Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (12)
Andrej Fiodorowicz Gryczichin
Ranek wstał nieco chłodny, jak to często latem bywa, by później, bliżej południa, dzień mógł rozpalić się srogim żarem spływającym od zawieszonej w zenicie majestatycznej kuli słońca. Wieczorne opowiadanie ciotki, późniejszy koszmar nocny, który ostatecznie uznałem za wyjątkowo niemiły majak senny, sprawiły, że czułem się jakiś nieswój. Poza tym, słowa wypowiedziane przez zjawę naprawdę głęboko zapadły mi w pamięć, i w żaden sposób nie mogłem ich stamtąd usunąć.
Andrej Fiodorowicz Gryczichin
Ranek wstał nieco chłodny, jak to często latem bywa, by później, bliżej południa, dzień mógł rozpalić się srogim żarem spływającym od zawieszonej w zenicie majestatycznej kuli słońca. Wieczorne opowiadanie ciotki, późniejszy koszmar nocny, który ostatecznie uznałem za wyjątkowo niemiły majak senny, sprawiły, że czułem się jakiś nieswój. Poza tym, słowa wypowiedziane przez zjawę naprawdę głęboko zapadły mi w pamięć, i w żaden sposób nie mogłem ich stamtąd usunąć.
Obmywszy
się zimną wodą, po spożyciu prędkiego śniadania, ubrałem się
i – jak ostatnio każdego nieomal ranka – zbiegłem skłonem
Wzgórza Zawichojskiego ku Chałupkom. Szedłem środkiem zapylonej
drogi, z otwartych drzwi chałup dolatywał zapach gotowanego mleka,
porannego barszczu czy smażonego chleba (to od tych bogatszych, co
stać ich było jednocześnie i na chleb i na smalec).
W
jedne z tych drzwi wchodził właśnie, zataczając się mocno, jakiś
wysoki i tęgi chłop. Na jego widok niziuchna, chudziuteńka
kobiecina w połatanej barchanowej spódnicy i perkalowej bluzce
podbiegła doń z wałkiem do ciasta w ręku:
– Bradziago!
Ty bradziago! – krzyczała piskliwym głosem i waliła chłopa na
oślep, gdzie popadnie tym wałkiem. – To dziecka nimajo co jeść,
a ty chlosz?!
Ten
zasłaniał się niezdarnie ramieniem i mruczał:
– Och,
ty nogłoto... Ty nogłoto! Bo mi zemby powybijosz! Jaki tam
bradziaga, jaki tam... Zaroz bradziaga... A gdzie jo się włócze?
Casem sie ino troszke człowiek napije, pare godzin zabarłozy i już
zaroz bradziaga...
Był
jednak najwyraźniej zbyt zmęczony pijaństwem i bezsennie spędzoną
nocą, bo ledwie starczało mu sił, żeby się odganiać od baby,
jak od natrętnej muchy. Gdyby był ciut mocniejszy i trzeźwiejszy
zapewne tak by ją lunął, ażby się nogami nakryła. Ale ona mając
świadomość swojej przewagi skwapliwie i najwyraźniej też z
radością z niej korzystała.
Uśmiechnąłem
się do siebie, chociaż tak po prawdzie, to powodu do śmiechu nie
było. Powoli zagłębiłem w cienisty parów prowadzący mnie wprost
ku Rozalce, ku łączce, na której pasła krowę.
U
wylotu wąwozu rozciągała się dość szeroko rozlana kałuża,
która jeszcze nie wyparowała po przedwczorajszym deszczu. Jej
błotniste brzegi obsiadło tysiące motyli, bielinków. Inne fruwały
nad błotem, szukając wolnego miejsca, by przysiąść i wyssać
trochę wilgoci, usiłując wcisnąć się pomiędzy te, które już
tam były i wypuściwszy giętkie trąbki, spijały kropelki perlące
się na powierzchni gruntu. Gdzieś w tej kłębiącej się chmurze
białych skrzydeł, zaplątał się jakiś pojedynczy modraczek...
Ominąwszy
kałużę, płosząc przy tym motyle, przeciąłem na skos
płaszczyznę łączki porośniętej krótką, gęstą trawą
przetykaną tu i ówdzie białymi główkami stokrotek. Bliżej
brzegów strumyka, który szemrząc cicho, wił się skrajem owej
łączki rosły kępki złocistych jaskrów i pieprzu wodnego1.
