sobota, 2 grudnia 2017

BARRY

Andrzej Juliusz Sarwa

BARRY

Słońce powoli kryło się za horyzontem, upał zelżał, choć od nagrzanej ziemi wciąż czuć było ciepło. Na zadaszonej werandzie domku letniskowego, przy plastykowym owalnym stole nakrytym wzorzystym, w nie najlepszym smaku, tanim obrusem, nabytym zapewne w jakimś supermarkecie, siedziały cztery osoby, dwie młode, wyglądające na jakieś trzydzieści – trzydzieści dwa lata kobiety i dwóch mężczyzn, tak na oko o jakieś pięć lat starszych od pań.

Panie plotkowały o strojach, kosmetykach, obgadywały koleżanki, panowie pilnowali grilla, na którym odymiała się karkówka, kaszanka, kiełbasa nadziewana jakimś świństwem, dwie marchewki, dwa ogórki przekrojone wzdłuż, no i jeszcze plasterki cukinii, bo cukinia musiała być! Cukinia była „trendy”. Te ostatnie „frykasy” były przeznaczone dla kobiet, no bo przecież musiały dbać o linię!

Na świeżo wystrzyżonym trawniku, nieopodal tujowego nieformowanego żywopłotu leżał pies. Cudny kundel, dość mocno kudłaty, z okazałym czarnym nosem i takiej samej barwy pyskiem, niezbyt dużymi, odrobinkę filuternie zmrużonymi ślepkami lśniącymi niczym starannie wypolerowane kawałki bursztynu. Uszy miał ciemnobrązowe klapnięte, czoło i policzki zaś, aż po nos, podpalane, szyję i barki otaczała mu kryza z popielatej, upstrzonej beżowymi plamkami sierści. Uśmiechnięty pysk natomiast odsłaniał rząd białych zdrowych ząbków. Grzbiet miał prawie czarny, brzuch i ogon zaś jasnobeżowe.

Kiełbasa na ruszcie zaczęła skwierczeć, pies zwęszył jej charakterystyczny zapach i przełknął ślinę. Uwielbiał, kiedy jego ukochany pan rozpalał grilla, bo zawsze, gdy już wszyscy zjedli, co mieli zjeść i wypili, co mieli wypić, coś tam z resztek, jakieś niedojedzone kawałki dostawał. Nie żeby było to szczególnie smaczne, ale dawał mu je jego pan! I to się dla Barriego przede wszystkim liczyło.

- To, co Marcin? Urlop? - z pytaniem do gospodarza zwrócił się popijający piwo wprost z puszki jego kolega.

- Nareszcie, Olek, nareszcie!

- To dokąd się wybieracie? - Olek drążył temat.

- A nie zgadniesz!

- Do Zakopca?

Marcin przecząco pokręcił głową.

- Nad morze?

- Można tak powiedzieć.

- To gdzie? Do Jastarni? Jak zeszłego roku?

Marcin pogardliwie wydął wargi.

Olek przenikliwie świdrował go zmrużonymi oczkami.

- No nie, nie mów, że…

- Właśnie! Spełnię marzenie Iwony!

- Na Kanary? Nie mów?! Na Kanary?!

- Na Kanary, chłopie. Właśnie! Stać nas!

Olkowi zrzedła mina. Upił kilka drobnych łyków piwa i siedział milczący.

- A właściwie to dlaczego ty tego piwa nie nalejesz sobie do szklanki? Jak kulturalni ludzie?

- Bo tak lubię. A co? Nie wolno? Przymus jakiś, żeby ze szklanki?

Marcin wzruszył ramionami i nie odpowiedział.

- Barry! - zawołał w końcu. - Barry, chodź tu! - Klepnął się w kolano.

Pies w kilku susach był przy nim, wsparł się łapami o krawędź krzesła i usiłował polizać mężczyznę po nosie. Ten trzepnął go otwartą dłonią w łeb i Barry potulnie usiadł, a potem położył mu się u stóp, od czasu do czasu tylko podnosząc oczy i z miłością zerkając na twarz Marcina.

Panie na jednorazowe kartonowe talerzyki nałożyły odymione i rozparzone kawałki kiełbasy i po kawałku karkówki. Podały plastykowe sztućce.

- To nie będziecie jadły tej marchewki? - kpiąco zapytał Olek.

- Będziemy, będziemy, tyle że z piwem się nie komponuje – odparła Iwona.

