Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (11)
Torba podróżna mnicha
Torba podróżna mnicha
Ciotka
z kolejnej swojej warszawskiej eskapady wróciła zmęczona i jakby
niezdrowa. Polegiwała przez dni kilka. Narzekała na bóle w
piersiach, ucisk, kłucie za mostkiem i tępy ból w potylicy, nie
zgodziła się jednak, by ją zbadał lekarz.
– A
na czym się oni znają?... – mruczała pod nosem pod adresem
medyków. – Co mi tam sądzone, to mnie nie ominie... Wiecznie żyć
nie będę, i nawet bym nie chciała.
W
końcu jednak po jakimś czasie pozbierała się i wróciła do
dawnych zajęć. Widziałem, że moja matka, chociaż nic nie mówiła,
wyraźnie odczuła ulgę. Widząc bowiem ciotkę do tej pory zawsze w
pełni sił, nie myślała chyba nawet o tym, że nie jest ona ze
stali i że starzeje się coraz bardziej i w dobrym zdrowiu do końca
swych dni może nie dotrwać.
A
ważne to było dla matki mojej, by ciotka jak najdłużej miała
zdrowie i kondycję jak najlepsze, bo to na ciotki głowie było
prowadzenie domu i troska o rodzinę.
Któregoś
wieczora, po kolacji, usiedliśmy we trójkę w saloniku i popijając
słabą herbatkę z cytryną, rozmawialiśmy o tym i o owym. Naraz
ciotka, przerywając dotychczasowy wątek rozmowy, zawołała:
– Wybaczcie,
ale może mi to znów wylecieć z głowy. Mam wiadomość o owym
mnichu, którego tu, Elizko, gościliście.
Nadstawiliśmy
z zainteresowaniem uszu.
– Dowiedziałam
się, że całe to aresztowanie było zwykłą omyłką, wzięto go
bowiem za kogoś innego. Ktoś doniósł władzom, że tego właśnie
dnia ma w okolicach Sandomierza nielegalnie przekroczyć granicę
jakiś emigrant-emisariusz. Kiedy się zatem pojawił ów zakonnik,
uznano, iż to zapewne on. Ot, i całe nieporozumienie. Co prawda
wypuszczono go z aresztu, jednakowoż dano mu do zrozumienia, by czym
rychlej opuścił teren Królestwa Polskiego. Pod eskortą żandarmów
wsiadł w Warszawie do wagonu wiedeńskiej drogi żelaznej i pojechał
do Krakowa. Mniemam wszakże, iż nie ma zamiaru tu wracać, zbyt
wiele miał bowiem nieprzyjemności i wątpię, czy chciałoby mu się
ryzykować powtórne aresztowanie, a może nawet i więzienie.
– Ależ
ciociu! – zawołałem. – Myślę, że możesz nie mieć racji i
że ma on po co wrócić!
– A
po cóż to niby? – zaciekawiła się ciotka.
– Po
swoją torbę podróżną, o której w chwili aresztowania zapomniał,
i która dotąd leży na dnie mojej szafy!
– Pierwsze
słyszę! – matka groźnie zmarszczyła brwi, spoglądając na
mnie.
– A
bom zapomniał powiedzieć ci o tym... naprawdę zapomniałem... –
tłumaczyłem się mocno zmieszany.
– Przynieś
tę torbę. Zobaczymy, co zawiera. Jeśli jakoweś cenne rzeczy, to
pomyślimy, w jaki sposób mnich by mógł je odzyskać.
Po
chwili ciotka z namaszczeniem otwierała zapomniany bagaż zakonnika.
Zajrzała do środka, pogrzebała po wierzchu, ale nie widać tu było
niczego wartościowego. Ot, jakieś gatki na zmianę, parę sztuk
bielizny... Wszelako obmacując torbę po jej zewnętrznej stronie,
wyczuła po palcami, gdzieś bliżej dna, jakiś twardy, prostokątny
pakunek. Obróciła zatem torbę dnem do góry i wysypała całą jej
zawartość na podłogę. Wtedy na stertę ubrań wypadła niezbyt
okazała paczka, zawinięta w płat lnu i obwiązana rzemieniem.
