Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (9)
Mamidła
Mamidła
Ciotka
Józefa powróciła z wojaży, ale życie bynajmniej nie zaczęło
płynąć dawnym, spokojnym nurtem. Ciotka wróciła do domu mocno
podekscytowana, będąc bowiem w Warszawie, spotkała się tam z
nowym zjawiskiem, modą nową, czy jak to tam nazwać. Zaproszono ją
oto, by wzięła udział w seansie spirytystycznym. Wrażenie, jakie
seans ów zrobił na niej, było tak ogromne, że już po pierwszym
razie stała się żarliwą zwolenniczką kontaktów żywych z
duchami, czy też zjawami przybywającymi z zaświatów. Do
Sandomierza wracała jako rzeczniczka i misjonarka tej nowej,
dziwacznej i wzbudzającej dreszcz emocji religii sióstr Fox, Allana
Kardeca, Willama Crookesa – religii uczonych i szarlatanów,
arystokratów i wojskowych, stangretów i pokojówek.
Na
punkcie spirytyzmu Europa oszalała, świat oszalał i w końcu
szaleństwo owo zawitało także do Polski. Wirujące stoliki,
stukania, zjawy, ektoplazma, pismo automatyczne – wszystko to
spotkać można było i na arystokratycznych salonach i w wiejskich,
strzechą krytych chatach. W mieszczańskich domach i w chałupach
odległych przedmieść cuchnących kiszoną kapustą i tanią
gorzałką-czyściochą.
Ciotka
uwijała się jak w ukropie, biegała od znajomych, do znajomych
zapraszając ich na pierwszy seans, jaki chciała zorganizować w
najbliższy sobotni wieczór. Przyznam się, że początkowo i mnie
udzieliło się jej podniecenie, z czasem jednak ochłodłem i
pozostała tylko zwykła ciekawość.
Jak
nie trudno się domyślić, na pierwszy sandomierski seans przybyło
sporo osób – były to głównie panie, a panów tylko dwóch –
urzędnik magistracki pan Wojarzeski i Rosjanin, kapitan Andrej
Fiodorowicz Gryczichin, przystojny oficer brygady pogranicznej
straży.
Salonik
w naszym domu przybrany był odświętnie i tajemniczo. Ciemne
draperie zasłaniały okna i zdobiły ściany. Na środku stał duży,
masywny, okrągły dębowy stół, a wokół niego dwanaście krzeseł
dla uczestników obrzędu-seansu.
Punktualnie
o dziewiątej wieczór całe towarzystwo zasiadło dookoła stołu.
Ja również dostąpiłem tegoż zaszczytu. Jedynie moja matka
odmówiła. Znalazła sobie miejsce nieco w oddaleniu, w pobliżu
okna, mając zamiar wyłącznie przyglądać się temu, co się
będzie działo.
W
saloniku płonęła jedna jedyna świeca, panował więc tajemniczy
półmrok, nieomal ciemność. Wzięliśmy się w krąg za ręce, a
ciotka – niczym arcykapłana – jęła wzywać duchy, aby
objawiły swoją obecność. Wszelako mimo wielokrotnych ewokacji,
nic się nie działo. Dało się jeno dostrzec, że niektóre panie
drżą nerwowo, zapewne z emocji. Panowie również byli podnieceni,
chociaż starali się to za wszelką cenę ukryć. Tymczasem wciąż
nic się nie działo.
Wreszcie
ciotka, dość poirytowana, rozerwała magiczny krąg splecionych
dłoni i rzekła:
– To
niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Wszystko robię, jak należy, a
nic się nie dzieje! Coś, albo raczej ktoś musi tu przeszkadzać!
Przyjrzała
się bacznie każdemu z uczestników seansu, ale niczego
niepokojącego w nas nie znalazła. W końcu popatrzyła na moją
matkę i dosłownie przewiercając ją wzrokiem, zapytała:
– A
cóż ty robisz, Elizko?
Matka
zwróciła na ciotkę niewinny wzrok i unosząc go do góry, pokazała
ciotce różaniec, który po cichutku odmawiała.