- Jak to z piwem? To ty masz zamiar pić piwo?

- A czemu nie? Najwyżej pół szklanki. Na smaka.

- To kto będzie prowadził?

- Ja. A bo co?

- Po piwie?

- Oj tam, oj tam. Zanim się stąd ruszymy, to wszystko ze mnie wyparuje.

Zabrali się za jedzenie, od czasu do czasu rzucając jakieś resztki Barriemu. A pies był wniebowzięty. Jego serce przepełniała miłość do Marcina. Bezinteresowna, wcale nie za te ochłapy karkówki i niedogryzki kiełbasy, ale za to, że był jego psem, a on jego panem…

- A kiedy wy będziecie urlopować? - Marcin zwrócił się z pytaniem do Olka.

- My? A dopiero w połowie września.

- To wiesz co?

- Co?

- Może byście wzięli do siebie Barriego na te dwa tygodnie, jak nas nie będzie. Co? Postawię ci za to wiskacza. Co?

Olek wzruszył ramionami.

- A niby czemu? Co mnie obchodzi twój pies. Wiesz, że nie lubię psów, a Gośka się ich boi.

- Jakoś tego nie widać – odparł Marcin i wskazał głową na Gośkę, która akurat ciągnęła Barriego za uszy, a on z uśmiechniętym pyskiem lizał ją po rękach.

Olek wzruszył ramionami. Rozmowa wyraźnie się już nie kleiła. Gdyby nie ta zazdrość, którą poczuł, dowiedziawszy się o urlopie na Kanarach, to może by i przygarnął Barriego, ale tak? Stać ich na taką drogą wycieczkę, to niech sobie do psa kogoś wynajmą, albo oddadzą gdzieś do schroniska na przechowanie. Podniósł się gwałtownie z krzesła.

- Gośka, idziemy!

- Już? Jeszcze młoda godzina, jutro niedziela…

- Idziemy.

Nie oglądając się za siebie, ruszył w kierunku furtki.

- Co go ugryzło? - zapytała Iwona.

- A bo ja wiem?… - odparła Gośka. - No to trzymajcie się. Cześć. Do następnego!

- Pa! Do później! Zadzwoń!

* * *

- Mamo… - Marcin nie bardzo wiedział jak zacząć. - Mamo…

- No wyduś z siebie wreszcie, co tam chcesz mi powiedzieć!

- Bo wiesz… jedziemy na urlop.

- No wiem. I co z tego?

- No bo nie mamy co zrobić z psem.

- Nawet nie zaczynaj tego tematu! W ubiegłym roku powiedziałam ci, że to ostatni raz i żebyś mi już tym nigdy głowy nie zawracał! Pies… nie wiadomo po co ci ten pies…

- No ale…

- Co ale, co ale? Po tym jego ostatnim pobycie nie mogłam mieszkania dosprzątać. Wszędzie kudły! Aż się odkurzacz zatykał!

- Obiecuję, że to by już było ostatni raz. Wyjazd mamy pojutrze, to kogo ja mogę znaleźć do psa? Sama widzisz, jak jest. Mamo, proszę.

- A dajże mi już święty spokój! Nalać ci rosołu? Zostało z wczoraj.

Marcin wzruszył ramionami.

- To ja już pójdę. Przyślemy ci kartkę z Kanarów.

Matka skinęła głową.

- Przyślijcie. I dajcie znać, jak już tam wylądujecie, co?

- Damy. SMS-a wyślę.

* * *

Barry kochał Marcina całym swoim małym serduszkiem. Bo może i jego serduszko było małe, ale ta jego miłość była czymś tak ogromnym i nieopisanym, że ani psia, ani ludzka mowa nie potrafiłyby jej nijak wyrazić. Może co najwyżej, odrobinę, cichusie skomlenie?

- Barry, chodź, no chodź do mnie!

Marcin wziął psa na smycz i wyszli z domu. Kundel merdał ogonem jak najęty. Co raz zerkając na pana, bezustannie uśmiechał się do niego. I tak szli. W nogę.

Mężczyzna pilotem otworzył drzwi wypasionej bryki, na którą starczyło popatrzeć, by wiedzieć, że pieniędzy mu nie brakuje. No, chyba że to na kredyt... Bo to i było na kredyt.

