teraz – ubłagawszy zgodę
zwierzchności zakonnej na powrót do mniszego stanu – pragnie
resztę swoich dni spędzić na pokucie. Bo żyjąc w świecie,
zaciągnął na swoje sumienie niesłychane występki.
Przemijały
pory roku i mijały lata. I ja złożyłem śluby i przyjąłem
święcenia kapłańskie. Życie w klasztorze upływało mi
monotonnie. Niegdyś wydawało mi się, iż żyć będę w
nieustannej euforii, z czasem wszakże popadłem w rutynę i choć
wdzięczny byłem Panu Bogu za to, iż mogę Mu służyć we
franciszkańskim habicie, to przecież jednak niezmiernie mi ten
habit spowszedniał.
Czasem
tedy na modlitwie szeptałem nieśmiało, aby Stwórca dał mi jakieś
specjalne zadanie do spełnienia, iżbym tu do końca duchowo nie
zgnuśniał. I Pan mnie wysłuchał.
Któregoś
jesiennego wieczora, po nieszporach, wezwał mnie na rozmowę ojciec
gwardian i rzekł:
– Posłuchaj,
Meinhardzie, ojciec Józef niedługo już chyba pożyje. I choć do
wczoraj jeszcze upierał się, by nadal tak samo ciężko pracować
jak dotychczas, jego organizm się zbuntował i odmówił mu
posłuszeństwa. Teraz ledwo odprawił mszę świętą, powlókł się
do swojej celi i leży w niej prawie bez ducha. Udaj się tam i miej
na niego baczenie. Bądź delikatny, nie narzucaj mu się, ale także
nie pozwól, by cię wyprosił za drzwi. Wiem, może to nie jest
najprzyjemniejsze zadanie, ale nie chcę, by ów człowiek ostatnie
dni swego życia spędził samotnie.
– Dobrze,
uczynię jak mi, ojcze, każesz.
Gdym
wszedł do celi starca, ten na mój widok uniósł się nieco na
łokciu, popatrzył mi głęboko w oczy i skinąwszy głową z
aprobatą, powiedział:
– Dziękuję
Bogu, że cię widzę, młodzieńcze. Dziękuję Bogu...
– Czemuż
to, ojcze? Czyżbyś zapragnął pojednać się ze Stwórcą? Jeśli
tak, to wysłucham twojej spowiedzi.
– Nie,
nie. Zaraz o świcie wyspowiadał mnie już ojciec gwardian, olejami
świętymi pomazał i Wiatykiem opatrzył... Nie o to zatem chodzi.
Mam wszakże jedną ważną, niezałatwioną sprawę, którą kiedyś
obiecałem komuś, doprowadzić do końca... Już temu nie podołam…
Wszelako, ty mógłbyś. Jeśli byś się zadania podjął, to tylko
po to, by spełniając prośbę umierającego, sumienie moje
uspokoiwszy, pomóc mi z mniejszym nieco lękiem stanąć na Boskim
Sądzie...
– A
o cóż chodzi? I czemu ja?
– Czemu
ty?... Niemcem jesteś, na dodatek w Polsce, w Krakowie urodzony i
wychowany, to i łatwiej ci będzie... Czemu ty?... Modliłem się do
Pana, że jeśli jest to zgodne z Jego wolą, bym mógł niegdyś
słowa danego dotrzymać, by mi – zanim zamknę oczy – przysłał
kogoś, komu mógłbym straszliwą tajemnicę powierzyć, i o pomoc
poprosić... Zesłał ciebie...
Starzec
osunął się na wezgłowie, przymknął oczy i zamilkł na długi
czas. Gdym się zaczynał niepokoić, że może mu się pogorszyło,
on – nie unosząc powiek – jął snuć długą, zajmującą,
niekiedy dreszcz przerażenia budzącą opowieść o starym
niemiecko-polskim szlacheckim rodzie, który wieki temu, za przyczyną
swego protoplasty wszedł w układ ze złymi mocami, nieszczęście
na siebie i na wszystkich swoich potomków, aż do siódmego
pokolenia ściągając. Na koniec rzekł:
– Wiem
o tym wszystkim, ekspediowałem bowiem na śmierć prawdopodobnie
ostatniego z tego rodu, Hansa, i to on wymógł na mnie przysięgę,
że jeśli przeżyję i okoliczności dozwolą, to dotrę do pewnych
dokumentów, które w posiadaniu jego ojca i stryja się znajdowały,
które przez krótką chwilę widział, ale w rękach ich nie miał,
bo wraz ze śmiercią stryja w tajemniczy sposób zniknęły ze
skrytki, której istnienie stryj mu ujawnił.
