sobota, 4 listopada 2017

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (3)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (3)


Poselstwo


Koniec maja 1573 roku był bardzo ciepły i pogodny. Niebo nad Sandomierzem czyste, bez jednej, choćby najmniejszej chmurki, miało barwę głębokiego chabrowego błękitu. Choć jeszcze nie nadeszło południe, słońce przygrzewało dość mocno, nie na tyle jednak, by sprawiało to przykrość. Raczej odwrotnie. Było przyjemnie i sielsko, bo powietrze nie stało nieruchome, ale od czasu do czasu łagodny, ledwo wyczuwalny wietrzyk poruszał nim nieco.
Ścieżką przecinającą leniwie falujący i połyskujący srebrzyście łan żyta, który się ciągnął od strony Rokitka aż prawie po Wzgórze Świętopawelskie, szedł wolnym krokiem dość wysoki, foremnie zbudowany, prosty niczym świeca, a wyglądający na jakieś osiemnaście-dziewiętnaście lat, młodzieniec.
Ubrany był w ciemnopąsowy kontusz, ściągnięty w talii pasem, do którego przytroczona była demeszka, czyli szabla, zwana także damascenką. Pod kontuszem miał bladobursztynowy żupan, na nogach safianowe buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem, spod której wymykała się niesforna grzywka koloru dojrzałej pszenicy.
Przemierzywszy pole porosłe zbożem, zagłębił się w płytki parów, biegnący wpierw ku kościołowi Nawrócenia Świętego Pawła, a potem skręcający w lewo i ciągnący się dalej, aż do podnóża następnego wzniesienia, którego płaski szczyt wieńczyły zabudowania zamku królewskiego.
W parowie ciepło odrobinę zelżało, jego zbocza bowiem, gęsto porosłe murawą, ziołami, krzakami nieokwitłych jeszcze głogów, a rozwijających się dopiero kwiatów dzikich róż i bzów czarnych, miejscami rzucały nieco cienia.
Piechur z lubością wciągnął powietrze, łowiąc nozdrzami aromaty, którymi przesycony był cały jar. Niektóre z nich rozpoznawał, niektórych nie.
Najpierw poczuł odurzający, aksamitny i gorzkokorzenny zapach rozgrzanych słońcem, głęboko powcinanych i jakby posrebrzanych po wierzchu, listków piołunu i wtórującą mu balsamiczną, korzenną, z odrobiną cierpkości, woń macierzanki i ciepłej, wilgotnej ziemi.
Później natomiast owionęła go chmura niezbyt miłego zapachu, który był mdły, ale z ledwo wyczuwalną słodkawoostrą i jakby odrobinę gorzkawockliwą, niezbyt przyjemną nutą, która emanowała z kremowobiałych kwietnych baldachów dzikiego bzu.
Intensywne wonie rozsnuwały się daleko, tak daleko, jak sięgał oddech rozpalonej słońcem sytnej ziemi, niosący się wraz z tchnieniem wietrzyku, a właściwie z leniwymi poruszeniami rozgrzanego powietrza, muskającego zioła, prawie nieruchome, mimo jego pieszczotliwych dotyków.