Po drugiej stronie, w suchym miejscu, na lekkim wzniesieniu widać
było cały gąszcz purpurowo kwitnących ostów, mierznicy i
miotlaste srebrzystoszare krzaczki piołunu pokryte
pierzastodzielnymi liśćmi. Od tych ostatnich roślin, rozgrzanych
sierpniowym słońcem, rozchodził się wokół charakterystyczny
mocny, gorzkobalsamiczny zapach.
Słońce
przypiekało mnie w plecy, lecz łagodny, ledwo wyczuwalny podmuch
ciepłego wietrzyku przyjemnie pieścił twarz. Naraz poczułem jakiś
zimny dreszcz przebiegający mi przez kark i kątem oka dostrzegłem
– a przynajmniej tak mi się zdawało – chyłkiem przemykającą,
skuloną, przygarbioną sylwetkę. Coś jakby zarys człowieka o
nieostrych, rozmazanych konturach, coś, co w żaden sposób nawet
nie przypominało cienia. Chłód mną wstrząsnął, zatrzymałem
się gwałtownie i bacznie rozejrzałem dookoła, ale nie było
nikogo. Pszczoły brzęcząc i podzwaniając, buszowały w kępie
mierznicy, a wróble kłóciły się zawzięcie w gałęziach
rosochatych wierzb zwieszających się nad korytem strumyczka.
Nieco
w oddali, u podnóża jałowego obrywu żółtej lessowej ściany, na
rozłożonej na trawie zapasce, kryjąc się w cieniu, siedziała
Rozalka. Krowa spokojnie pasła się parę kroków dalej. Na widok
dziewczyny serce zabiło mi żywiej i przyśpieszyłem kroku. Rozalka
zauważyła mnie, ale, inaczej niż dotychczas, nie okazała radości
na mój widok. Podszedłem do niej i wyciągnąłem ręce:
– Rozalka!
Wzruszyła
ramionami, nie umiejąc ukryć malującej się na jej naburmuszonej
twarzy niechęci.
– Daj
mi spokój – burknęła.
– Rozalka,
co się stało, czemuś taka? Cóżem ci złego zrobił?
Ponownie
wzruszyła ramionami.
Nie
dając za wygraną, chciałem ją objąć i przytulić, ale ona,
zdecydowanym ruchem, odsunęła moje ręce:
– Daj
mi spokój, słabuję od paru dni.
– A
cóż ci to, nic wcześniej nie mówiłaś.
– Nie
mówiłam, bom myślała, żem się czymś struła i mi przejdzie.
Ale nie przechodzi. A na dobitkę coraz gorzej się czuję. Od rana
do nocy jestem jakoś dziwnie zmęczona i w głowie mi się kręci.
Raz bym płakała, raz bym się śmiała, a i o tobie inaczej myślę
niż dotąd. Raz mi cię brak, jakeś nie przy mnie, a innym razem
chciałabym, żebyś już nigdy, nigdy nie przychodził... No i boję
się, czy mnie to ta choroba nie dopadła...
Przestraszony
zawołałem:
– Która
choroba? O czym ty mówisz, Rozalka?!
– No
ta, co to zmarłych na nią na Czwartku chowają...
Poczułem,
jak oblewają mnie zimne poty i nogi uginają się pode mną.
– A
czemu tak myślisz, Rozalka? Czemu?!
– A
bo od paru dni – wstyd mi to ci mówić...
– Ech!
Jaki tam wstyd, przecie znamy się od dziecka! Gadaj prędko, bo
zwariuję!
– No
to już ci wszystko powiem... Co rano i co wieczór mdli mnie mocno.
Nudności mam i wymioty, a piersi zrobiły mi się jakieś nabrzmiałe
i bolesne...
– A
czyści cię też?
– Nie,
nie czyści. Tego jeszcze brakowało!
– To
od ilu dni masz te dolegliwości?
– Nie
wiem dokładnie, ale będzie już więcej niż tydzień.
– Oj,
Rozalka, aleś mi strachu napędziła! To nie cholera. Jakby to była
cholera, to już byś nie żyła. Musi to być coś innego.