– A
o któryż to ród chodzi, ojcze Józefie?
– Przysięgnij
na Mękę Pańską, iż spełnisz moją prośbę, że udasz się do
jednego z niemieckich reformackich klasztorów i tam odszukasz
zaginione dokumenty, a dopowiem ci resztę. W przeciwnym razie nic
już nie usłyszysz...
Zbyt
byłem podniecony, a to, czego się wcześniej dowiedziałem, bardzo
mocno rozpaliło moją wyobraźnię, żebym miał teraz starcowi
odmówić, więc energicznie skinąłem głową i powiedziałem:
– Jeśli
tylko władze zakonne nie będą miały nic przeciw temu –
przysięgam, że udam się do Niemiec na poszukiwania i póki życia
i sił nie spocznę, aż nie doprowadzę sprawy do końca.
Umierający
współbrat, dokładnie opowiedział mi historię rodu Semberków.
Długo trwała ta opowieść, aż się w głowie kręciło od
mnogości informacji o pakcie z diabłem, ucieczce, klątwie i
dokumentach, które zaginęły. Na koniec mnich dodał:
– Ja
zaś – ale to już do owej opowieści nie należy – znalazłem
się w odmętach morskich i chociaż śmierć mi zajrzała w oczy,
pod postacią drapieżnego rekina, Pan postanowił, że muszę
jeszcze żyć, mam bowiem misję do spełnienia i przywiódł mnie do
tego klasztoru. Teraz zaś ciebie postawił na mojej drodze jako
spadkobiercę tajemnicy i tego, który dokończy, czego mnie nie było
dane i to bynajmniej nie z mojej winy.
Ojciec
Józef umarł przed wieczorem. A ja zostałem ze zobowiązaniem, z
przyrzeczeniem, co do którego bynajmniej pewny nie byłem, czy uda
mi się je wypełnić. Albowiem jako mnich nie mogłem czynić
niczego, na co bym nie miał zgody zwierzchności zakonnej.
Najwidoczniej
jednak Pan Bóg tak wszystko zaplanował, że chociaż się o to nie
prosiłem, z pewnych względów, po upływie zaledwie kilku miesięcy
od śmieci ojca Józefa, skierowany zostałem do klasztoru w N. Gdym
o owym usłyszał, nabrałem pewności, iż jest w tym palec Boży.
Coś podobnego nie mogło się bowiem było zdarzyć przypadkiem. A
pewność moją ugruntował fakt, iż po przybyciu do klasztoru w N.
przydzielono mi do zamieszkania celę, od lat stojącą pusto, której
ostatnim lokatorem był... ojciec Sebastian von Semberk, ów stryj
Hansa, któregom na śmierć ekspediował, a który rodową tajemnicę
mi powierzył.
Nie
muszę chyba przekonywać, z jaką niecierpliwością czekałem nocy,
gdy wreszcie znajdę się sam i żadne niepowołane oczy nie będą
mi towarzyszyć. Reszta dnia wlokła się niemiłosiernie. Byłem
mocno roztargniony. Nie bardzo pamiętam z kim i o czym, poza ojcem
gwardianem, rozmawiałem. Nie mogłem się skupić ani na modłach,
ani przy skromnej wieczerzy. Cały zatopiony w myślach odpowiadałem
półgębkiem na pytania, jakie mi współbracia zadawali.
Zapewne
uznano mnie przez to za milczka i człeka zgoła mało sympatycznego,
alem wówczas o to nie dbał, z wielkim zniecierpliwieniem czekając,
kiedy zmrok zapadnie, a ja wreszcie zostanę sam na sam z tajemnicą
celi ojca Sebastiana.
W
końcu wreszcie mrok gęsty zasnuł klasztorne korytarze i powoli
ucichł wszelki ruch. Nie było już słychać klaskania mniszych
sandałów o kamienne płyty posadzki, ze skrzypieniem zamknęły się
ostatnie drzwi i nastała cisza.
Serce
waliło mi w piersiach jak oszalałe. Odczekałem jeszcze parę
chwil, nasłuchując czy czasem ktoś nie zbliża się do moich
drzwi, po czym zdjąwszy płonący ogarek świecy z półeczki nad
klęcznikiem, ukląkłem na posadzce i zacząłem dokładnie
przyglądać się kamiennym płytom, z jakich była ułożona. Nic
jednak szczególnego nie zwróciło mojej uwagi. W końcu tedy jąłem
na czworakach obchodzić całą izbę dookoła, postukując w płyty
owe z przejęciem i nadzieją, oczekując na głuchy odgłos, jaki
winna wydać ta, która maskuje pustą przestrzeń pod sobą.