Ciotka,
wyraźnie zaintrygowana i mocno podniecona, drżącymi rękami
rozsupłała rzemień i odwinęła płótno. W środku znajdowały
się jakieś stareńkie pergaminy i papiery, na samym zaś wierzchu
spoczywała owalna miniatura namalowana gwaszem na kości słoniowej.
Oprawna w poprzecieraną już nieco ramkę ze złota mainnheimskiego,
powleczoną po wierzchu prawdziwym złotem, z którego spoglądała
na nas kunsztownie wymalowana twarz jakiegoś mężczyzny w kwiecie
wieku – a spoglądała z półuśmieszkiem na ustach, mającym w
sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy z ironią i
pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało się w nich
jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba
przed niczym, przed żadną ohydą. Było w tej twarzy coś...
diabelskiego.
Na
ten widok wszystkim nam przeszły ciarki po plecach... Ciotka z
nieskrywanym lękiem ostrożnie ujęła portret w palce i
przysunąwszy bliżej siebie świecę, podniosła go do oczu. Bacznie
patrzyła przez lorgnon1
na demoniczne oblicze, a im dłużej się w nie wpatrywała, tym
stawała się bledsza i bardziej wylękniona. W końcu, z trudem
odrywając wzrok od malowidła, uniosła głowę i spojrzała na
mnie. Zadrżała i wyszeptała do siebie:
– Nie,
och nie... Wzrok musi mnie mylić... Wszak nie jest możliwe aż
takie podobieństwo rysów!...
– O
czym ciociu mówisz? O czym ty mówisz?!
Matka,
obserwując ciotkę, sama zaczęła wpadać w popłoch.
Ale
ciotka jej nie słuchała. Jęła nerwowo przerzucać starożytne
dokumenty, najwyraźniej szukając informacji, kim jest ów mężczyzna
z portretu.
– Stanisław
Semberk z Krzykos, czy też jak to teraz nazywają Trzykos... Człek
nam obcy... żadnego pokrewieństwa tu nie masz między nim, a tobą,
Stasiu, a takżeś do niego podobny... Och! Jak podobny!
– Tak,
wiem. Wiem kto on, i o podobieństwie też wiem – powiedziałem. –
Mnich mi o tym opowiadał, tak samo się dziwiąc.
– I
miał rację – ciotka ze smutkiem pokiwała głową. – Z rysów
twarzy mąż z portretu wygląda niczym twój brat bliźniak! Z
wyjątkiem tego, tego... demonicznego spojrzenia...
– A
kimże był ów Stanisław Semberk i cóż on może mieć z nami
wspólnego? – zapytała wystraszona i jednocześnie zaintrygowana
matka.
– Z
nami? Z nami zapewne nic, ale Semberkowie to rodzina ciekawa!
O, ciekawa bardzo!
I
ciotka przybliżyła nam pokrótce dzieje rodu Semberków, od
przybycia Teofila do Polski, aż do narodzin jego synów Michała i
Jacka. Co było dalej – popisując się posiadaną wiedzą –
dopowiedziałem ja, wedle tego, com zapamiętał z relacji ojca
Meinharda, że Michał i owszem, ale Jacek wcale nie umarł
bezpotomnie, ale miał syna Stanisława, który z jakiegoś powodu
uciekł był z Polski do Niemiec. Tam ożeniwszy się, mimo
podeszłego wieku, zdołał jeszcze spłodzić syna Wolfganga, który
przedłużył ród w linii męskiej. Dodałem także i to, że wedle
słów zakonnika, który je posłyszał bezpośrednio z ust
ostatniego – jak mniemał – z rodu Semberków, chodziły również
i takie słuchy, jakoby ów Stanisław jeszcze przed ucieczką z
Polski i tam miał dziecię jakoweś, prawe, czy nieprawe, czego
jednak nie dociekano. Nikt też nigdy nie przybył z Polski i
Stanisława nie szukał. Natomiast – nie wiadomo kto i kiedy,
przekazał sandomierskim dominikanom, których Stanisław Semberk był
niegdyś dobrodziejem, że ów zmarł, co mnisi skrupulatnie
odnotowali na ufundowanej dla niego tablicy epitafijnej, którą
umieścili w kościele św. Marii Magdaleny.