Najprędzej, tak jak myślałaś, strułaś się czymś nieświeżym.
Musisz sobie zrobić jeszcze ze dwa-trzy dni postu i zobaczysz, że
ci przejdzie.
– A
cóż ty myślisz, że się objadam. Ledwie skórkę chleba i trochę
wody, bo i jeść też nie mogę. Dość się już napościłam i
nic.
– Mówię
ci, jeszcze dwa-trzy dni, a...
Nie
udało mi się dokończyć zdania, bo Rozalka porwała się na nogi i
wymierzywszy mi tęgiego kuksańca pod bok, zwołała:
– Wiesz
co? Idź ty sobie ode mnie! Tylkoś mnie zezłościł!
– Ale...
– próbowałem się bronić, lecz nie dopuściła mnie już do
słowa. Podniosła z ziemi zapaskę, wzięła powróz, na którym
uwiązana była krowa, i smagnąwszy ją lekko wierzbową witką po
zadzie, popędziła dalej, nie oglądając się już na mnie, ani nic
nie mówiąc, pochlipując tylko cicho i wierzchem dłoni ocierając
sobie oczy.
Postałem
tedy jeszcze chwil parę, spoglądając na oddalającą się
dziewczynę, w końcu jednak machnąłem ręką, zabrałem się i
ruszyłem na powrót w stronę miasta.
*
* *
I
zły byłem i było mi smutno, bom przecie nic takiego ani nie
powiedział, ani nie zrobił, co by usprawiedliwiało zachowanie
Rozalki, jej dąsy. Pomyślałem sobie jednak, że jak jej słabość
minie, to i humor się poprawi.
Szedłem
tak, noga za nogą, cienistym parowem, zastanawiając się, co teraz
będę robił, gdy naraz za plecami posłyszałem tętent końskich
kopyt. Odsunąłem się więc ze środka drogi na bok, oglądając
się jednocześnie. Spostrzegłem znajomą postać. Oto stępem
zbliżał się ku mnie kapitan Andrej Fiodorowicz Gryczichin,
któregom był poznał na seansie u ciotki. Najpierw pomachał do
mnie ręką, a później przyłożył ją do daszka czapki, salutując
po wojskowemu:
– To
chodźmy razem – oficer przeszedł na polski, którym posługiwał
się już coraz lepiej. – A może usiądziesz za mną? Szybciej
będziemy u celu.
Rychło
się wszakże zorientował w niestosowności tej propozycji i
wybuchnął śmiechem:
– A
tak, to bym ci oddał przysługę! Nie wolno ci się przecież
publicznie afiszować z wrogiem!
Uśmiechnąłem
się z przymusem i nic na to nie odrzekłem, mając nadzieję, że
ubodzie konia ostrogami, pojedzie szybciej, a mnie zostawi w spokoju.
Wszelako mój towarzysz nie ustępował, a z miny widać było, że
nudzi mu się i chciałby z kimś pogadać.
– Coś
taki smutny i nierozmowny, kawalerze? – zagadnął.
– A
wy toście zawsze radośni? – wzruszyłem ramionami i skrzywiłem
się.
– O!
Już ja znam, jaka przyczyna, że humoru nie masz. Kieszeń pusta, bo
ani kopiejka w niej nie zadzwoni? Prawdu ja mówię?
– Właśnie,
że nie! Mam pieniądze.
– Hm...
Jak nie pieniądze, to nie może być nic innego, tylko dziewczyna! –
uśmiechnął się triumfalnie. – Nie bądź taki, powiedz, mam
rację?
– No
tak, macie – potwierdziłem niechętnie.
– A
co? Innego sobie znalazła?
– Nie,
co to, to nie. Humoru nie ma, słabuje.
– Humoru
nie ma, słabuje, powiadasz? Znana wymówka. Et! Nie przejmuj się!
Nie ona jedna na tym świecie – powiedział i pogardliwie machnął
ręką.
– Nie
macie racji! – zaprotestowałem. – Nie ma takiej drugiej jak ona!
– A
kimże jest to cudo? Jak jej na imię?
– Rozalka.
Kapitan
nękał mnie dalej pytaniami. Widząc, że się od niego nie
odczepię, zrezygnowany podjąłem konwersację:
– A
tutaj, na Chałupkach.