Młody człowiek minął następne dwa kościoły, zostawiając Świętego Jakuba po prawej i Świętego Jana po lewej swojej ręce i teraz szparko zmierzał ku podnóżu kolejnego wzniesienia. Na wprost niego pysznił się okazały, wspaniały zamek królewski wzniesiony z kamienia i czerwonej cegły, kryty takiej samej barwy dachówką, otoczony murem, za którym pysznił się zadbany ogród. Całe zaś zamkowe wzgórze było obwiedzione fosą, zasilaną krystalicznie czystą wodą strumienia zwanego Piszczelka. Nie miał ów kasztel co prawda tej okazałości, co monarsza siedziba na Wzgórzu Wawelskim w Krakowie, niemniej była to i tak budowla godna władców. Bywali w świecie powiadali, iż był to zamek nie gorszy niż paryski Luwr, tyle, że pozbawiony jego przepychu. Bogaty, lecz z umiarem, strojny, lecz powściągliwie.
I nie dziwota, wszak Sandomierz był, drugą po Krakowie, stolicą Małopolski i miastem stołecznym jednego z największych województw w Koronie. Na stu czterdziestu najważniejszych dostojników Rzeczypospolitej wojewoda sandomierski między senatorami świeckimi brał w Senacie trzecie miejsce, po kasztelanie krakowskim i wojewodzie krakowskim, któremu to przysługiwało drugie miejsce, ale na zmianę z wojewodami poznańskim i wileńskim. Zaś spośród trzydziestu jeden senatorów piastujących urzędy kasztelanów większych, sandomierski, jako drugi, szedł zaraz po poznańskim. Zaś stary król Zygmunt, a i jego poprzednicy również, tytułował się „z Bożej łaski królem Polski, Ziemi Krakowskiej, Sandomierskiej etc.”. W tej właśnie kolejności.
Młodzieniec przyspieszył kroku, kierując się ku bramie prowadzącej na zamkowy dziedziniec. Strażnicy trzymający wartę przy wejściu nie zareagowali na jego widok, był im więc on najpewniej doskonale znany.
Z naprzeciwka, przecinając na ukos brukowany polnym szpatem [1] plac, zbliżał się do przybysza jakiś starszy szlachcic. Kiedy spotkali się mniej więcej w połowie drogi, ten ostatni zawołał:
– Nareszcie! Gdzieżeś to waćpan bywał do tej pory? Właśniem wyszedł, aby cię odszukać!
– Z rana nabożnie słuchałem mszy u Świętego Pawła, a potem udałem się na przechadzkę, aby zażyć powietrza. A stało się coś?
– A i owszem. Panowie Kochanowscy specjalnie zjechali do Sandomierza w drodze z Warszawy, z pola elekcyjnego. I chcą cię widzieć.
– Dopiero dziś zjechali? Ja tu jestem od pozawczoraj. Acan zresztą też.
– Może ich coś zatrzymało. Ale nie ma co po próżnicy gadać i czas mitrężyć, bo i co nas to obchodzi. Pójdźmy, to prędzej się pan wywiesz, w czym rzecz.
– Racja.
Ruszyli szparko ku głównemu wejściu, nad którym wmurowana była prostokątna tablica z orłem zygmuntowskim o złoconych szponach i takiejż koronie oraz z łacińskim, także złoconym, napisem.   
Pokonawszy kilkanaście stopni, weszli do wielkiej i wysokiej sieni z pociemniałą ze starości belkowaną, dębową powałą, a potem skierowali się w stronę jednej z komnat. Starszy szlachcic zakołatał do jej drzwi, a usłyszawszy zaproszenie, nacisnął klamkę i ze skrzypieniem je otworzył, po czym obaj z towarzyszem przekroczyli próg.