– Z
tego, co rzekłeś, historia to prosta i nieskomplikowana, ale
bynajmniej tak nie jest. Mocno, och! mocno się ona komplikuje –
wtrąciła ciotka. – Na domiar jest tak straszliwa, że waham się,
czy ją dalej opowiadać, mając na uwadze, nie tylko okropieństwo
zdarzeń, ale także twoje chłopcze zdrowie umysłu i duszy. –
rzekłszy to, popatrzyła na mnie ze smutkiem, po czym ciągnęła
dalej:
– Ale...
ale... prawie żeś już dorosły i masz świadomość, iż świat
jest okrutny, a ludzie grzeszni. Zresztą, wcześniej czy później
sam się natkniesz na nie mniejsze okropieństwa, a może, nie daj
Bóg, i sam ich doświadczysz... Zatem – niech tam będzie, słuchaj
wszystkiego bacznie, a może naukę jaką pożyteczna dla siebie z
tego wyciągniesz...
Zamilkła
na dłuższą chwilę i wsparłszy głowę na dłoni trwała w
skupieniu, jakby zbierając myśli. Wreszcie, westchnąwszy głęboko
i wniósłszy oczy ku górze, ciągnęła:
– Jak
wiecie, zawszem była ciekawa i świata, i rzeczy zakrytych, i
dziejów dawnych, tak ojczystych, jak i rodowych. Lubiłam wertować
starodawne księgi i pożółkłe dokumenty. Lubiłam słuchać
opowieści i bajań starych ludzi... Interesowałam się też i
dziejami znacznych rodów z Sandomierskiem związanych, a szperając
po okolicznych dworach w archiwach i bibliotekach, badałam ich
dzieje. Wtedy to natrafiłam na bardzo intrygujące informacje
dotyczące rodziny Semberków. Choć nie łatwo było zgłębić i
poznać historię owego rodu, to dzięki jakiemuś niebywałemu
szczęściu, udało mi się natrafić na starą kronikę spisaną na
welinie2
nieznaną ręką, co – biorąc pod uwagę kosztowność materiału,
na którym ją zanotowano – już wskazywało na to, iż musi
zawierać bardzo ważne informacje. Potwierdziło się to gdy
zagłębiłam się w lekturze. Na początku czytanie owego tekstu
stanowiło dla mnie pewną trudność, wszelako szybko oswoiłam się
z powykręcanym i ozdobnym pismem i wręcz chłonęłam niezwykłą,
chociaż miejscami wstręt, a miejscami przerażanie budzącą,
opowieść. A były to dzieje owego tajemniczego rodu, spisane przez
kogoś, kto dobrze znał i Jacka i syna jego Stanisława.
Ród
ów nie cieszył się dobrą sławą. Uwikłany w jakieś ciemne
sprawki, budził u współczesnych złe emocje... I nie na darmo. W
kronice wyczytałam, że Stanisław von Semberk po odbyciu
tajemniczej wyprawy do Turcji, ożenił się z panną ze
szlachetnego, ale zubożałego rodu. Pożycie nie układało się im
najlepiej, a to przez praktyki dziwaczne, jakim mąż ów się
oddawał. Wydzieliwszy w zamku swoim komnatę narożną od północnej
strony, urządził ją na podobieństwo jakowejś kaplicy
bluźnierczej, i mroczne, obrzydliwe rytuały ku czci duchów
nieczystych tam odprawiał. Czego pragnął, o co zabiegał, co
chciał zdobyć, albo uzyskać? Nie wiadomo. Miał władzę, prestiż,
poważanie, bogaty był też niepomiernie. Żonę miał młodą,
wierną i piękną niebywale. Córeczkę Rozalkę śliczną i
radosną, zdrowie krzepkie... Miał, co chciał, o czym zamarzył...
A jednak... jednak nieomal każdego wieczora zamykał się w swej
tajemnej komnacie i – jako rzekłam – bluźniercze rytuały
odprawiał...
Chodziły
słuchy, iż diabła wywołuje, bo chce, by ów dał mu wszystko,
czego jeno zapragnie, a osobliwie władzę nad śmiercią i
młodością, i nad naturą, tak, by mógł i wiecznie żyć młodym
będąc i cuda czynić – słotą władać i burzą, gradobiciem i
wichrami, zamiecią śnieżną, mrozem i letnim skwarem... Czas
jednak płynął, a on i w latach się posuwał i władzy też owej
nadludzkiej jakoś nie zdobywał. I ponoć wówczas miał się
poważyć na niesłychaną zbrodnię, która miała go wreszcie
doprowadzić do upragnionego celu...