I
nie omyliłem się. Niedaleko okna, w kącie pomiędzy pryczą a
ławą, na której stała gliniana misa i dzban z wodą, natknąłem
się na tę płytę. Serce omal nie rozerwało mi piersi. Z trudem
łapałem oddech. Podniecenie sięgnęło zenitu! Zacząłem podważać
kamień palcami, ale daremnie. Rozejrzałem się nerwowo po
pomieszczeniu i uczuciem ulgi spostrzegłem stary żelazny pałąk od
wiadra wsparty w kącie o ścianę. Z trudem i wysiłkiem
rozprostowałem go w rękach i ostrzejszy koniec wetknąłem pod
jeden z rogów płyty. Naparłem na drut niczym na dźwignię, a po
chwili dało się słyszeć chrzęst, zgrzytnięcie i naraz płyta
odskoczyła bezszelestnie na bok, jakby wypchnięta jakimś
sprężynowym mechanizmem, odsłaniając czarną czeluść.
Poświeciłem
do środka, ale nie zobaczyłem niczego. Wtedy włożyłem tam rękę
i dokładnie obmacałem schowek. Był pusty. Poczułem się
zawiedziony i kompletnie rozczarowany. Całe wcześniejsze
podniecenie ulotniło się tak szybko, jak pryska bańka mydlana.
Lecz jednocześnie, w tej samej chwili, przeleciało mi przez głowę
wspomnienie słów umierającego ojca Józefa, powtarzającego te oto
słowa Hansa Semberka, nim ten ducha wyzionął: „Co prawda jam
osobiście skrytkę ową po śmierci stryja przeglądał i zastałem
ją pustą, teraz jednak – po tym wszystkim, czego doświadczyłem
– mniemam, iż raczej wzrok mój stał się wtedy przez omamienie
diabelskie jakiś zakryty i jedynie nie dostrzegłem tego, co ona
zawierała”.
Przysiadłem
tedy obok otworu w podłodze, wsparłem brodę na dłoni i jąłem
się zastanawiać, co czynić dalej, wszakże nic mądrego nie
przychodziło mi do głowy. Raz jeszcze tedy poświeciłem do
wnętrza, ale nie było tam nic – pusty kamienny schowek. Jąłem
obmacywać go jak najdokładniej, szukając jakiegoś wgłębienia
bądź szpary – daremnie. W końcu rozczarowany i poirytowany z
całej siły uderzyłem pięścią w dno otworu. Wówczas jedna z
prostokątnych kamiennych płyt tworzących lewy bok skrytki
bezszelestnie się odsunęła, ukazując moim oczom drugi, głębszy
otwór, w którym majaczył spory pakunek. Poświeciłem w tę
stronę, unosząc ogarek nieco w górę i drżącą dłonią
wyciągnąłem na wierzch gruby plik dokumentów zabezpieczony
prostokątną lnianą chustą i obwiązany rzemieniem.
Podniosłem
się z kolan, położyłem zawiniątko na łóżku, do zydla
stojącego obok przykleiłem prawie już dogasającą świecę i
rękami trzęsącymi się z przejęcia rozsupłałem rzemień. Po
chwili mogłem brać w palce poszczególne karty – jedne
pergaminowe, inne welinowe, a jeszcze inne zwyczajne, papierowe.
Każda z nich zapisana była gęsto. Niektóre po łacinie, inne po
niemiecku, a jeszcze inne po polsku. Naraz spomiędzy kart wypadł z
brzękiem jakiś niewielki metalowy przedmiot. Podniosłem go
ostrożnie i przybliżyłem do oczu. Z owalnego kawałka kości
słoniowej spoglądała na mnie kunsztownie wymalowana twarz jakiegoś
mężczyzny w kwiecie wieku. Spoglądał na mnie człowiek z
półuśmieszkiem na ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego.
Lekko przymrużone oczy z ironią i pewnością siebie patrzyły
kędyś w dal. Dostrzegało się w nich – i malarz uchwycił to
znakomicie – jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie
zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą.
Wzdrygnąłem
się na ten widok i odruchowo przeżegnałem. W tej samej chwili
płomień na knocie ogarka strzelił w górę po raz ostatni i
przygasł, zmniejszając się do zaledwie maleńkiej
pozłocistoniebieskawej rozedrganej plamki. Czym prędzej zgarnąłem
portret i papiery na zydel, ten odsunąłem jak najdalej od łóżka
i zrzuciwszy habit, błyskawicznie wsunąłem się pod szorstki
wełniany pled. W tym samym momencie anemiczny płomyk zgasł. Koniec
knota na kilka sekund rozżarzył się jeszcze na czerwono,
wysnuwając ku górze wijącą się błękitnawą smużkę dymu i
zapanowała kompletna ciemność...