Przy ciemnomiodowym, jesionowym stole, o gładko wypolerowanym blacie, na krześle z wygiętym oparciem rzezanym w kiście winogradu i jabłka grantu [2] oraz obitym oliwkowym złoconym flandryjskim kurdybanem, siedział wysoki i mocno zbudowany mężczyzna. Włosy miał krótko ostrzyżone i nie po sarmacku bynajmniej. Twarz zaś pociągłą, przyozdobioną długą brodą i sumiastymi wąsami. Był to pan Jan Kochanowski herbu Korwin, znakomity i szeroko już sławny w świecie poeta. Niedaleko, wpodle ściany, siedział jego młodszy brat, Andrzej, który także bawił się piórem, tyle że przekładając cudzoziemskie utwory na ojczystą mowę. Byli to synowie Piotra, sędziego sandomierskiego, sami też już zasłużeni dla rodzinnej Terra Sandomiriensis [3].
Na widok wchodzących podźwignęli się oba nieco, z uszanowania, a potem Andrzej, wskazawszy przybyłym zydle i gestem zapraszając, by spoczęli, zwrócił się do młodzieńca z pytaniem:
– Waćpan jesteś Jakub Białecki herbu Leszczyc?
– W rzeczy samej. Ale ja Waszą Miłość znam. I Wasza Miłość także mnie znać powinien.
– Jakbym twarz kojarzył... posturę... przypomnijże chłopcze.
– Parę miesięcy temu. Tu, w Sandomierzu. W Jarmark na świętą Pryskę...
– Ach tak! Teraz sobie przypominam. No nic. Nieważne. Posłuchaj młodzieńcze. Pan Jan Tomicki herbu Łodzia [4], ten sam, którego kandydaturę do tronu naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej panowie szlachta wysunęli na polach elekcyjnych, a z której zrezygnował i ostatecznie poparł francuskiego królewicza, formuje orszak, który uda się do Francji po nowego monarchę.
– Cóż z tego?
– A to, że chciałby cię mieć w onym orszaku.
– Mnie? – zdumiał się Jakub. – Wszak się nie znamy. Bo i skąd? Za wysokie progi na lisie nogi.
– Czemu ciebie? Tego nie wiem. Widać ktoś cię zaprotegował. Orszak ma liczyć ponad sto pięćdziesiąt osób, to może znalazł się między nimi ktoś, kto cię zna i wspomniał o tobie? A pan Tomicki prosił nas tylko, mnie i brata, cobyśmy cię odszukali, gdy będziemy w Sandomierzu, i wysłali do niego. Jak widzisz, posłannictwo spełniliśmy. Decyzja zaś należy do ciebie. Ja jednakowoż radziłbym ci skorzystać z zaproszenia. Coś takiego trafia się raz w życiu. Może też i zyskasz na tym nieco więcej niż tylko piękną przygodę? Może, jak cię ktoś ważny dostrzeże, postąpisz kiedyś na jakiś urząd, a nie tylko będziesz łany obsiewał żytem i pszenicą, a największym wydarzeniem w roku będzie kulig albo sandomierski Jarmark na św. Pryskę... Kto wie?... Zresztą... i to ma wartość, że kawałek świata zobaczysz!
Białecki niby słuchał w skupieniu, ale jednocześnie w oczach zaczęły mu pobłyskiwać iskierki radości, na twarzy pojawiły się lekkie wypieki i jął niespokojnie przestępować z nogi na nogę.
Pan Jan Kochanowski uśmiechnął się do chłopaka, wstał, zbliżył się do niego i poufale oparł mu dłoń na ramieniu.
– Widzę, iż zaproszenie padło na dobrą glebę. Jedź, młodzieńcze! Wolno mi sądzić, że nie pożałujesz. Jedną ci tylko dam radę. Pilnuj się! Pilnuj się cudzoziemskich pokus! Boga się bój i każdy swój dzień, skoro tylko z rana oczy otworzysz, Jemu polecaj. A czy władasz jaką obcą mową?
– Tak, władam.
– I jakąż to?
– Łaciną...
Kochanowski odął wargi i prychnął:
– Ba! Toż to oczywiste! Wszak szlachcicem jesteś, to jakże byś mógł po łacinie nie rozumieć?!
– Nieźle też italski język poznałem i dobrze się po francusku dogadać potrafię...