Barry usłyszawszy dwukrotne piśnięcie pilota i delikatny trzask odblokowującego się zamka podreptał szybciej i zaskomlił cichuśko, stanąwszy przy drzwiach. Barry bowiem uwielbiał jeździć samochodem.

- No dobra, wskakuj – Marcin szeroko otworzył drzwi, a pies natychmiast usadowił się na siedzeniu.

* * *

- Co psu dolega? - zapytał weterynarz, przyglądając się Barriemu.

- Właściwie to nic, panie doktorze.

- Czyli taka wizyta profilaktyczna?

- No… niezupełnie...

- To znaczy?


- Chciałbym go uśpić.


- Słucham?

- No… uśpić… zastrzyk jakiś, zapłacę... ile trzeba.

Weterynarz podszedł do Barriego, obejrzał psa, obmacał, zajrzał do pyska, obejrzał zęby, dziąsła, osłuchał.

- Ile lat ma ten pies?


- Cztery.

- Jest zdrowy, absolutnie zdrowy. Skąd taki absurdalny pomysł, żeby go uśpić? Sumienia pan nie ma?

- No wie pan, panie doktorze. Jutro wylatujemy na Kanary – zaakcentował to ostatnie słowo, chcąc zrobić wrażenie na lekarzu.


- I co z tego?

- Nie mam co z nim zrobić. Pan mu zrobi ten zastrzyk, on uśnie… bez bólu i… po kłopocie.

- Taki fajny psiak… - weterynarz pokręcił głową.


- To jak będzie?


- Jak? Ano tak. Tam są drzwi, zabieraj się pan stąd! I to już!

- To go pan nie uśpi? - Marcin wskazał na Barriego.


- Uśpić to ja bym uśpił, ale pana. Jak można być tak podłym? Spieprzaj pan stąd, bo nie ręczę za siebie!

* * *


Marcin przypiął cienki, ale mocny łańcuszek z połyskliwej stali do psiej obroży z kolczatką i wyszli z domu. Barry merdał ogonem, ale już się nie uśmiechał. Nienawidził tej kolczatki, ale nie miał wpływu na to, co mu założy na szyję jego ukochany pan, jego bóg. Przecież był tylko psem i nie miał nic do gadania...


- Wskakuj – burknął mężczyzna, otwierając drzwi samochodu, a Barry posłusznie wskoczył na siedzenie.

Zawarczał silnik, samochód ruszył ostro, aż kamyki rozsypane na podjeździe prysnęły spod kół.


Wyjechali za miasto i skręcili w znajomą Barriemu drogę. Gdzieś, hen, na horyzoncie zielonkawoliliową krechą znaczył się las. Marcin miał tego dnia ciężką nogę, toteż nie minęło wiele czasu, a dotarli do lasu.


Samochód wjechał w przesiekę. Marcin ujechał kilkadziesiąt metrów i zatrzymał wóz. Wysiadł, pociągając za sobą Barriego. Podszedł do bagażnika, otworzył, wyciągnął masywny bejsbol i spoglądał to na pałkę, to na psa. Ostatecznie jednak odłożył bejsbol na miejsce i zatrzasnął klapę.

- No, chodź. Chodź Barry.


Pies posłusznie dreptał mu przy nodze. Miałby chęć powęszyć trochę, pogrzebać nosem w zrudziałej zeszłorocznej ściółce, ale ta kolczatka…


Marcin nie szedł daleko. Bał się, żeby nie zbłądzić. Niby znał ten las, bo często tu przyjeżdżali z Olkiem i Gośką na grzyby, ale to Olek zawsze był przewodnikiem, a on bezmyślnie za nim łaził, nie starając się nigdy zapamiętać drogi.

Skręcił z przesieki w dość luźny podszyt, ale że nie chciało mu się przedzierać przez krzaki, doszedł do pierwszego z brzegu młodego dębczaka, który nie wiedzieć czemu wyrósł tu między sosnami i przykucnąwszy, mocno przywiązał do niezbyt grubego, ale wytrzymałego już pnia łańcuch, na którym przyprowadził tu Barriego.

Potem dźwignął się gwałtownie i nie patrząc na psa, prawie pędem ruszył w stronę samochodu. Wychodząc z krzaków na otwartą przestrzeń przesieki, zaplątał nogę w mocnej i sprężystej witce jeżyny i runął na ziemię. Wstał, otrzepał spodnie i mimochodem zerknął w stronę, gdzie przywiązał psa. Przypadkiem wybrał takie miejsce, że Barriego widać było z drogi. Spostrzegł, że kundel próbuje ruszyć jego śladem, lecz łańcuch i kolczatka skutecznie mu to uniemożliwiają.