– Ach,
tak! Wyjdź, wyjdź stąd natychmiast! Zakłócasz aurę! – ciotka
niemal wypchnęła ją za drzwi, a potem przez dłuższą chwilę
próbowała ochłonąć z emocji.
Ewokacje
zaczęły się na nowo. I wreszcie... wszyscy poczuliśmy dolatujące
nie wiadomo skąd tajemnicze podmuchy, którym towarzyszyło bardzo
znaczne obniżenie temperatury, tak iż w ciągu kilku chwil zaledwie
zrobiło się okrutnie zimno i dawało się dostrzec obłoczki pary
wydychanej przez zebranych w saloniku. Wszelako w niedługi czas
później ociepliło się znowu i pomieszczenie wypełniły cudowne
zapachy kadzidła, ambry, mięty, kwiatów pomarańczy. Potem jednak
mniej miłe, choć mocno odurzające: labdanum, piołunu, kwitnącego
ligustru i ziela bagna... Wreszcie jęliśmy doświadczać dotykania
przez niewidzialne ręce i postrzegać zjawiska świetlne – przez
powietrze przepływały ogniki o kształtach kulistych, eliptycznych,
a od czasu do czasu także i nieregularne rozbłyski. Z kątów i od
sufitu dało się słyszeć jakieś westchnienia i szepty. Gdy na
koniec doszło do częściowej materializacji zjawy, w której jedna
z pań rozpoznała swego dawno zmarłego męża – sukces seansu był
pełen i pełen też triumf ciotki, której nieszczędzono pochwał
nazywając ja znakomitym medium.
Wtedy
jednak panowie zasugerowali, by nie zadowalać się wyłącznie
podziwianiem samych zjaw i ich częściowych materializacji, ale
próbować nawiązać z zaświatami kontakt takiego rodzaju, by się
czegoś konkretnego dowiedzieć.
Wynikł
jednakowoż spór o to, jak można sprawdzić wiedzę i prawdomówność
owych istot z pozamaterialnego wymiaru. Ostatecznie więc wymyślono,
że na początek każda z zainteresowanych tym osób zapyta duchy o
datę swojego urodzenia, a one tę datę wystukają w kolejności:
dzień i miesiąc.
Pierwszym
pytającym był kapitan Gryczichin. Zadał pytanie i przez chwilę
nic się nie działo. Ale oto naraz skądś, jakby z głębi podłogi
dobiegło najpierw ciche drapanie, potem zaś jedno szybkie uderzenie
– przerwa – cztery szybkie uderzenia – dłuższa przerwa –
pięć szybkich uderzeń.
Kapitan
był zdumiony:
Po
nim przyszła kolej na mnie. Przymknąwszy oczy, skierowałem
rozkazującą myśl, szepcząc przy tym prawie bezgłośnie, do tego
czegoś, co zdawało się być przejawem jakowejś
pozaludzkiej inteligencji: „Jeśliś jest rzeczywiście czymś
więcej niż przypadkiem, jeśliś jest rzeczywiście jakąś
inteligencją, to wystukaj o dzień i o miesiąc wyżej”. W
napięciu czekałem na odpowiedź z zaświatów:
I
znów skądś, jakby z głębi podłogi dobiegło najpierw ciche
drapanie, potem zaś jedno szybkie uderzenie – przerwa – trzy
szybkie uderzenia – dłuższa przerwa – pięć szybkich uderzeń.
Do
ducha nie tylko dotarła moja prośba zadana w myślach, ale ją
spełnił! Zamiast 12 kwietnia, wystukał 13 maja! Miałem pewność
– to nie była tylko zwykła zabawa znudzonych starszych pań,
które, by się rozerwać, by zabić nudę, jedna drugą troszeczkę
oszukiwały, po kryjomu stukając knykciami palców o podłogę. To
coś mnie zaintrygowało... Naraz zapragnąłem z tym czymś,
nawiązać jakąś głębszą relację, ale spojrzawszy na
uczestników seansu, wiedziałem, że z tymi ludźmi owo się nie
uda... Im wystarczyło to, czego doświadczali – muśnięcia i
zapachy, pozdrowienia z zaświatów od nieżyjących rodziców i
współmałżonków, nieco emocji i wypieki na twarzy z podniecenia,
że uczestniczy się w czymś nagannym, zakazanym, złym...
grzesznym? W tej chwili uniosłem głowę znad stołu, i mój wzrok
spotkał się przelotnie ze wzrokiem kapitana. Zrozumiałem, że
myśli podobnie jak ja...