– Po francusku? – zdziwił się pan Jan. – A to ciekawe! A skądże to? Jakeś posiadł znajomość tej mowy?
– Trochę przypadkiem. Nie mogąc znieść niepewnego losu w ojczystej Francji, zjechał był do Polski jeden z hugenockich ministrów, czyli jak to inaczej mówią pastorów, coś jak u nas ksiądz. No i jakoś tak się stało, że znalazł gościnę pod dachem naszego dworu. Ojciec mój zaś nie omieszkał wykorzystać onej okazji i poprosił, by mnie ów przybysz po francusku wyuczył.
– No tak, zjechał tu do nas, w Sandomierskie, do tego matecznika kalwinów i arian... i znalazł dach nad głową we dworze katolika? Paradne! To tylko u nas w kraju możliwe! W innym królestwie by go po prostu zarżnęli – pan Jan Kochanowski burknął z wyraźną dezaprobatą i pokręcił głową, ale po chwili, spokojniejszym już tonem, zapytał – A jakże się on zwał, ów kacerz?
– Louis-Antoine Belmain.
– Ach! To już rozumiem! – wtrącił się do rozmowy młodszy z panów Kochanowskich, Andrzej. – Poznałem w Warszawie tego jegomościa i z rozmowy z nim wiem, iż wraz z orszakiem pana Tomickiego rusza do Francji. Pewnie to on cię zarekomendował, a jako atut podał, iż biegle mówisz po francusku! A tobie Janie dopowiem, że Lubelskie nie lepsze. Nie mniej tam kacerzy niż u nas.
– I nie ma się co dziwić, boć to przecie ta sama ziemia, sandomierska i to samo plemię, sztucznie przez Kazimierza IV w 1475 podzielone na dwoje, od czego jeszcze nawet i sto lat nie minęło [5]. A co do tego tu młodego człowieka, to zapewne tak było, jak mówisz, nie inaczej – zgodził się pan Jan, a młody Białecki im przytaknął, znowu nerwowo przestępując z nogi na nogę.
– Tedy szykuj się chłopcze do drogi! Widzę, że ci bardzo pilno?
Jakub podziękował, skłonił się grzecznie i pośpiesznie opuścił komnatę. Na kwaterę, którą wynajął na mieście, pędził jak na skrzydłach, a skoro tylko przekroczył próg izby, rzucił pacholikowi, który bezmyślnie gapił się w okno i zawzięcie dłubał w nosie, od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia, drapiąc się po przyrodzeniu:
– Pakuj nas! Skoro świt ruszamy w drogę!
Pacholik skrzywił się niemiłosiernie:
– Jeszcze żeśmy, paniczu, ani krzty wywczasu nie zażyli, a już mamy gdzieś jechać?
– Nie marudź, nie marudź i bierz się do roboty.
Pacholik nic już nie odrzekł i zabrał się do pakowania tobołów.
– Koniom obroku nie poskąp! Owsa, owsa im sypnij, tak od serca! Niech sił nabiorą przed podróżą!
– Jak panicz każe... ale się szkapiny po owym owsie zapierdzą...
– Co tam burczysz pod nosem? – Jakub nie dosłyszał.
– Jak panicz każe! – głośniej powtórzył sługa.
– Ano właśnie! Tak zrobisz!
Zza okna do uszu młodzieńca doleciał spiżowy dźwięk zegara z ratuszowej wieży, który wybijał godzinę. Jakub zaczął liczyć. Najpierw cztery mocniejsze uderzenia, a potem słabsze, za to bardziej dźwięczne. Jeden... pięć... dziewięć... dwanaście...
Boże! – pomyślał. – To już południe! Nie wiadomo, kiedy upłynęło tyle godzin... A jutro w drogę! Z uciechy zatarł ręce.
 

* * *


Pan Tomicki przyjął młodego Białeckiego łaskawie i do formującego się orszaku przyłączył, proponując także, aby został na jego dworze, iżby w naukach bardziej mógł się wyćwiczyć, pańskiej ogłady nabyć, a dzięki temu z czasem może i na urząd jakiś postąpić. Tyle że nie przyjął go jako oficjalnego członka poselstwa, co chyba zrozumiałe, ale tak czy siak, było to dla młodzika, któremu ledwie co wąs się sypnął, znaczne wyróżnienie. A i ojciec, kiedy mu Jakub przez umyślnego przekazał tę nowinę, bardzo się uradował i przestał martwić, że syn coś nazbyt długo nie wraca z elekcji.
Jednakowoż cierpliwość młodziana, w gorącej wodzie kąpanego, została wystawiona na próbę. Zdawało mu się bowiem, iż ruszą do Francji, skoro tylko on się u pana Tomickiego zamelduje, tymczasem dni mijały, a orszak nie rozpoczynał podróży. Debatowano, roztrząsano, zastanawiano się, jaką trasę wybrać, obawiając się drogi przez kraje niemieckie, ostatecznie jednak usłuchano rady biskupa Walencji Jeana de Monluc i innych członków francuskiej delegacji i ruszono z Międzyrzecza na zachód, rozpoczynając tę daleką wyprawę.
Chociaż pierwsze emocje u pana Jakuba nieco już opadły, to jednak, gdy się jął rozglądać między członkami delegacji, wzrosły one na nowo, a i duma także go rozpierała, duma, iż znalazł się w tak zacnym towarzystwie, w którym nie brakowało licznych karmazynów z najpierwszych w Rzeczypospolitej rodów [6].
Poselstwu przewodził reverendissimus Adam Konarski, herbu Abdank, biskup poznański, a wcześniej sekretarz i zaufany zmarłego króla jegomości Zygmunta Augusta. Był to mąż poważny, o dość odpychającej powierzchowności, kościstej budowy, z wielką czarną brodą i takimi samymi wąsami, o twarzy pociągłej, zapadniętych policzkach i odstających uszach znacznych rozmiarów.
Między dygnitarzami świeckimi prym wodził, jak nietrudno się domyślić, pan Jan Tomicki, któremu towarzyszyli trzej synowie, a pośród innych najznaczniejszych wielmożów znalazły się takie osobistości jak Mikołaj Firlej, herbu Lewart, kasztelan wiślicki, syn Mikołaja, wojewody sandomierskiego i hetmana wielkiego koronnego; Jan Zborowski, herbu Jastrzębiec, hetman nadworny; Andrzej Górka, herbu Łodzia, kasztelan międzyrzecki, syn Andrzeja kasztelana kaliskiego i starosty generalnego Wielkopolski; Jan Herburt z Felsztyna, herbu Herburt, starosta sanocki; Jan Zamoyski, herbu Jelita, także były sekretarz zmarłego króla; czy wreszcie kniaź Aleksander Proński, herbu Pogoń Ruska [7]. Były też i pomniejsze rangą, choć niekoniecznie urodzeniem, persony.
Kiedy przekroczono granicę Rzeczpospolitej i podróżowano przez Śląsk, nie było jeszcze tak najgorzej, bo bez przeszkód można się było porozumiewać polską mową, lecz kiedy wjechano do Saksonii, Jakub poczuł się niczym okaleczony, jakoby niemowa. Co prawda na Łużycach można się było jakoś dogadać z miejscowymi, bo ich język także był słowiański i bardzo podobny do lechickiej mowy, gdy jednak poselstwo znalazło się w rdzennych krajach niemieckich, młodzieniec nie rozumiał niczego ni w ząb. Próbował zagadywać po łacinie, po italsku, po francusku, ale nieodmiennie słyszał coś, jakby pies szczekał: Ich verstehe nicht! [8] Wzruszał tedy ramionami i jeśli już koniecznie musiał – dogadywał się na migi.
To jednakowoż była błahostka, w porównaniu z utrudnieniami, z jakimi polskie poselstwo spotkało się ze strony Niemców. Oto bowiem elektor saski zaaresztował w Lipsku Polaków i towarzyszących im Francuzów, nie dozwalając dalszej podróży, a nadto straszył nieprzyjemnymi konsekwencjami, gdyby, nie zważając na jego zakaz, próbowali udać się w dalszą drogę przez kraje cesarskie, iżby przedostać się do Francji. Nie zawahał się nawet przed jawną pogróżką: „Jeśli ruszycie w dalszą drogę, wielkiemu poddacie się niebezpieczeństwu!”. A mogło to oznaczać ni mniej, ni więcej tylko to, iż Niemcy ich po prostu wymordują. Co by i nie było dziwne, znając zbójecki charakter tego narodu.
Początkowo nie wiedziano zatem, co dalej czynić, w końcu jednakże, rada w radę, oddelegowano bezpośrednio na dwór księcia elektora jednego z panów, a mianowicie pana Jana Herburta z Felsztyna, który miał przekazać ostre w tonie oświadczenie, iż aresztowanie posłów, którzy udają się po swego króla, to nie tylko naruszenie praw narodów i dobrych obyczajów, lecz ponadto faktyczne zerwanie traktatów przyjaźni zawartych ongi między Rzeczpospolitą a Rzeszą Niemiecką, na których obydwu stronom winno zależeć. Dlatego też poselstwo polskie zabawi w Lipsku jeszcze przez dwa dni, a potem, nie zważając na zakazy księcia elektora, ruszy w dalszą drogę.
Nie w smak były księciu te słowa, lecz ugiął się i już ani nie straszył, ani też nie szkodził więcej. Niemniej dalsza podróż przez niemieckie kraje nie należała do najprzyjemniejszych, a droga do Francji niepomiernie się dłużyła.