Marcin już nie oglądał się za siebie, chociaż do jego uszu dobiegło żałosne, błagalne skomlenie. Nieomal wskoczył do samochodu, przekręcił kluczyk w stacyjce i ostro ruszył w stronę szosy. Im bardziej się oddalał, tym sumienie mu cichło. Sumienie… tak… sumienie… Bo przecież był człowiekiem, a każdy człowiek je ma. I nawet to wytarte i stłamszone, od czasu do czasu daje o sobie znać…

* * *

Ciepły, spokojny lipcowy dzień, południe. Las pogrążony w letargu, ale bardzo specyficznym, bo jednak przepełnionym szmerami, głosami ptaków, trzaskami uschłych gałązek. Powietrze przesycone wonią sosen. Smużący się od ziemi zapach przerośniętej grzybnią ściółki. Gruby dywan igieł tłumiący kroki.

Olek z Gośką i swoją dwójką – Nikolą, na którą wołali Ola i Sylwanem „zdrobnionym” na Sylwka – lat siedem i dziewięć, spędzali wolny czas tu, gdzie lubili najbardziej, pośród wysmukłych pni starych sosen. Dzieciaki tylko przez krótki czas były onieśmielone magiczną atmosferą boru, a gdy tylko odzyskały pewność siebie, zaczęły wrzeszczeć i szaleć, buszując śród krzaków porastających pobocza leśnej drogi.

- Ola, Sylwek! Bo się ubrudzicie! - wołała Gośka, ale pociechy w ogóle na to nie reagowały.


Naraz jednak umilkły i rodzice zauważyli, że nagle się zatrzymawszy, wpatrują się w coś leżącego na ziemi.


- Matko kochana! A co tam znowu?!

Olek z Gosią pośpieszyli do dzieciaków i równie jak one stanęli jak wryci w ziemię.

- Matko… to Barry? - szepnęła Gośka.

Leżący na ziemi, skrajnie wyczerpany psiak, na dźwięk tego imienia, z trudem odrobinę uniósł głowę.

- Reaguje na imię. Tak, to Barry… - powiedział wstrząśnięty tym widokiem mężczyzna. - Gocha, ty go odwiąż, a ja biegnę po wodę do auta.


Wrócił w parę chwil, niósł wodę w plastykowej butelce i stary koc z bagażnika...


* * *

- Gosiu, znowu dzwoni Marcin, to już chyba ze dwudziesty raz. No i co mam zrobić?


- Nie odbieraj. A najlepiej go zablokuj.

- Wiesz… kumpel… od przedszkola…

- Taaak? - przeciągle zapytała Gośka. - Od przedszkola? Kawał gnoja i tyle. Jakbym wiedziała, co zrobi Barriemu, to bym psa przygarnęła na te dwa tygodnie.

- No… tak… kto mógł wiedzieć, ale zawsze to kumpel…

- Ty to nie tylko naiwny jesteś, ale wręcz głupi! Jeśli zrobił coś takiego własnemu psu, ponoć ulubieńcowi, to znaczy, że i tobie by zrobił, jakby miał w tym jakiś interes, albo taką potrzebę.


- Nie przesadzaj! Nie porównuj człowieka z psem!


Gośka nic już nie powiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Wiedziała swoje.

Nieomal w tej samej chwili usłyszeli pukanie do drzwi.


Olek odruchowo podszedł i otworzył.

Na klatce schodowej stał Marcin. W ręce trzymał ozdobną torebkę, zapewne z jakimiś drobnymi upominkami z Kanarów.


- Jak tu wszedłeś? Domofonu nie…


Przybyły nie dał mu dokończyć.


- A razem z waszą sąsiadką, zna mnie przecież dobrze, to i wpuściła.


Na dźwięk głosu swojego pana Barry, wciąż jeszcze słaby, ale według diagnozy weterynarza na najlepszej drodze do pełnego odzyskania sił, z cichuśkim skomleniem przydreptał do przedpokoju i próbował polizać but Marcina.

Ten ostatni zbladł i w milczeniu rozszerzonymi oczami wpatrywał się w kundelka.


- Co? - ducha zobaczyłeś? - Ty bydlaku! - Gośka z rozognionymi oczami i wypiekami na twarzy podskoczyła do Marcina.