Seans
powoli dobiegł końca, towarzystwo jęło rozchodzić się do domów.
Wyszedłem na podwórze. Noc była ciepła, księżyc prószył
srebrnym blaskiem, w powietrzu unosiła się cierpkawa chłodna woń
oroszonych kwiatów i ziół. Kapitan, pożegnawszy się z
wszystkimi, na koniec podszedł do mnie i ściskając mi
porozumiewawczo dłoń, odezwał się ściszonym głosem:
– Posłuszaj,
parień...2
–
zaczął po rosyjsku, a potem przeszedł na łamaną polszczyznę z
silnym moskiewskim akcentem – Posłuchaj chłopcze. To, co my tu
widzieli, interesno,
oczień interesno, no ja
czekał czegoś więcej... Ja
smotrieł na tiebia...
Ja widziałem, że ty zawiedziony. Jesli
choczesz,
spotkajmy się kagda-nibud’3.
Mamy ze sobą wiele wspólnego. Rasskażu
ja tobie takie rzeczy, takie sprawy, od jakich w głowie ci się
zakręci. A
jesli
zechcesz i to pokażę co nieco... To co? Zajdziesz na moją kwaterę?
– przewiercił mnie palącymi oczyma.
Zaintrygowały
mnie jego słowa, więc skwapliwie skinąłem głową na znak zgody:
*
* *
Niezbyt
dobrze wypocząłem tej nocy, bo duszna była i głośna. Skądś od
nadwiślańskiej kępy niosły się ptasie głosy, niedające mi
spać. Drzemałem tedy, zapadałem w głębsze odmęty snu, ocykałem
się nagle, bo zdawało mi się, że jakieś niewidzialne palce
muskają moją twarz i włosy. Nad ranem wreszcie miałem potworny
atak duszności i gorących potów oblewających całe moje ciało,
tak nieprzyjemnych, że nieomal zdarłem z siebie nocną koszulę,
żeby ochłódnąć. Nie wiele to jednak dało. Otwarłem więc na
oścież okno i nagi, wychyliłem się najdalej, jak mogłem na dwór,
łapczywie wciągając w płuca chłodniejące już powietrze
szarzejącego przedświtu. Na próżno – duszność nie ustępowała
i już nie wiedziałem, co robić, jak się ostudzić. Jedyne co z
siebie mogłem jeszcze zdjąć, to był Cudowny Medalik, zawieszony
na solidnym srebrnym łańcuszku, który dostałem od chrzestnej
matki z okazji Pierwszej Komunii Świętej. W końcu nerwowo –
chociaż wiedziałem, że to głupie i nieracjonalne – omal go
nierozerwawszy, ściągnąłem łańcuszek przez głowę i położyłem
z boku na parapecie. I nieomal w tejże samej chwili duszność,
poty, gorącość odeszły, rozpłynęły się, znikły. Odetchnąłem
z ulgą.
Nie
kładłem się już spać, bo i nie było warto. Nad miastem świtał
niedzielny poranek. Narzuciwszy na siebie ubranie, usiadłem przy
oknie, zastanawiając się, czy by nie iść na najwcześniejszą
mszę świętą, którą u Świętego Ducha odprawiano o szóstej
rano.
Przed
mszą postanowiłem się jeszcze trochę przejść, bo w głowie
kłębiło mi się wiele rozmaitych myśli – chciałem je jakoś
uładzić, uporządkować. Wydarzenia ostatnich dni zdawały się
jakieś całkiem nierealne, a przecież takie nie były. To, co się
działo, działo się naprawdę.
Czy
przypadkiem?...
Zacząłem
bardziej przeczuwać niż dostrzegać niewidoczne na pierwszy rzut
oka powiązania między zdarzeniami, jakąś logikę w ich
następowaniu po sobie. Przez głowę przeleciała mi myśl, że to,
co się dzieje, ma mnie, mnie, a nie kogoś innego, doprowadzić
dokądś... Tylko... dokąd?... I... po co?...