Leżąc,
wpatrywałem się w mrok. Oszołomiony niezwykłym odkryciem byłem
tak podniecony, że wiedziałem, iż tej nocy trudno mi będzie
usnąć...
Następnego
dnia nie mogłem doczekać się końca porannych modlitw, śniadania,
rozmów z braćmi, zleconych mi prac... Czekałem chwili, kiedy znów
będę sam i będę mógł choćby rzucić okiem na odnalezione w
skrytce zagadkowe dokumenty. I czekałem długo. Gdy wreszcie mogłem
wrócić do celi, łapczywie rzuciłem się na tajemnicze zapiski.
Zagłębiłem się w lekturze i czytałem kartę po karcie do czasu,
kiedy świeca nie wypaliła się do cna. To, czegom się dowiedział
i zmroziło mnie i jednocześnie niepomiernie rozpaliło moją
ciekawość. Postanowiłem, że nie od razu spełnię żądanie
umierającego ojca Józefa i że ani zaraz nie przekażę tych
niebezpiecznych starożytnych dokumentów do tajnych kościelnych
archiwów, ani tym bardziej ich nie zniszczę. Uznałem, że muszę,
zabrawszy je ze sobą, udać się do Sandomierza i tam porównać
niektóre zagadkowe informacje z pewnymi miejscami. Nie widząc
bowiem miasta, nie znając jego planu, położenia pewnych budowli,
nie wszystkom dobrze mógł z zapisków owych wyrozumieć. I oto
przybyłem, jak widzisz.
*
* *
Mnich
przerwał opowieść, zegar na katedralnej dzwonnicy wybił południe.
Mnich powstał i powiedział:
– Oj,
zagadałem się. Tymczasem czas mija, a nie rozejrzałem się dotąd
za jakąś kwaterą. Naszych braci nie ma już w Sandomierzu, innych
zakonów też... Trzeba chyba będzie skorzystać ze stancji w
hotelu.
Patrzyłem
na niego niepocieszony. Przerwał opowieść w najciekawszym momencie
i wyglądało na to, że zaraz się rozstaniemy i nie będzie mi dane
posłuchać jej zakończenia. Naraz pewna myśl przyszła mi do
głowy:
– Ojcze
– zawołałem podniecony. A po cóż wam szukać hotelu?! Zapraszam
was do naszego domu. Daję głowę, że matka się ucieszy!
Popatrzył
na mnie z zainteresowaniem i widać było, że pomysł przypadł mu
do gustu. Bo to i taniej, i wygodniej, i jedzenie lepsze.
Skinął
więc głową na znak zgody i skierowaliśmy się w stronę Podola.
Po drodze zahaczyliśmy o nasz sklepik. Nie pomyliłem się, matka,
ujrzawszy zakonnika i dowiedziawszy się, że zaprosiłem go pod nasz
dach, cała była w siódmym niebie. Tego dnia, wcześniej niż
zwykle, zamknęła sklep i wróciwszy do domu, przyrządziła
znakomitą, nieomalże wystawną, kolację. Choć zwykle dość
oszczędna, teraz w rozrzutności przeszła samą siebie. Ale taki
gość! Rzadki gość!
Po
kolacji, przy kieliszeczku wiśniowej nalewki domowej roboty,
gawędziliśmy o najrozmaitszych sprawach. Ojciec Meinhard okazał
się światowym człowiekiem, który – zanim wstąpił do zakonu –
przeżył niejedną przygodę, więc słuchaliśmy go z zapartym
tchem. O jednym tylko teraz nie mówił, o przyczynie przybycia do
Sandomierza, ani o rodzie Semberków. Chociaż kilkakroć próbowałem
skierować rozmowę na ów tor, on zdawał się tego nie dostrzegać.
W
końcu zrobiło się późno. Wszyscy poczuli się zmęczeni i matka
– podziękowawszy za tak miło spędzony wieczór –
zaproponowała, byśmy udali się na spoczynek. Wynikł wszakże
pewien problem – gdzie położyć gościa. Początkowo
zaproponowałem mu swój pokój i tam też się udał ze swoim
sakwojażem i niewielką torbą parcianą przewiązaną rzemieniem,
ostatecznie jednak matka uznała, że wygodniej mu będzie w
niewielkiej gościnnej izdebce na tyłach domu.