– Na
Chałupkach? A któż to ona?
– Zwyczajna
dziewczyna. Miejscowa.
– Miejscowa?
– oficer zdumiał się niepomiernie. – Toć ona biedniażka5!
Włościanka, albo i co gorzej, a ty przecież dwarianin,
czy jak to tam po waszemu – szlachcic! To jakże to? Nicziewo
iz etoj ljubwi i nie wyjdet.
Paigrajesz
niemnożka6
i pójdziesz w swoją stronę, a ją astawisz
sa swaimi7.
Najdzie ona sobie jakiego-to muża,
a ty druguju
diewuszku... żeniszsa na niej...
Będą u ciebie dzieci, toże
dwarianie8...
Zabudziesz…
– Nie,
nigdy nie zapomnę!
– Młodyś,
gorąca głowa, gorące serce, mowa prędka... Pażywiosz9,
a obraz świata inny ci cię poukłada... Życie to nie bajka, życie
to surowaja
realnost’10...
Da... nasza priroda11
bardziej skomplikowana, niż byśmy to przyznać chcieli...
Spojrzałem
nań złym okiem, sapiąc ze złością.
– Na
jakie to niby pytanie mam odpowiedzieć?
– Z
ręką na sercu, ożenisz się z nią? Nu? Ożenisz?
Nie
spodziewałem się, że tak otwarcie postawi sprawę i straciłem
pewność siebie. No bo właściwie tom o czymś takim w ogóle nie
myślał, dlatego mu nic nie odpowiedziałem.
– Sam
widzisz. Miłość piękna rzecz, gdy na prawdziwe życie nie
nachodzi. Zabawiaj się, póki możesz, a co będzie – nie myśl,
na myślenie jeszcze dużo czasu mieć będziesz do późnej
starości.
– Jesteście
podli i cyniczni, Andrieju Fiodorowiczu...
– A
tak – zgodził się ze mną. – Jestem, bo też i życia
pokosztowałem już nieco, a ty dopiero w nie wchodzisz. A właściwie
to nie cyniczny jestem, a mądrość mam i inne niż ty widzenie
świata. I potrzeby inne... i... zachcianki też...
– I
tak was owo życie pokąsało, niczym jakowaś jadowita żmija,
żeście tak zgorzknieli?
– Hm...
To nie tak, jak myślisz. Owszem, może i czut’- czut’
pokąsało, ale i pewne tajemnice poznałem, mądrości nabyłem,
jakom rzekł, dzięki czemu do życia dystansu nabrałem. To, co dla
innych ważne, cenne, dla mnie śmieszne tylko. Ja wyżej mierzę,
niż dorobić się worka rubli, gospodarnej żony i gromadki dzieci.
Zaintrygowały
mnie te jego tajemnicze słowa:
– Powiedzcie
coś więcej, to interesujące.
– Zajrzyj
do mnie na kwaterę, to więcej usłyszysz. Teraz ani miejsce, ani
czas po temu... To co?... Zajrzysz?
– Już
kiedyś obiecałem, wypadało więc, bym słowa dotrzymał. Dobrze
zatem, zajrzę.
– To
może nie odkładaj wizyty, może dziś, wieczorem? Co? Wiesz gdzie
mam kwaterę?
– Wiem.
Zgoda, niech będzie dziś wieczorem.
– O
óśmej?
– O
ósmej.
– A
matka nie będzie temu krzywa? Albo stara pani?
– Nie,
mają mnie już za dojrzałego. Mam dużą swobodę. Ufają mi.
– To
i dobrze.
*
* *
Kapitan
w spodniach od munduru, ale w bonżurce i płóciennej koszuli bez
kołnierzyka rozpiętej pod szyją, siedział na sofie. Ja naprzeciw
niego, w niezbyt wygodnym pluszowym fotelu, za głębokim nieco dla
człowieka mojej postury, w który co i raz zapadałem się aż
prawie po ramiona. Kapitan w lewej ręce trzymał żarzące się
wonne cygaro i ręką tą od czasu do czasu dystyngowanie
gestykulował. W prawej zaś dzierżył kieliszek do połowy
napełniony arakiem. Przede mną stała szklanka z herbatą i
spodeczek z konfiturą z jeżyn.
– Będzie
dwa lata temu nazad, mój pułk stacjonował w pewnej małej
mieścinie, w tobolskoj guberni. Nudziliśmy się tam, my,
oficerowie, bardzo. To też szukało się sposobu, żeby tę nudę
zabić. Jedni grali w karty, inni upijali się, gdy tylko po temu
była okazja, jeszcze inni polowanka urządzali na kobiety. Do tych
ostatnich należałem i ja. To taki rodzaj sportu był. Zakłady
nawet robiliśmy, który jaką dziewczynę prędzej uwiedzie. Aż
razu jednego ja poznakomiłsja s diewuszkoj, której na imię
było Olga. Ech! Jakaż to była krasawica! A inna niż
wszystkie. Poważna jakaś, rozumna. Onieśmielała mnie bardzo, ale
też i stanowiła większe wyzwanie niż wszystkie pozostałe razem
wzięte, jakie do tej pory uwiodłem. Nie miałem odwagi jej
szturmować. Zacząłem ją adorować. I powoli, powoli nie ona w
moją, ale ja w jej sieć się zaplątałem.
Nie
myślałem już o tym, by ją zdobyć, alem był gotów się z nią
ożenić, chociaż kupiecką tylko była córką. Nawet zbierałem
się na odwagę, iżby się oświadczyć, tyle że nie doszło do
tego, bowiem gdyśmy pewnego upalnego popołudnia popijali chłodny
limonad w ogrodzie jej ojca, spojrzała mi głęboko w oczy, a
tak jakoś poważnie, że aż mi dreszcz przebiegł po plecach i
powiedziała: „Wiem, czego byś chciał, ale żoną twoją nie
zostanę. Gdybym nią została, to nie mógłbyś mnie brać w
ramiona, a wiem, jak bardzo tego pragniesz. Zresztą i ja także”.
Kiedym zapytał czemuż to, bo dziwne to jakieś, co mówi i nijak
tego pojąć nie mogę, odparła, iż by to zrozumieć, musiałbym
porozmawiać wpierw z pewnym świątobliwym starcem i zapytała, czy
bym chciał tego. Zaintrygowany zgodziłem się. Wymusiła wówczas
na mnie przysięgę, że wszystko, czego od tej chwili się dowiem,
zachowam wyłącznie dla siebie. Przysiągłem ochoczo, bo tak się w
niej rozmiłowałem, że diabłu duszę bym oddał, byle by mnie
zechciała.
Zamilkł
na chwilę, po czym poważnym głosem ciągnął dalej:
– Jeśli,
chłopcze, chcesz usłyszeć resztę tej opowieści, musisz i ty mi
przysiąc, że nie zdradzisz nikomu tego, co teraz usłyszysz...
Rzekłszy to, spojrzał pytająco na mnie.
Nie
trudno się domyślić, że zaciekawił mnie mocno, toteż chętnie
skinąłem głową. Ale on nalegał, bym złożył prawdziwą
przysięgę. Gdym w końcu uległ i spełnił to jego żądanie,
kontynuował opowiadanie:
– Nie
minęło więcej niż dwa-trzy dni, a Olga potajemnie zabrała mnie
daleko za miasto, gdzie na skraju pewnego sioła, w niedużej chacie
mieszkał pewien starzec. Niczym szczególnym – z wyglądu sądząc
– on się nie wyróżniał. Twarz miał ascetyczną, pociągłą,
brodę długą, siwą, a spojrzenie niezwykle inteligentne, chociaż
w jego oczach pobłyskiwało od czasu do czasu coś groźnego i
szalonego.
Olga
upadła przed nim na kolana i ucałowała jego ręce. Starzec nakazał
jej, by wstała, wskazał nam obojgu miejsca siedzące – jakieś
misternie wyrzezane zydle stojące obok obszernego dębowego stołu
– i zamilkł, zwiesiwszy głowę na piersi. Raptem szarpnął nią
niczym koń w uprzęży, dźwignął się z siedziska, pochylił do
przodu, wsparł mi dłonie na ramionach i wpił we mnie swoje oczy.
Dosłownie przewiercał mnie spojrzeniem. Poczułem się nieswój, aż
w końcu począł ogarniać mnie lęk. Nie wiem, jak długo to trwało
– sekundy czy minuty, a może godziny, bom zatracił rachubę
czasu. Czułem tylko, jak mi się wgryza w duszę, jak ją szarpie
zębami, jak odrywa kęs po kęsie. Wreszcie jednak odsunął się
ode mnie i rzekł: „Zatem chcesz być blisko Olgi?”. „Nie
blisko Olgi, ale z Olgą”. „Niechaj będzie i tak. Ale by z nią
być, musisz wyrzec się tego, w coś dotychczas wierzył i naszą
wiarę przyjąć”.
W
pierwszej chwili nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, ale jakżem
ci już wcześniej mówił, gotów byłem i diabłu duszę oddać,
byle tylko Olga mnie zechciała. Zawahałem się jednak przez moment,
bom sobie uświadomił, że porzucając prawosławie, mogę się
pożegnać z mundurem, a kto wie, czy nie przywitać ze zsyłką, z
Sybirem. Starzec wszakże, jakby czytał w moich myślach, bo
powiedział: „Nie martw się, do cerkwi dalej będziesz chodził,
przed ikonami pokłony bił i świeczki palił. Jeśli przystaniesz
do nas, to potajemnie”. „Ale kim wy jesteście?” – zapytałem
w końcu. „My ludzie Boży” – odparł na to starzec. „Chłysty!”
– zakrzyknąłem zdumiony. „I tak na nas mówią” –
przytaknął. „Ale... ale... nie mogę, przecie to, co o was mówią,
jeśli to prawda, co mówią... te wasze obrzydliwości...” –
patrzyłem na niego ze zdumieniem, przerażeniem i wstrętem zarazem.
On wszakże zachowując kamienny spokój, przytaknął moim słowom i
powiedział: „Tak, to prawda... Ja wiem... wiem, co się nam
zarzuca... i... słusznie zarzuca...” – tutaj zawiesił głos, a
potem, po chwili milczenia, ciągnął: „Znam nasze grzechy. One są
niezliczone i bardzo ohydne. Ale jest w nas taka siła raskajanija13
i taka naiwna, dziecięca wiara w miłosierdzie Boże, iż jestem
pewny, że u końca dni naszych będzie nam przeznaczone wiekuiste
bytowanie w rajskiej szczęśliwości, twarzą w twarz z Bogiem, i
że się już do ponownego życia w innym ciele, by od nowa cierpieć,
nie narodzimy. Przecież my po każdym okazaniu skruchy –
pakajaniju
– na nowo stajemy się czyści jak niemowlęta, które zostały
obmyte wodą Chrztu Świętego”. Słysząc te słowa, Olga znów
padła na kolana, i obsypując pocałunkami ręce starca, całując
jego buty i kraj kapoty, wołała: „Chrystusie14
nasz!
Ocalicielu nasz! Módl się za nami grzesznymi! Bóg wysłucha twoich
modłów!”. On zaś pełnymi powagi słowami, patrząc na nas,
odpowiedział: „Wa
imia Otca, i Syna, i Swiatago Ducha! Ja błagosławlaju was!15
Wyznawajcie swoje grzechy! Chrystus-Spas rychło się objawi!
Cierpcie, pamiętając o Jego męce i śmierci! Umartwiajcie wasze
ciała dla miłości Pana!” Olga pociągnęła mnie za sobą, tak,
że i ja padłem na kolana przed starcem, i również jąłem
całować jego dłonie. A on nas ponownie podniósł, do piersi po
kolei przygarnął, i ponownie kazał usiąść na zydlach, po czym
wygłosił krótką naukę, coś jakby symbol chłystowskiej wiary:
„Takie to rozkazanie człowiekowi dał Pan Bóg, iżby z każdego
drzewa rajskiego ogrodu mógł jeść, ale z drzewa poznania dobra i
zła jeść mu zabronił, bo skoro tylko z niego zje, śmiercią
umrze. «Ale
z owocu drzewa, które jest pośród sadu, rzekł Bóg: Nie będziecie
jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snać nie
pomarli. I rzekł wąż do niewiasty: Żadnym sposobem śmiercią nie
pomrzecie; Ale wie Bóg, że któregokolwiek dnia z niego jeść
będziecie, otworzą się oczy wasze; a będziecie jako bogowie,
znający dobre i złe».16
Ale tak nie jest, oszukano nas, bo to, co Dobre, pragnie wolności, a
Zło miłuje poddaństwo i niewolę. Nic w Niebie nie trwa w
poddaństwie; nic na Ziemi nie jest wolne. To, co zostało zasiane,
nie zawsze będzie zebrane, jednak to, co zebrane, zawsze zostało
zasiane17.
Jeśli zatem nie poznacie po równo Dobra, jak i Zła nie będziecie
wolnymi i zbawić się nie zdołacie, dlatego grzeszcie, grzeszcie
ochoczo! Całym swoim sercem, całym umysłem i całą wolą!
Albowiem jednym tylko raskajanijem
– pokutą możemy osiągnąć zbawienie. I dlatego trzeba nam
grzeszyć, aby mieć powód do raskajanija.
Kiedy Bóg zsyła na nas pokusę, my powinniśmy przyjmować ją z
radością i chciwie, i grzeszyć, aby móc potem pokutować. Dzieci
moje! Czyż pierwsze słowo życia i prawdy, którą Chrystus
przyniósł dla nas ludzi, nie brzmiało: «Czyńcie pokutę!...»
Ale jakże ją czynić, jeśli się wcześniej nie grzeszyło?...”
Na
koniec, starzec zapytał mnie, czy chcę przystąpić do ich grona.
Gdym to potwierdził, powiedział mi, że jeślim w świecie miał
żonę poślubioną w cerkwi, to ten mój związek małżeński stał
się nieważny, a z połowicą winienem żyć czysto – „niczym
brat z siostrą”. Na jej miejsce mam obowiązek wziąć sobie żony
„duchowe” – ile tylko będę chciał, nawet kilka lub
kilkanaście. Z nimi jedynie wolno mi cieleśnie obcować, co
bynajmniej nie jest grzechem, ale zasługą, i nosi miano „miłości
Chrystusowej”. Zaprzeczyłem, jakobym miał kiedykolwiek żonę
poślubioną w cerkwi. Wtedy starzec zapytał mnie, czy za żonę
duchową chce pojąć Olgę. Gdym potwierdził skwapliwie, rzekł, iż
dopełnimy obrzędu podczas radienija18
– obrzędu, jaki ludzie Boży odprawiają nocami. Wreszcie nas
pożegnał. Reszty ci mówił nie będę. Ot, tyle tylko dopowiem, że
stałem się chłystem.
Kapitan
zamilkł i spoglądał na mnie drwiącym nieco wzrokiem, ciekaw
zapewne, jak też na to, com usłyszał, zareaguję. Ja zaś
wysłuchawszy owej opowieści, nie wiedziałem co mam rzec, bowiem –
co tu dużo mówić – doznałem szoku. O chłystach już wcześniej
słyszałem. I to rzeczy, od których włos jeżył się na głowie
– same okropieństwa, a tu nagle siedzę naprzeciw kulturalnego
mężczyzny, szlachcica i oficera, który od tak, bez najmniejszego
skrępowania opowiada swoje brudne sekrety. Nie wiedziałem co mu
odrzec. W końcu zdobyłem się tylko na krótkie pytanie:
– Ale
w jakim celu mi to wszystko opowiedzieliście Andreju Fiodorowiczu?
Prawie mnie nie znacie, a zdradziliście mi niebezpieczny sekret...
– Po
pierwsze: znam cię nieco, bom cię już od jakiegoś czasu trochę
obserwował, szczególnie na spiriticzeskom
seansje19,
a po drugie: a któż ci uwierzy, jeśli nawet pójdziesz i
rozgłosisz to, coś tutaj usłyszał? Co najwyżej ludzie uznają,
żeś ty biezumiec-wariat!
– No
to zdradźcie mi wreszcie tę tajemnicę, po co żeście mnie w
swoje prywatne sprawy wtajemniczali?