Kiedy
oto bowiem Rozalka, jego córka, lat czternaście skończyła, zaczął
ją zabierać ze sobą do owej odosobnionej komnaty i w plugawe
rytuały wtajemniczać. Dziewczę dotąd radosne i ciągle roześmiane
stało się teraz ponure i milczące. Posępna rozpacz biła z jej
twarzyczki, wszelako – chociaż matka często ją indagowała o to
– nigdy ni słowem nie zdradziła, co wraz z ojcem czyni zamknięta
w owej świątyni demonów.
Ale
nie minęło zbyt wiele czasu, bo zaledwie kilka miesięcy, a czujne
oko matki spostrzegło, że sylwetka Rozalki jakowejś dziwnej
zaczyna nabierać krągłości, a brzuch wklęsły dotychczas staje
się mocno opięty przez zbyt już ciasną suknię. Domyśliła się
nieszczęsna, co za rytuały odprawował tam ojciec z córką, i z
rozpaczy popadła zrazu w jakieś otępienie. Dość rychło wszakże
zebrała się w sobie i wezwawszy na rozmowę starą, ale krzepką
jeszcze i na umyśle sprawną, nianię Rozalki, Eufrozynę
Chrząstowską, pannę z zacnej szlacheckiej rodziny, jednakże z
podupadłej na majątku gałęzi, wtajemniczyła ją w owo potworne
odkrycie.
Stara
czas jakiś milczała, w końcu wszakże rzekła, że o tym wszystkim
wiedziała już od dawna, jednakowoż milczała, bo była przekonana,
iż pani wie o owym, i nie sprzeciwia się temu. Ba! Więcej nawet!
Dodała, iż wie coś jeszcze... Indagowana i naciskana mocno przez
dziedziczkę, zdradziła jej na koniec, że kiedyś zakradła się
pod drzwi kaplicy owej bluźnierczej, gdzie podsłuchała, jak pan
Stanisław składał obietnice Szatanowi, że gdy tylko przyjdzie na
świat dziecię z jego związku z córką, złoży je własnoręcznie
podczas Mrocznej Liturgii, jako Czarny Sakrament, Księciu Ciemności
na ofiarę, byle tylko żądania i pragnienia jego spełnił.
Pani
słuchała tych słów, to blednąc, to czerwieniąc się na zmianę.
Emocje nią targały i jednocześnie paraliżowało przerażenie. W
końcu zapytała nianię, co ma czynić, bo sama wyjścia z tej
sytuacji nie widzi. Niania zaś, podumawszy nieco, dała taką radę,
by nie zwlekając, czym prędzej, po kryjomu wywieźć dziewczynę
jak najdalej od ojca.
Decyzję
podjęły, czekać jednak musiały sposobnego po temu czasu, tak, by
Stanisław się nie zorientował, co zamiarują i zamiarów owych nie
udaremnił. Matka dziewczęcia ubłagała Eufrozynę, by ta
potajemnie zabrała Rozalkę i sama ją zawiodła w jakieś
bezpieczne miejsce, jej samej, matki, nawet nie informując, dokąd
córkę wywozi, a to dlatego, iżby matka, pod wpływem nacisków,
czy może i czegoś gorszego ze strony męża, nie mogła mu wydać
miejsca pobytu dziewczęcia.
I
tak się stało. Nie minęło wiele dni, a stara z Rozalką gdzieś
przepadły. Stanisław na przemian to klął, to popadał w rozpacz i
odrętwienie. Jeździł po okolicy i rozpytywał o zaginioną córkę
i jej piastunkę, ale zapadły się kędyś bez wieści, niczym
kamień w wodę. W końcu oficjalnie uznano, że musiały stać się
ofiarą rabusiów.
Wtenczas
obie udawały się, jadąc na skróty przez las do Staszowa. Tam, w
kościele św. Bartłomieja, w kaplicy Matki Boskiej Różańcowej,
chciały przed ołtarzem św. Rozalii, w dzień 4 września, kiedy to
Kościół św. obchodzi jej pamiątkę, pomodlić się do patronki
dziewczęcia o błogosławieństwo i łaski.