- No, no! Tylko sobie za dużo nie pozwalaj!

- A to gnojek! Jeszcze mi tu będzie się odszczekiwał! Mogliśmy cię zgłosić na policję!


- To trzeba było, dostałbym ze 300 złotych grzywny. Wielkie mi co! Stać mnie.


Barry przysiadł na tylnych łapach i wciąż z miłością szukał oczyma oczu pana.


Ale ten nie mógł wytrzymać jego spojrzenia. Wzrokiem umykał na boki, aż w końcu, nie umiejąc sobie najwyraźniej poradzić z samym sobą, wziął zamach i z całych sił kopnął Barriego, aż ten przeleciawszy w powietrzu przez całą długość przedpokoju, z głuchym łomotem uderzywszy w zamknięte drzwi łazienki, osunął się na podłogę.


Gośka nie wytrzymała. Zdjęła parasol z wieszaka i z całej siły zaczęła nim tłuc Marcina po głowie, po ramionach, tułowiu. Ten zaś, zasłaniając się rękami, cofał ku schodom, porzuciwszy paczkę z prezentami przy drzwiach. Kopnęła ją z rozmachem w jego stronę i z hukiem zatrzasnęła drzwi.

Podeszła do psa, wzięła go na ręce, położyła na kanapie i obmacała dokładnie czy kopniak nie wyrządził mu jakieś większej krzywdy. Ale pies był cały, tylko to jego małe, wierne serduszko cierpiało okrutnie. Barry nie rozumiał, dlaczego jego pan…


- No już dobrze, dobrze piesku. Od teraz będziesz mój. I nikt cię nie skrzywdzi, póki ja żyję.


Gośka przytuliła się policzkiem do pyska Barriego, a ten spojrzał na nią wilgotnymi od łez oczami i delikatnie polizał po ręce…



* * *

Olek nerwowo zaklął. Pies znowu wlazł mu pod nogi. Bo Barry, kiedy już wreszcie dotarło do niego, że teraz tu ma dom i swoją panią, starał się jak mógł o akceptację. I nie tylko jej, lecz wszystkich domowników – i Olka i dzieci. Tyle że nie zawsze wychodziło mu to zgrabnie…

– Gośka! Zrób coś z tym psem!

– A co niby miałabym zrobić? Taki jest, jaki jest i już.


Ale i ją Barry również zaczynał powoli irytować. Cóż… miał swoje przyzwyczajenia, tego czy tamtego nauczono go w poprzednim domu, lecz nie zawsze co tam było pochwalane, czy choćby dopuszczalne, tutaj było tak samo widziane. Więc Barry czuł się pogubiony, jeśli nie wręcz ogłupiały.

Była przecież nadzieja, że powoli, bo powoli, ale wszystko się w relacjach pies-Gośka-Olek-dzieci ostatecznie dobrze poukłada.

Była nadzieja…

* * *


Dni mijały szybko, lato chłódło i powoluśku mroczniało. Ptaki już nie zanosiły się śpiewem, ale wciąż jeszcze w południe bywało wręcz upalnie.

Przyszedł pierwszy dzień września.

Rozgardiasz jak to z początkiem roku szkolnego. Zeszyty, podręczniki i reszta „osprzętowienia”...

Uff! W końcu się uspokoiło.

Teraz można już było spokojnie pomyśleć o zbliżającym się urlopie. Gośce było jednak smutno, gdy o tym myślała. Tydzień w Zakopcu, a reszta „wolnego” w domu… Zaległe prace, odkładane przez cały rok, na ten czas właśnie. Na ten czas, który miał przecie być czasem odpoczynku. Ale przynajmniej będzie tydzień oddechu od wychowanego bezstresowo potomstwa. Dobre i to.

Gośka raz jeszcze westchnęła głęboko i zerknęła na zegarek. Olek powinien już dawno przyjść z roboty. Co najmniej dwie godziny temu… Poczuła ukłucie niepokoju. Zwykle, gdy miał wrócić później, dzwonił i uprzedzał ją o tym. Tymczasem dziś…

W tej samej chwili obawa ją opuściła, bo usłyszała chrobot klucza w zamku i radosne skomlenie Barriego.

Olek wszedł do przedpokoju, poklepał psa po łbie i chwiejnym krokiem zbliżył się do żony.

– Piłeś? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.

– Ba! Pewnie!

– Też mi powód do dumy!

– A pewnie, bo i był!

– Jakiż to?

– A taki!


Mąż sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i naśladując gesty prestidigitatora, wydobył kopertę i podał ją Gośce.

Z nieufnością zajrzała do środka…

– Nie!

– Tak!

– Nie!

– Tak!

– Bilety na Kanary! Dla całej naszej czwórki! Jak żeś to zrobił?

– Nie było łatwo, ale dałem radę! Wiesz… kredyt… jeden mniej, jeden więcej… Nie możemy być gorsi od… innych...

Gośka się zasępiła.

– No tak, ale już się zaczął rok szkolny…

– Jak dzieciaki opuszczą te parę dni, to świat się nie zawali. Co, nie?

– Fakt. Ale jest jeszcze jeden problem…

– No?

– Barry.

– Cholera! Rzeczywiście. I co zrobimy?

– A bo ja wiem? – Gośka wzruszyła ramionami.

– To może zostawimy go pod blokiem? Jak wrócimy z Kanarów, to znów go weźmiemy do domu.

– Wiesz co? To chyba nie najlepsze rozwiązanie. Bo tak po prawdzie, to po co nam ten pies?

– Przecież uratowaliśmy mu życie.

– No właśnie. I starczy.


* * *

– Plątał się od jakiegoś czasu pod blokiem. Najwyraźniej ktoś się go pozbył.

Olek, łżąc, unikał wzroku dziewczyny, która akurat miała dyżur w schronisku dla zwierząt. Ta jednak nie przyglądała mu się i bąknąwszy tylko:

– Dziękuję, że się pan nim zajął – podeszła do Barriego, wyciągając do niego rękę.

Pies zerkał na nią nieufnie, ale ostatecznie ostrożnie, zachowując bezpieczną odległość, powąchał dłoń dziewczyny.

A potem poszło już gładko. Pozwolił się pogłaskać, odwzajemniając pieszczotę liźnięciem w nos.

– To ja już pójdę – Olek szarpnął klamkę furki prowadzącej poza obręb schroniska.

– Zaraz, nie tak prędko, najpierw muszę otworzyć.

Kobieta przekręciła klucz w zamku.

– Proszę, może pan wyjść.

Barry widząc oddalającego się Olka, z cichuśkim skomleniem podbiegł do siatki, ale ta skutecznie go zatrzymała. Olek zaś wsiadł do samochodu i bez ociągania się ostro ruszył z parkingu w kierunku drogi prowadzącej do domu...

* * *

– Od kiedy Barriego nie ma, to jakoś pusto w domu. A właściwie co się z nim stało? – zapytała Iwona, spoglądając na Marcina.

– Pamiętasz, przed wyjazdem na Kanary poszedłem z nim na spacer.

– No właśnie, a wróciłeś sam? W tym całym rozgardiaszu, w tym pospiechu nie zapytałam. Myślałam, że zawiozłeś go do kogoś ze znajomych. Może do któregoś z kumpli?

– No… nie… wyrwał mi się ze smyczą i pogonił jakiegoś kota… chodziłem, szukałem, wołałem. Na darmo. Pewnie odbiegł gdzieś daleko i pewnie trzepnął go samochód. No… nie ma Barriego i tyle. 

– To czemuś mi nic nie powiedział? Denerwował mnie ostatnimi czasy, to fakt, ale go też już troszkę polubiłam.

– A po co ci miałem psuć humor przed wyjazdem?

– Kochany jesteś.

Iwona cmoknęła męża w policzek.

– Wiesz co, Marcin?

– No co?

– To może weźmy drugiego psa.

– Eee… to jednak kłopot…

– Ale ja pięknie proszę… Plizzzz… Najlepiej ze schroniska. Jakiegoś szczeniaczka.

Marcin wił się niczym piskorz, ale nie umiał ani się wymówić, ani wymigać.

Iwona wręcz go zawlokła do przytułku dla bezdomnych zwierzaków.

* * *

Chodzili pomiędzy kojcami, na ich widok jedne psy się przymilały, inne uciekały wylęknione, a jeszcze inne szczekały i warczały groźnie.

– O, jaki piękny szczeniaczek! – zawołała Iwona, pokazując palcem kosmatką kuleczkę o oczkach błyszczących niczym paciorki i uśmiechniętym pyszczku. Tego bym chciała.

