Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (10)
Rozalka
Prawie
zbiegłem stromizną ulicy Zawichojskiej. Na dole, naprzeciw wzgórza
zwanego Żmigrodem skręciłem w lewo, w wąziutką, niebrukowaną,
pokrytą grubą warstwą miałkiego kurzu, uliczkę. Minąwszy
niezbyt rozległą płaszczyznę, począłem wspinać się tą wąską
drogą na dość łagodny skłon wzgórka rozorany płyciuchnym
parowem, w którego niewysokie ściany powrastały, strzechami kryte
półziemianki.
Już
z daleka czuć było – prawie ze wszystkich chałup – woń
gotowanego wołowego rosołu i smażonych mielonych kotletów.
Wiadomo – niedziela. Po całotygodniowym skromnym, czy nieraz wręcz
bardzo skromnym jedzeniu, na świąteczny dzień pozwalano sobie na
ten luksus, że kupowano – na ile kogo było stać – pół kilo,
czy kilo wołowiny. Na kości gotowano rosół, mięso mielono i
nader obficie zasiliwszy je bułką namoczoną w mleku, doprawiwszy
cebulą i jajkiem, przeznaczano na owe kotlety.
Dzieci
czekając obiadu, bawiły się na środku zapylonej drogi, nie bacząc
na to, że minionego wieczora zostały wyszorowane, a dzisiejszego
ranka przyodziane czysto. Ich zabawa polegała na tym, że nabierały
pełne garście kurzu i ciskały go w górę. Dwóch chłopców
bawiło się, robiąc zawody w toczeniu kuchennej fajerki przy pomocy
pogrzebacza, po nierównej, wyboistej ścieżce.
Gwarno
było i wesoło.
A
skądś, z głębi uliczki, z któregoś z miniaturowych podwórek,
niósł się ślicznym altem głośny dziewczęcy śpiew:
Ja
jestem kawaler młody,
Nie
brak mi wcale urody,
Czarny
mój włos, czerwony nos
Uśmiechnąłem
się, słysząc te słowa. Głęboko odetchnąłem chałupczańskim
powietrzem, które kojarzyło mi się z niedzielnymi spacerami z
dawnych dziecięcych lat, gdy mama przyprowadzała mnie tutaj, gdzie
przyszedłem na świat. I znów poczułem się spokojny, szczęśliwy,
bezpieczny...
*
* *
– Stasiu!
Stasiu! – usłyszałem jakiś dziewczęcy głos.
Przystanąłem
i obejrzałem się. Na wysokim progu drzwi wejściowych do chałupy
siedziała cudna, młodziutka dziewczyna i uśmiechała się do mnie:
– Rozalka!
– zawołałem szczerze uradowany jej widokiem. – Rozalka
Rucińska!
Zawróciłem
w jej kierunku i oparłszy się o płot, zbity z nieheblowanych
sztachet sosnowych zagadałem:
– Dawnośmy
się nie widzieli, co?
– Oj,
dawno – przytaknęła. – Będzie ze dwa lata.
– A
gdzieżeś to bywała? Nie widywałem cię ani na mieście, ani
tutaj. A na Chałupki często zaglądam.
– A...
byłam na służbie... U jednych państwa. W Kaliszu. Myślałam, że
na kucharkę się wyuczę.
– I
co? Wróciłaś? Źle ci tam było?
– Ojciec
mnie zabrał, bom pracowała ponad miarę za miskę zupy i stare
szmaty.
– I
co teraz zamiarujesz robić?
– No
nie wiem... Coś tam rodzice wymyślą, może samo się trafi... A
może za mąż pójdę – tu uśmiechnęła się filuternie i spod
oka zerknęła na mnie.
Uśmiechnąłem
się i ja.
– Ba!
Pewnie! Za mąż to najlepsze rozwiązanie. A masz już kogoś na
oku, zaleca się ktoś do ciebie?
– I
nie jeden! – odparła, wyraźnie nie kryjąc dumy.
– Ba!
Nie dziwota! Śliczna jesteś, Rozalko, to i adoratorów ci nie
brakuje.
Zaczerwieniła
się zakłopotana, by za chwilkę podnieś w górę filuterne oczy i
zalotnie zapytać:
– To
i tobie, Stasiu, się podobam?... – urwała speszona. – A możem
już tak nie powinna do ciebie się zwracać, tylko... paniczu?
– Oj,
Rozalka, Rozalka, wszak żeśmy prawie równolatki, a naszych zabaw w
chowanego, w berka, wyścigów „pod gruszkę” nie zapomniałem! A
ile ty właściwie masz lat?
– W
lutym skończyłam szesnaście.
– No
widzisz, tom niewiele starzy od ciebie i wciąż za przyjaciółkę
cię uważam. A wiesz ty co? Masz teraz coś do roboty? Pomagasz przy
obiedzie?
– Nie,
com miała zrobić, tom zrobiła. Kluskim zagniotła, pokroiła,
ugotowała. A mamusia robi resztę – kartofle gotuje i smaży
kotlety. Nawet z kuchni mnie przegoniła, żebym się jej pod nogami
nie plątała.
– Skoro
tak, to zamiast tu sterczeć i płot podpierać, chodźmy się gdzieś
przejść, co?
– A
wypada to tak? – zaniepokoiła się Rozalka.
– Oj!
Przecież gdzieś blisko, może kawałek w Doły, może gdzieś na
miedzę śród pól. Posiedzimy, porozmawiamy, powspominamy dziecięce
zabawy.
– No
dobrze, ale muszę się matce opowiedzieć. Bez jej zgody nie pójdę
– i rzekłszy to, zawołała: – Mamo! Odwiedził nas Staś
Szłopanowski i chce, żebyśmy się przed obiadem przeszli w Doły.
Mogę?
Stara
Rucińska wyszła na podwórko, wytarła otłuszczone od uklepywania
kotletów ręce w fartuch, i ucieszona zawołała:
– O!
Stasiu! Jakże cię miło widzieć! – po czym dodała, jednocześnie
obrzucając mnie krytycznym wzrokiem od stóp do głów: – Cóż,
właściwie tom nie powinna dać zgody, żebyś dziewczynie opinii
nie zepsuł, ale... i ja cię znam od dziecka i inni cię tu znają,
żeś dobry chłopak, spokojny, uczciwy, do mszy świętej
usługujesz. No, niech tam. Idźcie. Tylko mi się zbyt długo po
polach nie włóczyć! Pamiętać o obiedzie! Ciebie Stasiu też
zapraszam na talerz rosołu i coś tam na drugie.
– Dziękuję
za zaproszenie, innym razem chętnie może skorzystam, ale nie dziś,
matce byłoby przykro, bom się ani nie opowiedział, dokąd idę,
ani tym bardziej że mogę na obiad nie wrócić.
– No,
jak tam chcesz.
Rozalka
poprawiła włosy, bluzkę i wyszła na drogę.
*
* *
Powoli
zagłębiliśmy się w cienisty parów, zwany tu Dołami, o łagodnych
początkowo zboczach porośniętych krótką murawą, przetykaną
kępkami liliowych macierzanek, cieciorek o różowobiałych bądź
intensywnie żółtych kwiatach, pąsowymi główkami dzikich
goździków na cienkich, lecz sztywnych łodyżkach, krzaczkami
błękitnej cykorii-podróżnika, wilżyny oblepionej
soczyścieróżowym kwieciem, żółtymi główkami komonicy i od
czasu do czasu karminowoczerwonymi, słodko pachnącymi kwiatami
groszku wyrastającymi z płożących się, półwzniesionych pędów.
Im
głębiej wchodziliśmy w wąwóz, tym chłodniej się robiło i
zaczynały się drzewa – pierwsza z lewej stała stara wyniosła
samotna grusza, już pod koniec sierpnia rodząca pyszne ulęgałki.
Stanowiła dla dzieci metę w organizowanych wyścigach. Dalej był
rząd rosochatych wierzb, z których co dwa-trzy lata ścinano
gałęzie, czy to na opał, czy by ogrodzić nimi podwórka, a nawet
całe obejścia. Na samym końcu, na szczycie płaskiego pagórka,
nazywanego Bębnem, akacjowy zagajnik składający się z ośmiu czy
dziesięciu leciwych już drzew, poniżej których, na ostrych
obrywach lessowej, jałowej skarpy zwieszały się przyczepione na
długich i mocnych korzeniach, sięgających głęboko w zbocze,
dorodne kępy wisienki stepowej, gęsto oblepione drobnymi
ciemnozielonymi skórzastymi listkami, i zaczynającymi już
dojrzewać niewielkimi owockami.
Z
tyłu doleciał nas jeszcze śmiech jakichś łobuziaków i drwiący
zaśpiew, któregoś z nich, skierowany wyraźnie pod naszym adresem:
– Panna
z kawalerem, panna z kawalerem!
I
jeszcze głośne:
– Rozalka!
Trzymaj fason!
Rozalka,
słysząc to, zmieszała się troszkę, ale nic nie powiedziała.