Od
tamtej pory Stanisław Semberk zdziwaczał jeszcze bardziej.
Praktycznie nie opuszczał już tajemnej komnaty, z której nieomal
co noc dobiegały jakoweś jęki, czasem okrzyki jakby bólu, a
czasem demoniczny śmiech i słowa niezrozumiałe, w nieznanym
wypowiadane języku. Co się tam działo – nikt nie wiedział. Nikt
ze służby niewzywany, nie ośmieliłby się nawet do jej drzwi
zbliżyć. Nie miała też odwagi zajrzeć tam i pani.
Aż
oto pewnej zimowej lutowej nocy roku 1710, w samą wigilię
Gromnicznej, zwołał Stanisław wszystkich domowników na podwórzec
i kazał tam zapalić beczki wypełnione smołą, z których
buchające płomienie smród rozsiewały wokół, i kładły się
krwawą poświatą na świeżo spadłym śniegu. Sam przyodział się
w jakoweś dziwaczne karmazynowe szaty haftowane złotem w zawiłe
znaki magiczne i wniósłszy ręce ku niebu, z którego bezszelestnie
osypywały się grube, puszyste płatki śniegowe, jął wypowiadać
zdania niezrozumiałe, w dziwacznym jakimś języku. I oto naraz
niebo rozorała błyskawica, a grzmot rozległ się gdzieś na
horyzoncie. Wiatr się zerwał i wyjąc, jął kręcić płomieniami
buchającymi z beczek, niecąc z nich skry złocistokrwawe, które
niósł wraz z zamiecią śnieżną, jaką wzbudził swym lodowatym
tchnieniem kędyś hen, daleko, gdzie gasły w odległym mroku...
Wszyscy
stali przerażeni i jakby skamieniali ze zgrozy, bojąc się nawet
głębiej oddychać. W końcu upiorne widowisko dobiegło końca, a
Stanisław, wyjąc zmienionym głosem, na przemian jakoweś ewokacje
demonów, i imię swej zaginionej córki, wbiegł do wozowni, skąd
po paru chwilach pędem wyjechał obszernym wozem wypakowanym po
brzegi skrzyniami i kuframi.
Strzelając
z bata, gnał hen, w zamieć i wichurę, popędzany błyskawicami i
grzmotem. Jeszcze tylko przez czas jakiś dało się słyszeć z
oddali na przemian: „Adramalech”, „Berith”, „Fokalor”,
„Samael”, „Uzjel” i „Roooozaaaalkaaaaaa!”. A potem
wszystko ucichło. Wichura ustała, płomienie w beczkach ze smołą
opadły i wszystko wokół otuliła gęsta, lepka cisza. Tylko ludzie
wciąż drżący z przerażenia, żegnając się, chyłkiem wchodzili
do dworskich pomieszczeń.
O
Stanisławie zaś słuch wszelki zaginął. Niektórzy tylko
półgębkiem bąkali, że pewnie diabeł porwał go do piekła wraz
ze skarbami, jakie miał na wozie. Inni natomiast, że od żony do
Niemiec uciekł. Byli też tacy, którzy próbowali go szukać w
Sandomierzu, gdzie dawnymi bardzo czasy, nim jął się parać magią,
często jeździł i gdzie mnichów dominikańskich nawiedzał, suto
wspomagając ich groszem. Nawet i porzucona małżonka u
sandomierskich dominikanów go szukała, ale ci poinformowali ją
tylko o tym, że choć dawnymi laty i owszem, był ich dobrodziejem,
to jednakowoż po powrocie z Turcji, zerwał z nimi wszelką
znajomość, tak że żadnych wieści o nim nie posiadali, ale że w
pamięci wdzięcznej go mają, i modlą się za swego dobrodzieja, i
modlić nigdy nie zaprzestaną. Szczególnie że, jak ich słuchy
doszły, srodze był pobłądził, bo od Pana Boga się odwrócił, a
nakierował swe życie na złe moce i społeczeństwo z nimi.