*
* *
Stanąłem
na wprost kościoła Świętego Ducha wkomponowanego w budynki
starego, w średniowieczu jeszcze fundowanego, szpitala. Zerknąłem
ku górze na klasycystyczną fasadę świątyni – widniał tam
trójkąt z Okiem Opatrzności, a pod nim wielkie, proste czarne
litery napisu: ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TWOJE. Jakiś dreszcz przebiegł
mi po plecach, nagły chłód ogarnął całe moje ciało i
wzdrygnąłem się. Ulica pełna była przeciągów smużących się
tutaj od Wisły. Przyspieszyłem zatem kroku, zdecydowanie pchnąłem
ciężkie dębowe drzwi, do których przyśrubowane były dwa,
symetrycznie ułożone, podwójne, dwunastokończyste krzyże
duchackie.
Wnętrze
tego starożytnego niewielkiego kościółka mroczne było i
przesycone cudownie słodkim i bardzo mocnym zapachem białych lilii,
którymi obficie przybrano wszystkie ołtarze. Dodatkowo jeszcze
ogromne bukiety tego kwiecia, w okazałych wazonach z grubego szkła,
ustawiono symetrycznie na posadzce po obydwu stronach wielkiego
ołtarza.
Podszedłem
do balustrady oddzielającej część ołtarzową od reszty
prezbiterium, skłoniłem głowę, przyklęknąłem na jedno kolano
przed Sanctissimum5
i skierowałem się do zakrystii. Ksiądz staruszek o pergaminowych
rękach i twarzy, wyschnięty na szczapę, ale o wesołych, choć
wyblakłych oczach, odpowiedział na moje powitanie skinieniem głowy.
Pomogłem mu ubrać się do mszy,
po kolei podając humerał, albę, cingulum, stułę, ornat i
manipularz, a on każdą część stroju liturgicznego brał ze czcią
i szepcząc łacińskie modlitwy, zakładał na siebie.
Siostra
szarytka bezszelestnie wysunęła się z zakrystii, niosąc gasidło
na długim bambusowym kiju z płonącym już stoczkiem, by zapalić
świece na wielkim ołtarzu, przy którym tylko w niedziele
odprawiana była msza święta. Zakonnica wróciła po paru chwilach.
– Pośpiesz
się – rzekła do mnie – za chwilę szósta.
Skinąwszy
głową, szybko wciągnąłem na siebie świeżą, mocno
wykrochmaloną komżę.
Pociemniały
ze starości ścienny zegar w mahoniowej skrzynce charcząc nieco
sfatygowaną sprężyną, zaczął wydzwaniać godzinę. Odruchowo
zerknąłem na prostokątną tabliczkę, przymocowaną do ściany
obok niewielkiego ołtarza, znajdującego się w zakrystii, na
której, na białym tle, czarnymi prostymi literami było napisane:
CISZA! PAN BLISKO JEST.
– Idziemy
– szepnął ksiądz.
Ruszyłem
przodem, niosąc mszał, oparty o lewe ramię i wchodząc do
prezbiterium, prawą ręką pociągnąłem za rączkę sygnaturki
wiszącej tuż przy framudze. Świergotliwy głos dzwonka oznajmił
zebranym, że oto zaczyna się Najświętsza Ofiara...
Ksiądz
umieścił święte naczynia okryte welonem na ołtarzu, ja mszał na
pulpicie po stronie lekcji... Zaczęły się modlitwy u stopni
ołtarza... Ksiądz, pochylając się, jął wypowiadać pierwsze
słowa Psalmu 42:
– Iudica
me, Deus... Wymierz mi Boże sprawiedliwość...
Lecz
nim dokończył rozpoczęte zdanie, pośpiesznie, jakimś nieswoim,
płaczliwym głosem wyrzuciłem z siebie:
– Deus...
Deus... quare me repulisti, et quare tristis incedo, dum affligit me
inimicus? Boże... Boże... czemuś mnie odrzucił?
Czemu chodzę smutny, nękany przez wroga?
W
tej samej chwili straszliwa duszność, większa jeszcze niż ta,
jakiej doświadczyłem nad ranem, niczym cmentarny głaz marmurowy
zgniotła mi piersi. Z trudem złapałem oddech, nieomal się nim
zachłystując. Zacharczałem, oczy wyszły mi z orbit, i poczułem,
jak pot ścieka mi po czole, plecach, piersiach... Głowa paliła
nieznośnym żarem, serce to waliło jak oszalałe, to nierówno
trzepotało za mostkiem. Nie bacząc na to, gdzie jestem, kim jestem,
jaką funkcję pełnię, porwałem się na nogi i w kilku susach
wybiegłem na podwórze szpitalne.
Po
chwili przydreptała za mną siostra szarytka:
– Co
ci to, Stasiu? Co ci? – patrzyła na mnie z lękiem i niepokojem.
Gdy
opuściłem kościół, prawie natychmiast wszystko ustąpiło.
Siedziałem oszołomiony nieco tym, czego doświadczyłem, kompletnie
nie rozumiejąc, co się stało. I głupio mi się zrobiło, gdy
spoglądałem na zatroskaną, ale chyba jeszcze bardziej wylęknioną
twarz zakonnicy.
– Posiedź
tu, ochłoń, odpocznij, przyniosę ci wody.
– Nie
trzeba, siostro, nie trzeba...
– Oj
tam, nie trzeba! Trzeba! Napijesz się trochę, dojdziesz do
siebie... Może to serce?... Ale tyś młody jeszcze, więc skądże
by serce... No nie wiem, nie wiem...
Szarytka
uwinęła się w chwil kilka. Wróciwszy, podała mi pełny blaszany
garnuszek, zwany półkwartówką, zimnej wody. Piłem ją długo,
powoli, cedząc przez zęby. Kobieta stała, patrząc z zatroskaniem
na mnie. Widocznie w mojej twarzy dostrzegła coś niepokojącego, bo
w jej oczach zauważyłem rodzący się lęk.
– Lepiej
ty zrobisz, jak wrócisz do domu – powiedziała. – Choryś,
najwyraźniej choryś. Nie będziesz miał grzechu, opuściwszy
dzisiejszą mszę świętą.
– Taak
– odparłem przeciągle – nie będę miał grzechu... Taak...
pójdę już sobie. Dziękuję za wodę... za troskę...
– Może
cię odprowadzić? – zapytała zakonnica.
– Nie,
nie. Już mi lepiej. Już całkiem dobrze... Sam pójdę.
– To
z Bogiem!
Nie
odpowiedziałem na to. Wtuliłem głowę między ramiona i
pospiesznie przebiegłszy szpitalny podwórzec, przez niewielką
furtkę w murze wyszedłem na ulicę. Dopiero tutaj mogłem
zaczerpnąć pełne płuca powietrza. Dochodziłem do siebie. Zanim
dotarłem do domu, czułem się już dobrze. I humor mi wrócił.
Zawołałem
od progu:
– Mamusiu!
Czy śniadanie już gotowe?
– Gotowe
syneczku – usłyszałem w odpowiedzi.
Zajadałem
smaczny pytlowy chleb grubo posmarowany masłem z plastrami
soczystej wędzonej polędwicy na wierzchu. Popijałem w sam raz
ciepłą, parującą, rozsiewającą cudowny aromat kawą z mlekiem i
cukrem.
– Byłeś
już w kościele?
– Byłem
mamusiu.
– Ale
coś wcześnie wróciłeś?
– Ano
jakoś tak... – mruknąłem.
Matka
nie pytała więcej.
– To
ja wychodzę. Pójdę dziś do Katedry na dziewiątą.
Siedziałem
syty, zastanawiając się, co zrobić z resztą dnia. Nie miałem
dziś chęci na wałęsanie się z paczką znajomych chłopaków po
mieście. Chciałem być sam. Naraz przyszła mi do głowy myśl, że
dawno już nie byłem na Chałupkach. Pójdę tam, pogadam ze
znajomymi, wrócę w porę, na obiad...
___________________
1
Tak, to prawda. Czternastego maja… (ros).
2
Posłuchaj, młodzieńcze… (ros.).
3
Kiedyś (ros.).
4
Tak, przyjdę (ros.).
5
Sanctissimum (łac.)
– Najświętszy Sakrament.