Szliśmy
obok siebie w milczeniu. Tak jak w chwili, kiedy się spotkaliśmy,
ucieszyliśmy się z tego i chcielibyśmy opowiedzieć sobie jak
najwięcej, teraz nagle oboje zamilkliśmy. Uświadomiliśmy sobie
bowiem, że nie jesteśmy już dziećmi, które podczas zabaw skakały
po grombach2,
biegały za szmacianką czy urządzały wyścigi. Teraz byliśmy już
innymi osobami, jeszcze może nie dorosłymi, ale bynajmniej już nie
dziećmi. Dziewczyna spuściła głowę, od czasu do czasu tylko
nieśmiało zerkając na mnie spod oka. Ja przyglądałem się jej
bardziej otwarcie, chociaż bynajmniej nie nachalnie.
Rozalka
miała bardzo ładną twarz, szlachetnie zarysowane czoło, zgrabny
nos, wysmukłą szyję i piękne zielone oczy ocienione ciemnymi,
jakby malowanymi rzęsami, na które niesfornie spadała puszysta
grzywka pszenicznych jasnych włosów.
Kształtne
i nad wyraz bujne piersi z trudem opinała odświętna batystowa
bluzka.
– Co
mi się tak przyglądasz? – zapytała speszona.
– A
bo ci się napatrzeć nie mogę, takaś śliczna...
– Nie
opowiadaj bodaj czego – zarumieniła się po samo czoło, ale widać
było, że moje słowa sprawiły jej przyjemność.
– Kiedy
to prawda...
Znów
zamilkliśmy. Nie wiedzieliśmy, o czym mamy rozmawiać. Szliśmy
więc obok siebie milczący, niekiedy nasze dłonie dotykały się
przez przypadek i wtedy odczuwałem jakieś niezwykłe mrowienie w
kręgosłupie i dziwną słabość w nogach. Wdrapaliśmy się na
wyniosłą górę. Hen, w oddali, na przeciwległym skłonie
rozległego wzgórza falowały łany zbóż, łagodny wietrzyk niósł
cierpkawy zapach zaczynającego już płowieć żyta. Skowronek
wisiał nad nami niczym szara kropka na czystym lazurze rozpostartej
ponad głowami niebieskiej powały i aż się zanosił perlistym
śpiewem. Spokojnie było, ale zarazem jakoś dostojnie i nabożnie.
Opuściły mnie wszystkie lęki, oddychałem odprężony i radosny.
Rozalka przymknęła oczy i także chłonęła całą sobą ów
spokój letnich pól.
Naraz,
chociaż tego nie planowaliśmy, nasze ręce dotknęły się,
spletliśmy palce i oparłszy się o siebie barkami, zasłuchani w
ptasie trele, dzwonienie koników polnych i ciężkie buczenie
trzmieli uwijających się między kwiatami, siedzieliśmy z
przymkniętymi powiekami przepełnieni takim szczęściem, jakiego do
tej pory nawet sobie nie umieliśmy wyobrazić, którego istnienia
nawet nie podejrzewaliśmy...
Czas
płynął, ale gdzieś poza nami. Nie obchodził nas. Zatopieni we
wszechogarniającej i wypełniającej nas słodyczy tego spokoju, nie
liczyliśmy skapujących powoli minut i kwadransów. Słońce i
leciuchny wietrzyk pieściły nasze twarze. Gdzieś w oddali
zawzięcie kłóciły się wróble, zaszczekał pies... Pyszny motyl
zwany paziem królowej dostojnie spłynął z góry i przysiadł na
ramieniu Rozalki. Wstrzymała oddech, bojąc się, że owad odleci,
ale on siedział spokojnie, otwierał i zamykał skrzydła pyszniące
się wspaniałymi kolorami wyszukanego deseniu.
Tę
sielankę przerwało dalekie wołanie:
– Rozalkaaa!
Rooozaaalkaaa!
Dziewczyna
zerwała się na równe nogi, spłoszony motyl odfrunął, spłoszyłem
się i ja.
– Mamusia!
Jej! Zasiedzieliśmy się, zapomniałam o obiedzie. Nakrzyczy na
mnie.
Posmutniała
i szparko zbiegła w dół zbocza, a gdy dotarliśmy do drogi wijącej
się dnem parowu, ile sił w nogach ruszyła w kierunku chałupy.
Szła tak żwawo, że ledwom mógł za nią nadążyć.
– Rozalka!
Poczekaj!
Przystanęła
na chwilkę.
– Rozalka,
chciałem ci podziękować...
– A
za co?...
– Za
wspaniały czas, jaki z tobą spędziłem...
– Mnie
też było przyjemnie. Nawet nie wiesz jak bardzo...
Zajrzałem
jej głęboko w oczy. Tym razem nie odwróciła wzroku, odwzajemniła
to spojrzenie.
– Chciałbym
jeszcze... kiedyś... znowu... – nie potrafiłem dopowiedzieć
tego, co miałem w sercu.
Ale
ona zrozumiała, o co mi chodzi.
– Codziennie
rano, po siódmej, wyganiam krowę na naszą łączkę za
strumieniem, albo troszkę dalej, do wąwozu. Możesz kiedyś
przyjść...
Odwróciła
się, i nie patrząc już na mnie, pobiegła drogą przed siebie.
Spod jej stóp unosiły się obłoczki kurzu. Zatrzymałem się, bo
wiedziałem, że nie powinienem jej gonić.
Wyrwałem
długie źdźbło trawy, i żując je, szedłem powolutku w stronę
chałup. Gdy je mijałem, zza otwartych okien dolatywały odgłosy
obiadu, szczękanie naczyń, dzwonienie łyżek... zapach kotletów
i klusków z rosołem, młodej zasmażanej kapusty, zapach
niedzielnej sytości biednych ludzi...
*
* *
Obudziłem
się wypoczęty i wesół. Szybko obmyłem się w miednicy z zimną
wodą, przy pucowaniu twarzy głośno parskając w dłonie. Jeszcze
szybciej się ubrałem i jak zwykle, jak co ranka, od wielu już lat
wyszedłszy z domu, skierowałem się w kierunku kościoła Świętego
Ducha, gdzie miałem usługiwać do mszy świętej. Uszedłszy jednak
kawałek drogi, zatrzymałem się przy skrzyżowaniu szlaków.
Spojrzałem na wprost, na kościół Świętego Ducha i zerknąłem
też w prawo, w kierunku ulicy Zawichojskiej... Zawahałem się przez
chwilkę i niezbyt pewnie ruszyłem w stronę kościoła. Gdym uszedł
tak z dziesięć kolejnych kroków, znów przystanąłem
niezdecydowany, oglądając się za siebie. Mocowałem się tak kęs
czasu, to idąc krok, dwa ku kościołowi, to się zatrzymując. Aż
w końcu posłyszałem, jak na ratuszowej wieży wybiła godzina. Nie
miałem już po co do kościoła chodzić, bo oto msza się właśnie
zaczęła.
Napięcie
mnie opuściło, a robak sumienia jakoś nie gryzł zbyt mocno. Żwawo
ruszyłem ku Zawichojskiej i prawie zbiegłszy w dół, nie skręciłem
jednak wprost na Chałupki, ale – sam nie wiedząc, czemu tak
robię, czemu się kryję – minąwszy uliczkę, poszedłem
kilkadziesiąt metrów dalej i zagłębiłem się w płytki wąwóz o
bagnistym dnie, zwany przez miejscowych Krzywymi Dołami, po którego
bokach rosły rosochate wierzby i gdzieniegdzie krzak leszczyny,
środkiem zaś płynął leniwie strumień o kryształowo czystej
wodzie. Idąc wzdłuż owego strumienia, dotarłem do łączki, na
której już z daleka wypatrzyłem Rozalkę pasącą krowę.
Oboje
nie umieliśmy ukryć radości, widząc się wzajemnie...
I
od tego dnia już co rano, zamiast do kościoła, biegłem do
Rozalki...
Dnie
te były krótkie, mijały jeden po drugim, nie wiedzieć kiedy...
Samotne noce dłużyły mi się niepomiernie... Świt budzącego się
poranka wprawiał mnie w euforię, zmierzch zaś rozstaniem smutny
sprawiał, iż cierpiałem...
Wypełniała,
a nawet przepełniała mnie, wręcz wylewając się ze mnie myśl
jedna, pragnienie jedno, słodycz jedna, jedna radość, jeden rytm
bijącego serca i oddechu, zaklęte w jednym jedynym słowie –
Rozalka...
Dla
obojga nas chwile spędzane razem były niczym sen rozkoszny,
spokojny, przesycony jakąś niezwykłą słodyczą i pozłocistym
ubarwiony szczęściem. Szczęściem, które nas omywało niczym
ciepły oddech delikatnego wietrzyku ciągnącego od pól pachnących
łanami dojrzewających zbóż.
Aż
w końcu, gdy czas nastał odpowiedni po temu, wzięło barwę od
zórz wieczornych, co rozkrwawiły niebo...
_______________________________________________
1
Anachronizm, ta piosenka kabaretowa do muzyki Franka Crumita
powstała dopiero w roku 1928.
2
Gromba – w sandomierskiej gwarze skarpa, wyniosłe zbocze wzgórza,
ostry stok wzniesienia.
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.