Kobieta
została sama. Zdarzenia ostatnich czasów sprawiły, iż popadła w
rozpacz. Osamotniona, jęła usilnie poszukiwać swej córeczki
Rozalki i piastunki jej Eufrozyny Chrząstowskiej. Daremny to jednak
był trud. Obydwie przepadły, nie wiedzieć gdzie, i na najmniejszy
nawet ich ślad nie natrafiła. Smutek trawiący jej duszę na koniec
sprawił, że mocno podupadła na zdrowiu, wyschła i sczerniała, a
na koniec, któregoś czerwcowego poranka, następnego, 1711, roku,
wydawszy ostatnie tchnienie, odeszła cicho do Boga.
Ciotka,
skończywszy ową przedziwną opowieść, zamilkła, i my z matką
także milczeliśmy, do głębi przejęci tym, co usłyszeliśmy. W
końcu przerwałem milczenie:
– A
co z Rozalką, co z córką Stanisława? Czy odnalazła się w końcu?
– Niestety,
na jej temat nie znalazłam żadnej informacji. Dokumenty, do których
dotarłam, milczą tak na jej temat, jak i na temat niani Eufrozyny,
która ją uwiozła w nieznanym kierunku, by uchronić przed ojcem, a
zapewne i przed czymś gorszym jeszcze...
– A
może to jednak prawda, co po jej zniknięciu mówiono, że obydwie
zginęły z rąk zbójców, którzy wówczas często po lasach
grasowali? – nieśmiało odezwała się matka.
– Może...
– odparła ciotka. – Tylko opowiastka, że udawały się przez
las do kościoła w Staszowie, musiała być nieprawdziwa. To zapewne
matka rozpuściła taką pogłoskę, żeby zmylić ojca, podając mu
fałszywy kierunek poszukiwań, które przewidywała, że nastąpią.
Najpewniej zatem uciekinierki udały się nie do Staszowa, ale w
całkiem inną stronę.
Ciotka
podrapała się za uchem i ciągnęła dalej:
– Myślę,
że mogły, niebogi, skierować się raczej ku Sandomierzowi i tam,
gdzie Zamek Królewski, gdzie sądy, gdzie klasztory, gdzie
archidiakon i kapituła kolegiacka, szukać schronu i ratunku. Tyle
że chyba – mimo wszystko – nie dotarły tutaj... bo gdyby
dotarły, musiałoby o tym być głośno. Taki skandal! Oj, to by
nie przeszło niezauważone. O tym musiałaby informacja się
zachować i to nie tylko w dokumentach sądowych, ale i w ludzkiej
pamięci. A przecie nic takiego nie przetrwało. Zatem musiały
jednak po drodze życie stracić.
Chciałem
jeszcze zapytać ciotkę, co myśli o tym moim niezwykłym
podobieństwie do owego Stanisława Semberka, alem się ugryzł w
język. Jakoś mi pytać o to niezręcznie było. Ale ciotka widać
domyśliła się, co mi duszę nurtuje, bo sama podjęła ten temat:
– Pewnie
ciekawi jesteście oboje, co myślę o tym niezwykłym podobieństwie
Stasia do onego von Semberka. Cóż, myślę, że podobieństwo owo
nie wynika z pokrewieństwa, bo żadnego między wami nie masz, a z
czystego przypadku. Czasem się zdarza, że obce osoby podobne są do
siebie niczym dwie krople wody i wtedy o sobowtórach mówimy.
– A
skądże, ciotko, takaś tego pewna? – z powątpiewaniem
stwierdziła matka.
– Bom
prześledziła waszą linię rodową aż o sześć pokoleń wstecz,
a więc w czasy nim na świat przyszedł Stanisław von Semberk.
– I
jakaż to linia, ciociu, jak się zwali moi odlegli przodkowie? –
zagadnąłem dość zaintrygowany.
– To
posłuchaj: niejaki Adam Szłopanowski urodzony w roku 1630 pojął
za żonę pannę Małgorzatę Poraj-Badowską urodzoną 1639 roku i
miał z nią syna Antoniego urodzonego w roku 1655. Antoni
Szłopanowski z Gizelą de Witte urodzoną w roku 1672 spłodził
Bogumiła urodzonego w 1705 roku. Tenże Bogumił ożenił się z
Marianną Korejwo urodzoną w roku 1728 i miał z nią syna Jerzego,
rodzonego w roku 1760. Ów Jerzy wziął za żonę pannę Anielę
Dobrzyniecką, urodzoną w roku 1787 i sprowadzili oni na świat
twojego, Elizko, męża, Ludwika (Panie, świeć nad jego duszą)
urodzonego w 1810 roku, a potomkiem tej ostatnie pary jesteś ty,
Stasiu, w roku 1864 zrodzony. I gdzież tu miejsce na jakowychś
Semberków?! – ciotka zmierzyła nas triumfalnym wzrokiem. – To
w głównej linii, ale zbadałam też poboczne i nigdzie żadnego
Semberka nie uświadczysz!