Kiedy
już każdy znalazł się w swoim łóżku, spostrzegłem, iż mnich
zabrał sakwojaż, zapomniał jednak o torbie. Było wszakże zbyt
późno, by mu ją odnosić, uznałem zatem, że nic się nie stanie,
jeśli oddam mu ją rano. Poza tym byłem tak zmęczony wydarzeniami
jakie miały miejsce w ciągu dnia i wieczora, że ledwom przyłożył
głowę do poduszki, natychmiast ogarnął mnie sen.
Nie
wiem, jak długo spałem. Obudziło mnie głośne i ostre walenie w
drzwi. Zerwałem się na równe nogi, podejrzewając, że może
wybuchł pożar. Nerwowo, trzęsącymi się rękami, na nocną
koszulę wciągnąłem spodnie, po czym boso wybiegłem do sionki,
gdzie już była matka. Zza drzwi dobiegł nas głos:
Matka
nie ociągając się, otworzyła drzwi wchodowe. Za progiem stało
dwu rosyjskich żandarmów. Jeden z nich stanowczym ruchem odsunął
matkę i wszedłszy do sieni, zapytał podniesionym głosem:
– Jaki
znów szpieg? Panowie, co wy?! – matka próbowała oponować, ale
żandarmi nie słuchali jej wcale. Szli od pokoju do pokoju, szukając
naszego gościa. Gdy dotarli do gościnnej izdebki i z łoskotem
otwarli jej drzwi, franciszkanin stał już ubrany w habit, gotów na
wizytę stróżów prawa. Wszakże ci nie mieli zamiaru prowadzić z
nim żadnych rozmów, jeden po prostu wziął go za kark, drugi
podjął z podłogi stojący obok rozgrzebanego łóżka podróżny
sakwojaż i wywlekli zakonnika za drzwi.
–
A
s wami my jeszczio pagawarim!3
– jeden z żandarmów krzyknął groźnie w naszą stronę,
jednocześnie grożąc nam podniesionym wskazującym palcem.
Staliśmy
w otwartych drzwiach jak skamieniali, nie rozumiejąc, co się stało,
dlaczego aresztowano zakonnika. Baliśmy się wszakże pytać o to
żandarmów. Matka zamknęła drzwi wejściowe i wycofaliśmy się w
głąb domu. Wszedłszy do swojego pokoju i zapaliwszy świecę,
zauważyłem, że część bagażu naszego gościa, owa niewielka
parciana torba, została. W pierwszej chwili chciałem biec za
żandarmami, aby mu ją oddać, w porę jednak się pohamowałem.
Pomyślałem bowiem, że w takiej nikczemnej torbie pewnie tylko
jakąś garderobę na zmianę przechowuje, zaś cenniejsze
przedmioty, pieniądze i bez wątpienia też owe tajemnicze
dokumenty, o których mi opowiadał, musi mieć w sakwojażu, który
zabrali żandarmi. Zmartwiłem się też tym niepomiernie, bom uznał,
iż niedobrze się stało, że tak cenne i starodawne zapiski wpadły
oto w niepowołane ręce. I to jeszcze w ręce Moskali!
*
* *
Tej
nocy ani ja, ani matka już nie zasnęliśmy. Martwiliśmy się
bowiem i o los naszego gościa i obawialiśmy się nieprzyjemnej
rozmowy z żandarmami, a może nawet przesłuchania, jakie nas
nieuchronnie czekało.
Następnego
dnia w mieście aż huczało na temat nocnych wydarzeń, jakie
zdarzyły się w naszym domu. Ze strony żandarmów nie spotkała nas
jednak większa przykrość. Po rutynowym przesłuchaniu tak mojej
matki, jak i mnie i złożeniu zeznań dotyczących zawarcia
znajomości z niemieckim mnichem, i zaproszenia go pod nasz dach na
nocleg, zwolniono nas i nigdy już więcej nie indagowano w tej
sprawie. Mnicha zaś wywieziono do Radomia i słuch po nim zaginął.
Nie
prędko dowiedzieliśmy się, czy udowodniono mu zarzut szpiegostwa,
ani czy go za to sądzono, ani tym bardziej czy go za to skazano.
Mnie
jednak nie było dane zapomnieć o ojcu Meinhardzie. Jego biedniutka
torba podróżna stojąca na samym dnie szafy w moim pokoju,
ustawicznie przypominała mi o nim i o jego opowieści, którą snuł,
gdyśmy siedzieli na murku za katedrą. Miałem nadzieję, że kiedyś
wróci, a wtedy mu ją oddam.
_________________________
1
Otwierajcie! Prędko, prędko! (ros.).
2
Gdzie zakonnik, gdzie szpieg? (ros.).
3
A z wami jeszcze pogadamy! (ros.).
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.