– Słuchaj
zatem. Mnie przenieśli tu, do Królestwa, a moja Olga została w
tobolskoj guberni. Wyć mi się chce z tęsknoty za nią, przez
tę rozłąkę. Bo ja chcę ją mieć tu, przy sobie, lecz ona nie
przyjedzie, jeśli nie będzie tu mogła nakazów wiary swojej
spełniać. A jakże ma je spełniać, kiedy nie masz tu żadnego
karabla-okrętu z kormszczykiem-sternikiem,
chrystusem-prorokiem na czele – to jest nie ma tu żadnej
chłystowskiej gminy z jej naczalstwem? Pomyślałem więc, że
może sam tu taką zorganizuję, ja będę sternikiem-chrystusem,
moja Olga kormszczycoj-sterniczką, a wyznawców powoli się
pozyska... Ty mógłbyś być pierwszym...
– Ja?
Ja? Ani ja Ruski, ani ja... Ja... katolikiem przecież jestem! Co wy,
Andreju Fiodorowiczu! Co wy?...
Ale
kapitan uśmiechnął się tylko pod wąsem i odparł:
– A
któż ci to będzie bronił nadal do kościoła chodzić? Swojej
wiary jawnie się wyrzekać, Sybirem ryzykować?
– Nie
rozumiem... to wy... to jak to z wami w końcu jest?...
Kapitan
zaciągnął się cygarem, dym wypuszczał powoli, formując z niego
niewielkie, regularne kółka, po czym wypił resztę araku z
kieliszka, napełnił go od nowa, tym razem wypił duszkiem i nic nie
mówiąc, patrzył na mnie, jakby oczekując, jak się teraz
zachowam. I wtedy mnie olśniło.
– Wy
palicie?! Pijecie?! Wy nie jesteście żadnym chłystem! Wy nie tylko
popów, ale i chłystów oszukujecie! Dla kobiety?... Czy wy ją
naprawdę kochacie? A może to nie miłość, a jakaś żądza
chorobliwa, która jeśli jej nie zasycicie, spala was, pożera i
niszczy?... No, powiedzcie sami... powiedzcie Andreju...
– Więc...
więc w co wierzycie? Andreju Fiodorowiczu, w co wy wierzycie? W
jakiego Boga? Kogo czcicie?
– A...
w siebie wierzę... samego siebie tylko czczę, sam dla siebie jestem
bogiem... a moralnie dobre jest to, co służy mojemu zadowoleniu...
Spoglądał
na mnie spod przymrużonych powiek, z ironicznym uśmieszkiem na
skrzywionych, zaciśniętych wargach, spod płowych wąsów błysnęły
śnieżnobiałe, ostre jak u wilka zęby.
– Andreju
Fiodorowiczu... Zaczynam się was lękać... Kim wy jesteście?...
– A
jak myślisz?... Diabłem...
Porwałem
się z fotela i nie żegnając się, wybiegłem z mieszkania
Rosjanina.
A
on poszedł za mną kilka kroków, wołając na odchodne:
– Niedoczekanie
twoje – mruknąłem sam do siebie, czując, jak włosy podnoszą mi
się na głowie.
__________________________
1
Rdest ostrogorzki (Polygonum hydropiper).
2
Dokąd idziesz? (ros.).
3
Na miasto (ros.).
4
A gdzie ona mieszka? (ros.).
5
Biedaczka (ros.).
6
Niczego z tej miłości nie wyjdzie. Pobawisz się troszkę
(ros.).
7
Zostawisz ze swoimi (ros.).
8
Również szlachta. (ros.).
10
Surowy realizm (ros.).
11
Tak… nasza natura (ros.)
12
Odpowiedź na to pytanie (ros.).
13
Skrucha, pokuta (ros.).
14
Chrystus – jeden z tytułów przysługujących zwierzchnikom sekty
chłystów.
15
W imię ojca i Syna i Świętego Ducha! Błogosławię was!
(ros.)
16
Rodz. 3:4-5 (Biblia Gdańska).
17
Pymander w przekładzie Agaty Staszewskiej.
18
Radienije – jest to rodzaj zbiorowego
nabożeństwa,
występującego
u niektórych heterodoksyjnych
chrześcijan i muzułmanów,
charakteryzującego
się emocjonalnymi
śpiewami i
tańcami
rytualnymi,
zwykle w formie wirowania,
w celu doprowadzenia uczestników do ekstazy.
19
Na seansie spirytystycznym (ros.).
20
Rozumny, mądry chłopak! (ros.).
21
Do widzenia (ros.).
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.
All rights reserved.