– A
może to raczej z mojej strony jest jakieś pokrewieństwo z tym
rodem? – matka nie dawała za wygraną.
Ciotka
obrzuciła ją na poły złym, na poły pobłażliwym spojrzeniem:
– Nie
irytuj mnie, Elizko, mam ci wywieźć i twój rodowód do szóstego
pokolenia? Zapewniam cię, że i tam Semberków nie znajdziesz. No,
dość już o tym. Późno się zrobiło, idźmy na spoczynek.
Ciotka
podniosła się energicznie zza stołu, na odchodnym zagarnęła cały
komplet tajemniczych starodawnych dokumentów i, ściskając je mocno
w dłoniach, udała się do swojego pokoju. Nie pozostało nam zatem
nic innego jak pójść w jej ślady.
*
* *
Coś,
nie wiadomo co, raptownie wyrwało mnie z głębokiego snu. Zerwałem
się gwałtownie i usiadłem na posłaniu całkiem przytomny. W
pokoju panowała smolista ciemność. Nie wiedzieć czemu, począłem
drżeć na całym ciele. Naraz, gdzieś na tle okiennego otworu,
który jaśniejszą plamą odcinał się od czerni pozostałej części
pomieszczenia, zamajaczyła jakaś niewyraźna ludzka sylwetka.
Natężyłem wzrok i w blasku księżyca, który akurat powoli
wypełzał spoza chmury, dostrzegłem... postać nieznanego mi
mężczyzny. Z postury sprawiał wrażenie sędziwego i słabego.
Stał niepewnie, barkiem opierając się o okienną framugę. Twarzy
przybysza nie mogłem dojrzeć, skrywał ją bowiem obszerny,
naciągnięty aż na oczy kaptur. Przybyły skinął na mnie
wyschniętą, kościstą, pokrytą pomarszczoną skórą dłonią, a
gdy się przybliżyłem, odwrócił się nieco bokiem, jakby
obawiając się, żebym przypadkiem nie dostrzegł jego rysów. W tej
samej chwili posłyszałem płaczliwy, stłumiony głos – pół
szept, pół szloch czy zawodzenie, a może raczej coś na
podobieństwo skomlenia bitego psa, którym się żalił, usiłując
mnie przekonać i wzbudzić we mnie współczucie do siebie, mówiąc:
– Och,
ten drugi ośrodek mocy nie uznaje mnie za równorzędnego
partnera... Och...
Skarga
przerodziła się w gwałtowne łkanie.
Bardziej
zdezorientowany niż przestraszony nie wiedziałem, jak zareagować
na to, co widziałem i słyszałem. Teraz głos starca stał się
jakiś dziwny, zbliżający się do granicy szeptu i jednocześnie
syczący... Słowa, które przed chwilą był wypowiedział, wniknęły
do umysłu, a potem, rozpełzły się po całym moim ciele,
przeniknęły do każdej tkanki, potrąciły każdy nerw, nasyciły
kości. I poczułem dlań tak wielkie współczucie, żem nieomal
załkał wraz z nim.
Wtedy
skądś, z nieokreślonej oddali posłyszałem inny głos, głos
spokojny, męski, głęboki, kojący, ale stanowczy, który wyrzekł
dobitnie tylko trzy słowa:
– Ostrzegam...
ostrzegam... ostrzegam...
I
naraz zjawa przy oknie pękła niczym bańka mydlana i tylko w
nozdrza uderzył mnie jakiś słodkawy i mdlący odór, jakby odór
gnijących pokrzyw i zaczynającego się rozkładać trupa...
______________________________
1
Lorgnon – rodzaj okularów z rączką do trzymania przy oczach.
2
Welin – bardzo cienki i drogi pergamin z cielęcej skóry
najwyższego gatunku.
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka