czwartek, 7 grudnia 2017

POCHODY


Andrzej Juliusz Sarwa

Pochody

    Pamięci Georgesa Cadoudala

Idą, idą dalekie i srebrne
niosą, niosą na stopach
grudy zapomnianej ziemi
skrzypią drzewca sztandarów
powiewają pąsowe i złote
płachty klaszczą na wietrze
płachty drą się z trzaskiem.
Odejdźcie czym prędzej truchła
do spróchniałych trumien
niech was przytrzasną wieka
na następne wieki
po cóż nam wytykacie
iżeśmy nie lepsi
po cóż nam wytykacie
żeśmy tacy sami?

    Idą, idą z daleka
    skąd?
    Któż wie to?
    Idą, idą z daleka
    dokąd idą?
    Któż wie to?


Pobrązowiały liście
w wawrzynowych wieńcach
zaśniedziałe
królewskie korony
z brzękiem toczą po bruku
przydeptują stopami
ci, którzy ciągle wierzą
iż lepsi
od królów.

    Przepróchniałe na oścież
    drzwi do końca świata
    do dnia sądu
    co straszyć będzie
    trąbami i morem.

Szarość i mgła
od skał odbite powracają echa
cierpki wieczoru smak
chłód rosy na stopach.
Migocą, migocą
złociste i srebrne
daleko, daleko do gwiazd...

    A potem znów dmą w trąby
    a potem znów wykrzykują słowa
    których nikt nie rozumie
    choć rozumieć by pragnął.

Sypią się dnie jeden po drugim
wyłuskują z wieczności chwile
zamyślenia powroty
nieme bunty
upojenia rozkosze i żal...

    A wszystko, wszystko dla nas
    a wszystko, wszystko na próżno
    nie zostawcie nas przecie
    pośród drogi wiodącej donikąd.
    Nie czekajcie aż słowa
    których wciąż jest nam mało
    napęcznieją urosną
    pozlepiają ze sobą.

Na cokołach poważni święci
o pokaleczonych twarzach
czasem wyciągają ręce
ku niebu,
a czasem kryją je wstydliwie.
Zapatrzeni w korony drzew.
Oprószeni śniegiem,
albo drżący gdy listopad
siecze zimnym dżdżem.
Na cokołach
poważni święci
z tamtych czasów
co nie były
naszymi czasami
chociaż bez nich
nie byłoby nas...

    Palce biegają po klawiaturze
    Bach omywa sklepienie katedry
    z niedojrzałych modlitw
    Spłukuje grzechy z krat
    konfesjonałów
    gdzie przylgnęły
    cuchnące i lepkie.

Madonny ze starych obrazów
z bizantyjskich ikon
nie znają uśmiechu
ich smutek wtóruje nam
co dzień od nowa
i od nowa...
Chryste gotycki
o bolesnej twarzy
proszę unieś powieki!
Nie możesz wciąż milczeć.
Otwórz usta
starczy że otworzysz.
Nawet słowa są zbędne
niepotrzebne gesty
jeżeli zobaczymy
poruszenia warg
opuchniętych
od uderzeń pięści...

    A oni ciągle idą
    nie ustają w drodze
    kiedyż my dołączymy
    do owego orszaku
    bez końca?

A oni ciągle niosą
podarte sztandary
choć ręce już omdlały
i zgrabiały palce
smagane wiatrem zimnym
ustawicznych zim.

    Pąki na drzewach
    pęcznieją sokami
    nie dla nich przecie
    pęcznieją
    nie dla nich!
    Tamte pąki
    niegdysiejszych wiosen
    dawno się już rozwiły
    i pożółkłymi osypały liśćmi...

A przecież przyjdzie jedna
taka chwila
że orszak się zatrzyma
– przewodnik przyklęknie
splugawioną koronę
otrze połą płaszcza
oczyści z kurzu
obetrze z plwociny
obręcz błogosławioną
dla której
przeszłe pokolenia
nie miały nic
prócz klątw i szyderstwa.

    I wówczas precz odrzucą
    pąsowe i złote
    potargane na wichrach sztandary.
    I wówczas precz odrzucą
    drzewce nadjedzone czasem
    dawno sfałszywiałych prawd.

Tymczasem jednak
ciągle jeszcze idą
chociaż sami nie wiedzą
jak daleka droga...
Tymczasem jednak
rytm wybijają stopami.
Tymczasem jednak
znaczą ślady w kurzu
wijących się dróg...
Tymczasem jednak
wciąż powiewają
pąsowe i złote...

    A przecież się zdawało
    że starczy zaprzeczyć
    wszystkiemu w co wierzyli
    od lat i stuleci.
    A przecież się zdawało
    że żyć będzie prościej
    jeśli nikt prócz
    nas samych
    nas samych
    nie będzie mógł krzywdzić...

Śród supernowych
czerwonych karłów
w zamęcie mgławic
coś nas za gardło
chwyta i dławi
usta zasnuwa sieci pajęczej
cieniuchną nicią
i chociaż w piersi
krzyk straszny wzbiera –
nie krzyczą...

    Rozbijcie sarkofagi
    przepróchniałe kości
    wydobądźcie z ruiny
    pozaprzeszłych dni.
    W życiodajnym omyjcie je winie
    przyodziejcie
    w pancerze
    osłońcie hełmami...

Ciągle czekamy cudu,
a cud nie nadchodzi –
nie nadchodzi
bo przecież
nie jesteśmy godni
żeby niebo dawało nam znak...

    Noc rozpełzła nad światem
    ciemna i milcząca
    jedna z wielu
    lecz przecie nie taka
    jak inne.
    Nienasycona noc!

Tymczasem jednak
czy doprawdy warto
w pośrodku owej nocy
oczekiwać cudu?...

    Przestańmy wierzyć
    że niebo nad nami
    opustoszało
    i milczą umarli
    przestańmy czekać
    błyskawicy onej
    która rozpali w nas
    dusze zduszone
    przestańmy wołać
    za zblakłym majakiem
    w oczekiwaniu
    że się urealni...

Nie ma w nas duszy?
Otóż nie! – jest dusza!
Nie ma w nas wiary?
A gdzież się podziała,
ta hołubiona,
ta umiłowana?
Przestańmy czekać
tej sprawiedliwości,
od której gęby popuchły
głoszenia
zbądźmy się wreszcie
owej naiwności
która nam czekać
wciąż czekać kazała...

    Dlaczego już nocami
    nie słychać
    szmeru korników?
    Dlaczego świerszcz
    za piecem
    oniemiał na dobre?
    Dlaczego dni
    utraciły podobieństwo
    do snów?
    Dlaczego zobojętnieliśmy
    na codzienne deszcze?
    I dlaczego nie starcza czasu
    na codzienny rachunek sumienia?...

Każdego dnia
gdy pytamy
(nie ważne o co
o cokolwiek)
ów zwierz
o strasznej twarzy
uczłowieczonego anioła
zagląda przez szybę
i prosi.
Jego głos
nie dociera
do naszych uszu.
Z ruchu warg
odgadujemy że prosi
i wówczas
nasze pytania
stają się nieważne.
A ten spoza szyby
ciągle porusza wargami
jakby próbował
odmawiać modlitwę...

    Tymczasem oni idą
    rytm wybijają stopami
    dołączmy do pochodu
    niegdysiejszych widm
    które idą dalekie i srebrne
    niosąc, niosąc na stopach
    grudy zapomnianej ziemi.
    Skrzypią drzewca sztandarów
    powiewają pąsowe i złote
    płachty klaszczą na wietrze
    płachty drą się z trzaskiem...

Pobrązowiały liście
w wawrzynowych wieńcach
zaśniedziałe królewskie korony
z brzękiem toczą po bruku
przydeptują stopami
ci którzy już nie wierzą
iż lepsi od królów...