Jakub odetchnął z niewysłowioną ulgą, gdy w końcu między delegatami rozeszła się wieść, iż w odległości niewielu już mil jest granica Rzeszy.
8 sierpnia wjechali do lotaryńskiego miasta, do Pont-Mousson. Niestety, ulga była przedwczesna, w Lotaryngii nadal bowiem, zamiast miłej dla ucha francuskiej mowy, słyszał przeważnie to niemieckie poszczekiwanie. Ale i ta przykrość wreszcie się skończyła, bo gdy minęło kolejnych jedenaście dni podróży, w końcu dotarli do Paryża.
 

* * *

Ścisk, ciżba, tłumy – wiwaty i dziwowanie się mieszczan, a i szlachty także – tak witano Polaków. Niebywały przepych poselstwa, egzotyczne stroje, dumne postawy, a na ostatek pełne odwagi przemówienie wygłoszone po francusku przez pana Tomickiego, wzywające króla, by zaprzysiągł pacta conventa, łącznie z gwarancją wolności sumienia i wyznania w Rzeczypospolitej – to wszystko zrobiło niebywałe wrażenie, dobrze tu bowiem jeszcze pamiętano hugenocką krew płynącą ulicami w noc św. Bartłomieja i trupy zalegające bruk, szarpane przez psy.
Jednakowoż elekt do przysięgania nie był skory i to nawet wtedy, gdy już niby uległszy polskim panom, niechętnie stanął przed ołtarzem paryskiej katedry Notre-Dame. Aż na ostatek głęboko poirytowany pan Jan Zborowski nie zdzierżył i mocno podniesionym głosem, nie bacząc, iż jest w kościele, ozwał się do przyszłego króla:
– Si non iurabis, non regnabis! [9]
Wtenczas dopiero Henryk skłonił głowę i na Krzyż Święty, na Mękę Pańską – przysiągł.
Nie było to jednak po myśli księdza biskupa Konarskiego, który ze wszech sił od składania tej przysięgi króla usiłował odwieść. Ostatecznie jednakże biskup poniósł porażkę, a Rzeczpospolita znów miała władcę…

Ciąg dalszy nastąpi...

__________________________

Przypisy:

[1] Skaleń, szpat polny, polny kamień.
[2] Owoc drzewa granatu (Punica granatum), botanicznie jagoda, kształtem przypomina jabłko i tak się je potocznie nazywa.
[3] Terra Sandomiriensis – Ziemia Sandomierska.
[4] Jan Tomicki herbu Łodzia (1519-1575).
[5] W roku 1475 z ogromnego województwa sandomierskiego wyodrębniono nowe, lubelskie.
[6] Karmazyn – szlachcic karmazynowy, tak określano członków najstarszych i najzacniejszych rodów w I Rzeczypospolitej.
[7] Wszyscy tu wymienieni, to postaci historyczne.
[8] Ja nic nie rozumiem!
[9] Nie przysięgniesz, to nie będziesz panował!



Tu między innymi można kupić "Wieszczbę krwawej głowy"

w Polsce:

KSIĘGARNIA MULTIBOOK
 

za granicą:


AMAZON