Pani ze schroniska przecząco pokręciła głową:

– Ten jest już zamówiony. Ale może byście państwo wzięli starszego psa? Ma – według weterynarzy najwyżej cztery lata. Łagodny, spokojny, tylko strasznie smutny. Widać, że bardzo tęskni.

– Noo… nie wiem… szykowałam się na szczeniaczka… ale zobaczyć można. Przecież to nic nie kosztuje.

– To chodźmy.

W głębi klatki, na podłodze zbitej z surowych desek, wybrudzonej przez dziesiątki psich łap, które tu przez lata gościły, leżał pies.

Był to kundel, dość mocno kudłaty, z okazałym czarnym nosem i takiej samej barwy pyskiem. Uszy miał ciemnobrązowe klapnięte, czoło i policzki zaś, aż po nos, podpalane, szyję i barki otaczała mu kryza z popielatej, upstrzonej beżowymi plamkami sierści. Grzbiet miał prawie czarny, brzuch i ogon zaś jasnobeżowe. I smutny, bardzo smutny pysk…

– Patrz Marcin! Zupełnie jak nasz Barry!

Marcin zerknął niechętnie i mruknąwszy coś pod nosem, chciał odejść z tego miejsca.

– Barry, jak Boga kocham – identyko!

Pies, usłyszawszy to imię, podniósł łeb, powęszył kilkakroć, marszcząc nos, a potem z piskiem i przepełnionym radością skomleniem rzucił się w kierunku Iwony.

– Ja pierdzielę, Barry!

– Jaki znów Barry! Okazałaś mu zainteresowanie, to chce ci się przypodobać, żebyś go stąd zabrała. I tyle. Mało to podobnych do siebie kundli?

Pracownica schroniska, która im towarzyszyła w tym obchodzie, przyjrzała się bacznie mężczyźnie.

– Ja jednak myślę, że to państwa pies i że was rozpoznał. Znudził się wam i chcieliście zamienić go na nowszy model. Wiele osób tak robi. Niestety...

– Nie, to niemożliwe – Marcin zaczerwienił się po uszy. – I niech nas pani nie obraża!

– A jednak! Proszę spojrzeć na tego psa – wskazała brodą na Barriego.

Iwona zdumiona spoglądała to na męża, to na kobietę, to na zwierzaka, nie wiedząc, o co tutaj chodzi i co by mogła powiedzieć.

Tymczasem kundelek wspinał się przednimi łapami po oczkach siatki i drapiąc ją, skomlił przymilnie, zawzięcie merdając ogonem i nieśmiało próbując się uśmiechać.

– Coś się pani pomyliło – burknął Marcin i szarpnąwszy żonę za rękaw, dodał stanowczym tonem – wychodzimy stąd! Już! Psa ci się, cholera, zachciało, nie wiem cholera, po jaką cholerę. Cholera jasna!

I poszli.

Barry zaś przez kilkanaście minut jeszcze stał wsparty łapami o siatkę i z ogromnym smutkiem patrzył na dróżkę, z nadzieją, że go jednak ostatecznie nie porzucą, że wrócą ci, którym kiedyś oddał całe swoje małe serduszko…

Lecz nie wrócili...

Więc w końcu ze spuszczonym łebkiem powlókł się zdruzgotany z zamglonymi łzami ślepiami i położył w najodleglejszym kącie kojca...

* * *

– Grażyna! Zobacz! – zawołała jedna z dziewczyn, które tego dnia miały dyżur w schronisku dla zwierząt.

– Co takiego?

– Tego psa.

– A co z nim?

Wołana podeszła do klatki Barriego. Pochyliła się i bacznie wpatrywała w zwierzę.

– Julka, czy?…

– Tak, nie żyje...

– Przecież jeszcze wczoraj był zdrowy! Może tych dwoje dało mu coś trującego?

– Nie, Grażynko. Jestem pewna, że ten psiak kiedyś do nich należał… a oni go odrzucili…

– Ale psy od tego nie zdychają!

– Jesteś pewna?

Grażyna wzruszyła ramionami.

– No nie wiem… Trzeba zadzwonić do Zakładu Oczyszczania Miasta, niech go zabiorą do utylizacji...

© Andrzej Juliusz Sarwa



Tu można posłuchać opowiadania:




Opowiadanie pochodzi ze zbiorku "Barry. Opowiadania o psach".


Książkę można kupić między innymi tutaj: