Idą, idą dalekie i srebrne
niosą, niosą na stopach
grudy zapomnianej ziemi
skrzypią drzewca sztandarów
powiewają pąsowe i złote
płachty klaszczą na wietrze
płachty drą się z trzaskiem.
Odejdźcie czym prędzej truchła
do spróchniałych trumien
niech was przytrzasną wieka
na następne wieki
po cóż nam wytykacie
iżeśmy nie lepsi
po cóż nam wytykacie
żeśmy tacy sami?
Idą, idą z daleka
skąd?
Któż wie to?
Idą, idą z daleka
dokąd idą?
Któż wie to?
Pobrązowiały liście
w wawrzynowych wieńcach
zaśniedziałe
królewskie korony
z brzękiem toczą po bruku
przydeptują stopami
ci, którzy ciągle wierzą
iż lepsi
od królów.
Przepróchniałe na oścież
drzwi do końca świata
do dnia sądu
co straszyć będzie
trąbami i morem.
Szarość i mgła
od skał odbite powracają echa
cierpki wieczoru smak
chłód rosy na stopach.
Migocą, migocą
złociste i srebrne
daleko, daleko do gwiazd...
A potem znów dmą w trąby
a potem znów wykrzykują słowa
których nikt nie rozumie
choć rozumieć by pragnął.
Sypią się dnie jeden po drugim
wyłuskują z wieczności chwile
zamyślenia powroty
nieme bunty
upojenia rozkosze i żal...
A wszystko, wszystko dla nas
a wszystko, wszystko na próżno
nie zostawcie nas przecie
pośród drogi wiodącej donikąd.
Nie czekajcie aż słowa
których wciąż jest nam mało
napęcznieją urosną
pozlepiają ze sobą.
Na cokołach poważni święci
o pokaleczonych twarzach
czasem wyciągają ręce
ku niebu,
a czasem kryją je wstydliwie.
Zapatrzeni w korony drzew.
Oprószeni śniegiem,
albo drżący gdy listopad
siecze zimnym dżdżem.
Na cokołach
poważni święci
z tamtych czasów
co nie były
naszymi czasami
chociaż bez nich
nie byłoby nas...
Palce biegają po klawiaturze
Bach omywa sklepienie katedry
z niedojrzałych modlitw
Spłukuje grzechy z krat
konfesjonałów
gdzie przylgnęły
cuchnące i lepkie.
Madonny ze starych obrazów
z bizantyjskich ikon
nie znają uśmiechu
ich smutek wtóruje nam
co dzień od nowa
i od nowa...
Chryste gotycki
o bolesnej twarzy
proszę unieś powieki!
Nie możesz wciąż milczeć.
Otwórz usta
starczy że otworzysz.
Nawet słowa są zbędne
niepotrzebne gesty
jeżeli zobaczymy
poruszenia warg
opuchniętych
od uderzeń pięści...
A oni ciągle idą
nie ustają w drodze
kiedyż my dołączymy
do owego orszaku
bez końca?
A oni ciągle niosą
podarte sztandary
choć ręce już omdlały
i zgrabiały palce
smagane wiatrem zimnym
ustawicznych zim.
Pąki na drzewach
pęcznieją sokami
nie dla nich przecie
pęcznieją
nie dla nich!
Tamte pąki
niegdysiejszych wiosen
dawno się już rozwiły
i pożółkłymi osypały liśćmi...
A przecież przyjdzie jedna
taka chwila
że orszak się zatrzyma
– przewodnik przyklęknie
splugawioną koronę
otrze połą płaszcza
oczyści z kurzu
obetrze z plwociny
obręcz błogosławioną
dla której
przeszłe pokolenia
nie miały nic
prócz klątw i szyderstwa.
I wówczas precz odrzucą
pąsowe i złote
potargane na wichrach sztandary.
I wówczas precz odrzucą
drzewce nadjedzone czasem
dawno sfałszywiałych prawd.
Tymczasem jednak
ciągle jeszcze idą
chociaż sami nie wiedzą
jak daleka droga...
Tymczasem jednak
rytm wybijają stopami.
Tymczasem jednak
znaczą ślady w kurzu
wijących się dróg...
Tymczasem jednak
wciąż powiewają
pąsowe i złote...
A przecież się zdawało
że starczy zaprzeczyć
wszystkiemu w co wierzyli
od lat i stuleci.
A przecież się zdawało
że żyć będzie prościej
jeśli nikt prócz
nas samych
nas samych
nie będzie mógł krzywdzić...
Śród supernowych
czerwonych karłów
w zamęcie mgławic
coś nas za gardło
chwyta i dławi
usta zasnuwa sieci pajęczej
cieniuchną nicią
i chociaż w piersi
krzyk straszny wzbiera –
nie krzyczą...
Rozbijcie sarkofagi
przepróchniałe kości
wydobądźcie z ruiny
pozaprzeszłych dni.
W życiodajnym omyjcie je winie
przyodziejcie
w pancerze
osłońcie hełmami...
Ciągle czekamy cudu,
a cud nie nadchodzi –
nie nadchodzi
bo przecież
nie jesteśmy godni
żeby niebo dawało nam znak...
Noc rozpełzła nad światem
ciemna i milcząca
jedna z wielu
lecz przecie nie taka
jak inne.
Nienasycona noc!
Tymczasem jednak
czy doprawdy warto
w pośrodku owej nocy
oczekiwać cudu?...
Przestańmy wierzyć
że niebo nad nami
opustoszało
i milczą umarli
przestańmy czekać
błyskawicy onej
która rozpali w nas
dusze zduszone
przestańmy wołać
za zblakłym majakiem
w oczekiwaniu
że się urealni...
Nie ma w nas duszy?
Otóż nie! – jest dusza!
Nie ma w nas wiary?
A gdzież się podziała,
ta hołubiona,
ta umiłowana?
Przestańmy czekać
tej sprawiedliwości,
od której gęby popuchły
głoszenia
zbądźmy się wreszcie
owej naiwności
która nam czekać
wciąż czekać kazała...
Dlaczego już nocami
nie słychać
szmeru korników?
Dlaczego świerszcz
za piecem
oniemiał na dobre?
Dlaczego dni
utraciły podobieństwo
do snów?
Dlaczego zobojętnieliśmy
na codzienne deszcze?
I dlaczego nie starcza czasu
na codzienny rachunek sumienia?...
Każdego dnia
gdy pytamy
(nie ważne o co
o cokolwiek)
ów zwierz
o strasznej twarzy
uczłowieczonego anioła
zagląda przez szybę
i prosi.
Jego głos
nie dociera
do naszych uszu.
Z ruchu warg
odgadujemy że prosi
i wówczas
nasze pytania
stają się nieważne.
A ten spoza szyby
ciągle porusza wargami
jakby próbował
odmawiać modlitwę...
Tymczasem oni idą
rytm wybijają stopami
dołączmy do pochodu
niegdysiejszych widm
które idą dalekie i srebrne
niosąc, niosąc na stopach
grudy zapomnianej ziemi.
Skrzypią drzewca sztandarów
powiewają pąsowe i złote
płachty klaszczą na wietrze
płachty drą się z trzaskiem...
Pobrązowiały liście
w wawrzynowych wieńcach
zaśniedziałe królewskie korony
z brzękiem toczą po bruku
przydeptują stopami
ci którzy już nie wierzą
iż lepsi od królów...
Солнце медленно скрывалось за горизонтом, жара смягчилась, хотя согретая земля все еще хранила тепло. На крытой веранде летнего домика, за пластиковым овальным столом, накрытом дешевой скатертью в узоры не в лучшем вкусе, приобретенной, видимо, где-то в супермаркете, сидело четверо: две молодые, с виду тридцати — тридцатидвухлетние женщины и двое мужчин, на глаз лет на пять старшие своих дам.
Дамы вели разговор об одежде и косметике, сплетничали о подругах, мужчины следили за грилем, на котором дымились свиная шейка, кровяная колбаса, еще одна колбаса, начиненная бог весть чем, две морковки, два огурца, разрезанные вдоль, и еще ломтики цукинии, потому что цукинии не могло не быть! Цукиния была «в струе». Последнее лакомство предназначалось для женщин, ведь им нужно было следить за фигурой!
На подстриженном газоне, неподалеку от неровной туевой ограды, лежал пес. Чудная дворняга с довольно длинной шерстью, выдающимся черным носом и такого же цвета пастью, не очень большими, слегка прищуренными веселыми глазами, блестящими, словно хорошо отполированные кусочки янтаря. Прилегающие уши были у нее темно-коричневыми, лоб и щеки, до самого носа, — желтоватыми, а шею и плечи окружало ожерелье из пепельно-серой, украшенной бежевыми пятнышками шерсти. Улыбающаяся пасть открывала ряд здоровых белых зубов. Хребет у нее был почти черный, а живот и хвост — светло-бежевого цвета.
Колбаса на гриле начала шкварчать, пес учуял ее запах и проглотил слюну. Он обожал, когда его любимый хозяин устраивал гриль, потому что всегда, после того как гости съедят все, что должно быть съедено и выпьют все, что должно быть выпито, он получал кое-какие остатки, недоеденные кусочки. Не то чтобы это было очень вкусно, но ведь давал ему их сам хозяин! А для Барри это многое значило.
— Ну, так что, Мартин? В отпуск? — обратился к хозяину его коллега, пьющий пиво прямо из банки.
— Наконец-то, Олек, наконец!
— Куда же вы выбираетесь? — Олек продолжил тему.
— А вот не угадаешь!
— В Закопец?
Мартин отрицательно покрутил головой.
— К морю?
— Можно и так сказать.
— Так куда? В Ястарню? Как и в прошлом году? — Мартин брезгливо скривил губы.
Олек внимательно изучал его, прищурив глаза.
— Да нет, уж не хочешь ли ты сказать, что…
— Вот именно! Сбылась мечта Ивоны!
— На Канары? Может ли быть?! На Канары?!
— На Канары, парень. Вот именно! Стать нас на это!
Олек погрустнел. Он отпил пару глотков и замолк.
— А почему, собственно, ты не нальешь пива себе в стакан? Как все культурные люди?
— Потому что мне так нравится. Разве нельзя? Обязательно, чтобы из стакана?
Мартин пожал плечами и ничего не ответил.
— Барри! — позвал он наконец. — Барри, ко мне! — Он хлопнул себя по колену.
Пес в несколько прыжков оказался рядом, оперся лапами на поручень кресла и попытался лизнуть хозяина в нос. Тот потрепал его ладонью по лбу, и Барри послушно уселся, а потом улегся у его ног, лишь время от времени поднимая глаза и с любовью глядя в лицо Мартина.
Дамы наложили на одноразовые картонные тарелочки пахнущие дымом, поджаристые куски колбасы и по кусочку шейки. Появились и пластмассовые вилки.
— Так вы что, не будете есть эту морковку? — с усмешкой спросил Олек.
— Будем, будем, только к пиву она не подходит, — отвечала Ивона.
— Как это с пивом? Ты что, собираешься пить пиво?
— А почему бы и нет? Полстакана, не больше. На пробу.
— Ну, а кто будет вести?
— Я… Ну, и что?
— После пива?
— Ну уж, ну уж… Не успеем мы отсюда двинуться, как все испарится.
Принялись за еду, время от времени бросая кусочки Барри. Пес был на седьмом небе. Любовь к Мартину переполняла его сердце. Бескорыстная любовь, вовсе не за эти ошметки кровяной колбасы и колбасные огрызки, а за то, что он был его псом, а тот — его хозяином…
— А вы когда собираетесь в отпуск? — повернулся Мартин к Олеку.
— Мы? Только в конце сентября.
— Тогда знаешь что?
— Что?
— Может быть, вы бы взяли Барри к себе на две недели, пока нас не будет? Поставлю вам за это вискача. Ну, как?
Олек пожал плечами.
— А с чего это? Какое мне дело до твоего пса. Ты ведь знаешь, что я не люблю собак, а Госька их боится.
— Как-то этого не заметно, — ответил Мартин и показал головой на Гоську, которая как раз таскала Барри за уши, а тот с улыбающейся мордой лизал ей руки.
Олек снова пожал плечами. Разговор явно не клеился. Если бы не зависть, которую он испытал, когда узнал об отдыхе на Канарах, то, может, и забрал бы Барри к себе, но вот так? Раз их стать на такую дорогую поездку, то пусть наймут кого-либо для ухода за собакой или отдадут куда-нибудь в приют на время. Он рывком поднялся со стула.
— Госька, пошли!
— Уже? Еще не вечер, завтра выходной…
— Идем.
Не оглядываясь, он направился к калитке.
— Что это с ним? — поинтересовалась Ивона.
— А я знаю?… — ответила Госька. — Ну так будьте. Привет. До следующей встречи!
— Пока! До потом! Звони!
* * *
— Мама… — Мартин не знал, с чего начать. — Мама…
— Ну, выкладывай, наконец, что ты хочешь сказать!
— Ты ведь знаешь… мы едем в отпуск.
— Ну, знаю. И что с того?
— Так мы не знаем, что делать с собакой.
— Даже и не начинай об этом! Год назад я тебе сказала, что это в последний раз, чтобы ты мне этим больше головы не морочил! Собака… Неизвестно, зачем тебе эта собака…
— Но ведь…
— Ну что, ну что? После ее последнего визита я не смогла сделать уборку. Всюду клочья шерсти! Даже пылесос забивался!
— Обещаю, что это будет в последний раз. Выезжаем послезавтра, ну кого я сейчас найду для собаки? Ты же сама видишь. Мама, прошу тебя…
— Оставь меня, ради Бога, в покое! Налить тебе бульончика? Со вчерашнего дня остался.
Мартин пожал плечами.
— Ну, так я пойду. Пришлем тебе открытку с Канар.
Мать кивнула головой.
— Пришлите. И дайте знать, как вы туда добрались, хорошо?
— Дадим. СМС-ку пришлю.
* * *
Барри любил Мартина всем своим маленьким сердечком. Может быть, оно и было маленьким, но эта его любовь была столь огромной и неописуемой, что ни собачий, ни человечий язык не мог бы ее выразить. Разве что, пусть и немного, тихое поскуливание?
— Барри, иди, ну, иди ко мне!
Мартин взял собаку на поводок, и они вышли из дома. Дворняга махала хвостом, что было сил. Поглядывая на хозяина, она то и дело улыбалась ему. И так они шли. В ногу.
Мужчина открыл электронным ключом дверцу своей видавшей виды тачки, вид которой ясно показывал, что ее хозяин недостатка в деньгах не испытывает. Ну, разве что в кредит... Так оно и было, — в кредит.
Барри, услышав двукратный писк ключа и щелчок открывающегося замка, подбежал к машине и тихонько заскулил, встав перед дверцей. Езду на автомобиле Барри обожал.
— Ну, давай, прыгай, — Мартин широко открыл дверцу, а пес немедленно устроился на сиденье.
* * *
— Что с вашей собакой? — спросил ветеринар, приглядываясь к Барри.
— Да, собственно, ничего, пан доктор.
— То есть это визит для профилактики?
— Ну… не совсем...
— А именно?
— Я бы хотел ее усыпить.
— Что-что?
— Ну… усыпить… укол сделать, я заплачу... сколько нужно.
Ветеринар подошел к Барри, осмотрел его, ощупал, заглянул в пасть, осмотрел зубы, десны, послушал.
— Сколько лет псу?
— Четыре.
— Он здоров, абсолютно здоров. Откуда такая абсурдная идея — его усыпить? Совесть у вас есть?
— Видите ли, пан доктор… Завтра мы летим на Канары, — он выделил последнее слово, желая произвести впечатление на врача.
— Ну, и что?
— Не знаю, что с ним делать. Вы, пожалуйста, сделайте ему укол, он уснет… безболезненно… вот и все.
— Такая славная псина… — ветеринар покрутил головой.
— Ну, так как?
— Как? А вот так… Дверь вон там, убирайся отсюда! И немедленно!
— Так вы его не усыпите? — Мартин показал на Барри.
— Если бы я кого и усыпил, так это тебя! Как можно быть таким подлым? Давай вали отсюда, а то я за себя не ручаюсь!
* * *
Мартин прицепил тонкую, но прочную цепочку из блестящей стали к собачьему ошейнику с шипами, и они вышли из дома. Барри вилял хвостом, но уже не улыбался. Он ненавидел этот ошейник, но не мог повлиять на то, что оденет ему на шею его любимый хозяин, его божество. Он был только собакой и не имел права голоса...
— Прыгай, — буркнул мужчина, открывая дверцу машины, и Барри послушно запрыгнул на сиденье.
Заворчал мотор, машина рванулась с места, так что даже камешки, лежащие на дороге, разлетелись из-под колес.
Выехав за город, они свернули на дорогу, которую Барри знал. Где-то там, на горизонте, зелено-лиловой чертой обозначился лес. Мартин еще не разминался в этот день, и не прошло много времени, как они добрались до леса.
Машина въехала в просеку. Мартин проехал несколько десятков метров и остановился. Вышел, потянув за собой Барри. Открыв багажник, он вытащил массивную бейсбольную биту и остановился, поглядывая то на нее, то на пса. Потом все же положил биту на место и захлопнул дверцу багажника.
— Ну, пошли. Рядом, Барри.
Пес послушно пошел рядом с ним. Ему хотелось немного побегать, понюхать, покопаться носом в рыжей прошлогодней хвое, но этот ошейник…
Мартин не ушел далеко. Он боялся заблудиться. Вроде он и знал этот лес, они часто приезжали сюда с Олеком и Госькой за грибами, но всегда Олек был проводником, а Мартин только шел за ним следом, не стараясь запомнить дороги.
Он свернул с просеки в довольно светлый подлесок, но, не желая продираться сквозь кусты, остановился у первого с краю молодого дубка, который непонятно как вырос здесь, среди сосен, и присев на корточки, привязал к не очень толстому, но уже крепкому стволу цепочку, на которой был приведен Барри.
Потом быстро встал и, не глядя на собаку, почти бегом направился к автомобилю. Выходя из кустов на открытую просеку, он зацепился за пружинистую ветвь ежевики и свалился на землю. Вставая, отряхнул брюки и мимоходом взглянул в ту сторону, где был привязан пес. Он случайно выбрал такое место, где Барри был виден с дороги. Заметил, что дворняга пытается побежать за ним вслед, но цепочка и ошейник с шипами не позволяют ей этого сделать.
Мартин уже больше не оглядывался, хотя до его ушей донеслось жалобное, умоляющее скуление. Он почти вскочил в машину, повернул ключик зажигания и полным ходом помчался к шоссе. По мере того как он удалялся, совесть его успокаивалась. Совесть… да… совесть… Ведь он же был человеком, а у каждого человека она есть. И даже истерзанная и раздавленная, время от времени дает о себе знать…
* * *
Теплый, спокойный июльский день, полдень. Лес, погруженный в летаргию, хотя и очень специфическую, наполненную шорохами, птичьими голосами, потрескиванием засохших веток. Воздух, насыщенный сосновым ароматом. Поднимающийся от земли запах прорастающей грибницей хвои. Толстый ее ковер заглушал шаги.
Олек с Госькой и парой своих детишек — Николиной, которую они звали Олей, и Сильваном, переделанным в Сильвека — семи и девяти лет от роду, проводили свободное время в своем любимом месте, среди стройных стволов старых сосен. Ребятишки недолго робели перед таинственной атмосферой старого бора, и, почувствовав себя увереннее, с криком и писком стали разбойничать в кустах, росших у обочин лесной дороги.
— Оля, Сильвек! Вы там перепачкаетесь! — звала их Госька, но ребята вовсе на нее не реагировали.
Потом вдруг они замолкли, и родители заметили, что дети, внезапно остановившиеся, всматриваются во что-то, лежащее на земле.
— Мама рóдная! А это еще что?!
Олек с Госей заторопились к детям и, так же как и те, остановились как вкопанные.
— Мама ро… это Барри? — прошептала Госька.
Лежащая на земле крайне изможденная псина при звуке своего имени с трудом приподняла голову.
— Реагирует на имя. Да, это Барри… — сказал потрясенный этим зрелищем мужчина. — Гоха, ты его отвяжи, a я сбегаю к машине за водой.
Вернулся он через пару минут, неся воду в пластиковой бутылке и старый коврик из багажника...
* * *
— Гося, снова звонит Мартин, наверное, уже в десятый раз. Что с этим делать?
— Не отвечай. А лучше заблокируй.
— Знаешь… приятель… от детского сада…
— Дааа? — удивилась Госька. — От детского сада? Кусок говна он, и все. Если бы я знала, что он сделает с Барри, я бы пса приютила на эти две недели.
— Ну… да… кто ж мог знать… но ведь все же приятель…
— Ты не только наивен, но еще и дурак! Если он сделал такое своей собаке, вроде бы даже любимой, то, значит, и с тобой совершил бы нечто подобное, если бы имел в этом интерес или какую-нибудь потребность.
— Не преувеличивай! Не сравнивай человека с собакой!
Госька на это ничего не ответила и только пожала плечами. Уж она-то знала…
Почти в ту же минуту они услышали стук в дверь.
Олек машинально подошел и открыл ее.
На лестничной площадке стоял Мартин. В руке он держал красивую сумку, видимо, с какими-то сувенирами с Канарских островов.
— Как ты вошел? Домофон не …
Пришедший не дал ему закончить.
— А вместе в вашей соседкой, она же меня хорошо знает, вот и впустила.
Услышав голос своего хозяинa, Барри, все еще слабый, но, по уверениям ветеринара, уже вставший на путь к полному восстановлению сил, с тихим скулением притащился в прихожую и попытался лизнуть ботинок Мартина.
Тот побледнел и молча, широко раскрыв глаза, уставился на дворнягу.
— Ты что? Привидение увидел? — Ах ты, скотина! — Госька с разгоревшимся взглядом и румянцем на щеках приблизилась к Мартину.
— Но, но! Много себе позволяешь!
— Ах ты, говнюк! Будешь еще мне тут пасть раскрывать! Можно было бы и полицию вызвать!
— Ну, так и надо было, заплатил бы штраф в 300 злотых. Подумаешь, деньги! У меня найдутся.
Барри присел на задние лапы и все еще с любовью искал глазами взгляд своего хозяина.
Но тот не мог выдержать собачьего взгляда… Глаза его бегали по сторонам, пока, наконец, очевидно не сумев себя сдержать, он с силой не пнул Барри ногой, а тот, пролетев по воздуху все пространство прихожей, не ударился с глухим стуком о закрытые двери ванной и не упал на пол.
Госька не выдержала. Она сняла с вешалки зонтик и принялась изо всех сил молотить Мартина по голове, плечам, туловищу… А тот, закрываясь руками, пятился к лестнице, оставив сумку с подарками у дверей. Хозяйка с размаху отпихнула ее ногой в его сторону и с треском захлопнула дверь.
Подойдя к собаке, она взяла ее на руки, положила на кушетку и внимательно осмотрела, не причинил ли хозяйский пинок большого вреда. Но собака была в порядке, и только ее маленькое верное сердечко невыносимо страдало. Барри не понимал, зачем его хозяин…
— Ну, все, все уже хорошо, песик. Теперь ты будешь мой. И никто тебя не обидит, пока я жива.
Госька прижалась щекой к морде Барри, а тот поглядел на нее влажными от слез глазами и деликатно лизнул ей руку...
Słońce powoli kryło się za horyzontem, upał zelżał, choć od nagrzanej ziemi wciąż czuć było ciepło. Na zadaszonej werandzie domku letniskowego, przy plastykowym owalnym stole nakrytym wzorzystym, w nie najlepszym smaku, tanim obrusem, nabytym zapewne w jakimś supermarkecie, siedziały cztery osoby, dwie młode, wyglądające na jakieś trzydzieści – trzydzieści dwa lata kobiety i dwóch mężczyzn, tak na oko o jakieś pięć lat starszych od pań.
Panie plotkowały o strojach, kosmetykach, obgadywały koleżanki, panowie pilnowali grilla, na którym odymiała się karkówka, kaszanka, kiełbasa nadziewana jakimś świństwem, dwie marchewki, dwa ogórki przekrojone wzdłuż, no i jeszcze plasterki cukinii, bo cukinia musiała być! Cukinia była „trendy”. Te ostatnie „frykasy” były przeznaczone dla kobiet, no bo przecież musiały dbać o linię!
Na świeżo wystrzyżonym trawniku, nieopodal tujowego nieformowanego żywopłotu leżał pies. Cudny kundel, dość mocno kudłaty, z okazałym czarnym nosem i takiej samej barwy pyskiem, niezbyt dużymi, odrobinkę filuternie zmrużonymi ślepkami lśniącymi niczym starannie wypolerowane kawałki bursztynu. Uszy miał ciemnobrązowe klapnięte, czoło i policzki zaś, aż po nos, podpalane, szyję i barki otaczała mu kryza z popielatej, upstrzonej beżowymi plamkami sierści. Uśmiechnięty pysk natomiast odsłaniał rząd białych zdrowych ząbków. Grzbiet miał prawie czarny, brzuch i ogon zaś jasnobeżowe.
Kiełbasa na ruszcie zaczęła skwierczeć, pies zwęszył jej charakterystyczny zapach i przełknął ślinę. Uwielbiał, kiedy jego ukochany pan rozpalał grilla, bo zawsze, gdy już wszyscy zjedli, co mieli zjeść i wypili, co mieli wypić, coś tam z resztek, jakieś niedojedzone kawałki dostawał. Nie żeby było to szczególnie smaczne, ale dawał mu je jego pan! I to się dla Barriego przede wszystkim liczyło.
- To, co Marcin? Urlop? - z pytaniem do gospodarza zwrócił się popijający piwo wprost z puszki jego kolega.
- Nareszcie, Olek, nareszcie!
- To dokąd się wybieracie? - Olek drążył temat.
- A nie zgadniesz!
- Do Zakopca?
Marcin przecząco pokręcił głową.
- Nad morze?
- Można tak powiedzieć.
- To gdzie? Do Jastarni? Jak zeszłego roku?
Marcin pogardliwie wydął wargi.
Olek przenikliwie świdrował go zmrużonymi oczkami.
- No nie, nie mów, że…
- Właśnie! Spełnię marzenie Iwony!
- Na Kanary? Nie mów?! Na Kanary?!
- Na Kanary, chłopie. Właśnie! Stać nas!
Olkowi zrzedła mina. Upił kilka drobnych łyków piwa i siedział milczący.
- A właściwie to dlaczego ty tego piwa nie nalejesz sobie do szklanki? Jak kulturalni ludzie?
- Bo tak lubię. A co? Nie wolno? Przymus jakiś, żeby ze szklanki?
Marcin wzruszył ramionami i nie odpowiedział.
- Barry! - zawołał w końcu. - Barry, chodź tu! - Klepnął się w kolano.
Pies w kilku susach był przy nim, wsparł się łapami o krawędź krzesła i usiłował polizać mężczyznę po nosie. Ten trzepnął go otwartą dłonią w łeb i Barry potulnie usiadł, a potem położył mu się u stóp, od czasu do czasu tylko podnosząc oczy i z miłością zerkając na twarz Marcina.
Panie na jednorazowe kartonowe talerzyki nałożyły odymione i rozparzone kawałki kiełbasy i po kawałku karkówki. Podały plastykowe sztućce.
- To nie będziecie jadły tej marchewki? - kpiąco zapytał Olek.
- Będziemy, będziemy, tyle że z piwem się nie komponuje – odparła Iwona.
- Jak to z piwem? To ty masz zamiar pić piwo?
- A czemu nie? Najwyżej pół szklanki. Na smaka.
- To kto będzie prowadził?
- Ja. A bo co?
- Po piwie?
- Oj tam, oj tam. Zanim się stąd ruszymy, to wszystko ze mnie wyparuje.
Zabrali się za jedzenie, od czasu do czasu rzucając jakieś resztki Barriemu. A pies był wniebowzięty. Jego serce przepełniała miłość do Marcina. Bezinteresowna, wcale nie za te ochłapy karkówki i niedogryzki kiełbasy, ale za to, że był jego psem, a on jego panem…
- A kiedy wy będziecie urlopować? - Marcin zwrócił się z pytaniem do Olka.
- My? A dopiero w połowie września.
- To wiesz co?
- Co?
- Może byście wzięli do siebie Barriego na te dwa tygodnie, jak nas nie będzie. Co? Postawię ci za to wiskacza. Co?
Olek wzruszył ramionami.
- A niby czemu? Co mnie obchodzi twój pies. Wiesz, że nie lubię psów, a Gośka się ich boi.
- Jakoś tego nie widać – odparł Marcin i wskazał głową na Gośkę, która akurat ciągnęła Barriego za uszy, a on z uśmiechniętym pyskiem lizał ją po rękach.
Olek wzruszył ramionami. Rozmowa wyraźnie się już nie kleiła. Gdyby nie ta zazdrość, którą poczuł, dowiedziawszy się o urlopie na Kanarach, to może by i przygarnął Barriego, ale tak? Stać ich na taką drogą wycieczkę, to niech sobie do psa kogoś wynajmą, albo oddadzą gdzieś do schroniska na przechowanie. Podniósł się gwałtownie z krzesła.
- Gośka, idziemy!
- Już? Jeszcze młoda godzina, jutro niedziela…
- Idziemy.
Nie oglądając się za siebie, ruszył w kierunku furtki.
- Co go ugryzło? - zapytała Iwona.
- A bo ja wiem?… - odparła Gośka. - No to trzymajcie się. Cześć. Do następnego!
- Pa! Do później! Zadzwoń!
* * *
- Mamo… - Marcin nie bardzo wiedział jak zacząć. - Mamo…
- No wyduś z siebie wreszcie, co tam chcesz mi powiedzieć!
- Bo wiesz… jedziemy na urlop.
- No wiem. I co z tego?
- No bo nie mamy co zrobić z psem.
- Nawet nie zaczynaj tego tematu! W ubiegłym roku powiedziałam ci, że to ostatni raz i żebyś mi już tym nigdy głowy nie zawracał! Pies… nie wiadomo po co ci ten pies…
- No ale…
- Co ale, co ale? Po tym jego ostatnim pobycie nie mogłam mieszkania dosprzątać. Wszędzie kudły! Aż się odkurzacz zatykał!
- Obiecuję, że to by już było ostatni raz. Wyjazd mamy pojutrze, to kogo ja mogę znaleźć do psa? Sama widzisz, jak jest. Mamo, proszę.
- A dajże mi już święty spokój! Nalać ci rosołu? Zostało z wczoraj.
Marcin wzruszył ramionami.
- To ja już pójdę. Przyślemy ci kartkę z Kanarów.
Matka skinęła głową.
- Przyślijcie. I dajcie znać, jak już tam wylądujecie, co?
- Damy. SMS-a wyślę.
* * *
Barry kochał Marcina całym swoim małym serduszkiem. Bo może i jego serduszko było małe, ale ta jego miłość była czymś tak ogromnym i nieopisanym, że ani psia, ani ludzka mowa nie potrafiłyby jej nijak wyrazić. Może co najwyżej, odrobinę, cichusie skomlenie?
- Barry, chodź, no chodź do mnie!
Marcin wziął psa na smycz i wyszli z domu. Kundel merdał ogonem jak najęty. Co raz zerkając na pana, bezustannie uśmiechał się do niego. I tak szli. W nogę.
Mężczyzna pilotem otworzył drzwi wypasionej bryki, na którą starczyło popatrzeć, by wiedzieć, że pieniędzy mu nie brakuje. No, chyba że to na kredyt... Bo to i było na kredyt.
Barry usłyszawszy dwukrotne piśnięcie pilota i delikatny trzask odblokowującego się zamka podreptał szybciej i zaskomlił cichuśko, stanąwszy przy drzwiach. Barry bowiem uwielbiał jeździć samochodem.
- No dobra, wskakuj – Marcin szeroko otworzył drzwi, a pies natychmiast usadowił się na siedzeniu.
* * *
- Co psu dolega? - zapytał weterynarz, przyglądając się Barriemu.
- Właściwie to nic, panie doktorze.
- Czyli taka wizyta profilaktyczna?
- No… niezupełnie...
- To znaczy?
- Chciałbym go uśpić.
- Słucham?
- No… uśpić… zastrzyk jakiś, zapłacę... ile trzeba.
Weterynarz podszedł do Barriego, obejrzał psa, obmacał, zajrzał do pyska, obejrzał zęby, dziąsła, osłuchał.
- Ile lat ma ten pies?
- Cztery.
- Jest zdrowy, absolutnie zdrowy. Skąd taki absurdalny pomysł, żeby go uśpić? Sumienia pan nie ma?
- No wie pan, panie doktorze. Jutro wylatujemy na Kanary – zaakcentował to ostatnie słowo, chcąc zrobić wrażenie na lekarzu.
- I co z tego?
- Nie mam co z nim zrobić. Pan mu zrobi ten zastrzyk, on uśnie… bez bólu i… po kłopocie.
- Taki fajny psiak… - weterynarz pokręcił głową.
- To jak będzie?
- Jak? Ano tak. Tam są drzwi, zabieraj się pan stąd! I to już!
- To go pan nie uśpi? - Marcin wskazał na Barriego.
- Uśpić to ja bym uśpił, ale pana. Jak można być tak podłym? Spieprzaj pan stąd, bo nie ręczę za siebie!
* * *
Marcin przypiął cienki, ale mocny łańcuszek z połyskliwej stali do psiej obroży z kolczatką i wyszli z domu. Barry merdał ogonem, ale już się nie uśmiechał. Nienawidził tej kolczatki, ale nie miał wpływu na to, co mu założy na szyję jego ukochany pan, jego bóg. Przecież był tylko psem i nie miał nic do gadania...
- Wskakuj – burknął mężczyzna, otwierając drzwi samochodu, a Barry posłusznie wskoczył na siedzenie.
Zawarczał silnik, samochód ruszył ostro, aż kamyki rozsypane na podjeździe prysnęły spod kół.
Wyjechali za miasto i skręcili w znajomą Barriemu drogę. Gdzieś, hen, na horyzoncie zielonkawoliliową krechą znaczył się las. Marcin miał tego dnia ciężką nogę, toteż nie minęło wiele czasu, a dotarli do lasu.
Samochód wjechał w przesiekę. Marcin ujechał kilkadziesiąt metrów i zatrzymał wóz. Wysiadł, pociągając za sobą Barriego. Podszedł do bagażnika, otworzył, wyciągnął masywny bejsbol i spoglądał to na pałkę, to na psa. Ostatecznie jednak odłożył bejsbol na miejsce i zatrzasnął klapę.
- No, chodź. Chodź Barry.
Pies posłusznie dreptał mu przy nodze. Miałby chęć powęszyć trochę, pogrzebać nosem w zrudziałej zeszłorocznej ściółce, ale ta kolczatka…
Marcin nie szedł daleko. Bał się, żeby nie zbłądzić. Niby znał ten las, bo często tu przyjeżdżali z Olkiem i Gośką na grzyby, ale to Olek zawsze był przewodnikiem, a on bezmyślnie za nim łaził, nie starając się nigdy zapamiętać drogi.
Skręcił z przesieki w dość luźny podszyt, ale że nie chciało mu się przedzierać przez krzaki, doszedł do pierwszego z brzegu młodego dębczaka, który nie wiedzieć czemu wyrósł tu między sosnami i przykucnąwszy, mocno przywiązał do niezbyt grubego, ale wytrzymałego już pnia łańcuch, na którym przyprowadził tu Barriego.
Potem dźwignął się gwałtownie i nie patrząc na psa, prawie pędem ruszył w stronę samochodu. Wychodząc z krzaków na otwartą przestrzeń przesieki, zaplątał nogę w mocnej i sprężystej witce jeżyny i runął na ziemię. Wstał, otrzepał spodnie i mimochodem zerknął w stronę, gdzie przywiązał psa. Przypadkiem wybrał takie miejsce, że Barriego widać było z drogi. Spostrzegł, że kundel próbuje ruszyć jego śladem, lecz łańcuch i kolczatka skutecznie mu to uniemożliwiają.
Marcin już nie oglądał się za siebie, chociaż do jego uszu dobiegło żałosne, błagalne skomlenie. Nieomal wskoczył do samochodu, przekręcił kluczyk w stacyjce i ostro ruszył w stronę szosy. Im bardziej się oddalał, tym sumienie mu cichło. Sumienie… tak… sumienie… Bo przecież był człowiekiem, a każdy człowiek je ma. I nawet to wytarte i stłamszone, od czasu do czasu daje o sobie znać…
* * *
Ciepły, spokojny lipcowy dzień, południe. Las pogrążony w letargu, ale bardzo specyficznym, bo jednak przepełnionym szmerami, głosami ptaków, trzaskami uschłych gałązek. Powietrze przesycone wonią sosen. Smużący się od ziemi zapach przerośniętej grzybnią ściółki. Gruby dywan igieł tłumiący kroki.
Olek z Gośką i swoją dwójką – Nikolą, na którą wołali Ola i Sylwanem „zdrobnionym” na Sylwka – lat siedem i dziewięć, spędzali wolny czas tu, gdzie lubili najbardziej, pośród wysmukłych pni starych sosen. Dzieciaki tylko przez krótki czas były onieśmielone magiczną atmosferą boru, a gdy tylko odzyskały pewność siebie, zaczęły wrzeszczeć i szaleć, buszując śród krzaków porastających pobocza leśnej drogi.
- Ola, Sylwek! Bo się ubrudzicie! - wołała Gośka, ale pociechy w ogóle na to nie reagowały.
Naraz jednak umilkły i rodzice zauważyli, że nagle się zatrzymawszy, wpatrują się w coś leżącego na ziemi.
- Matko kochana! A co tam znowu?!
Olek z Gosią pośpieszyli do dzieciaków i równie jak one stanęli jak wryci w ziemię.
- Matko… to Barry? - szepnęła Gośka.
Leżący na ziemi, skrajnie wyczerpany psiak, na dźwięk tego imienia, z trudem odrobinę uniósł głowę.
- Reaguje na imię. Tak, to Barry… - powiedział wstrząśnięty tym widokiem mężczyzna. - Gocha, ty go odwiąż, a ja biegnę po wodę do auta.
Wrócił w parę chwil, niósł wodę w plastykowej butelce i stary koc z bagażnika...
* * *
- Gosiu, znowu dzwoni Marcin, to już chyba ze dwudziesty raz. No i co mam zrobić?
- Nie odbieraj. A najlepiej go zablokuj.
- Wiesz… kumpel… od przedszkola…
- Taaak? - przeciągle zapytała Gośka. - Od przedszkola? Kawał gnoja i tyle. Jakbym wiedziała, co zrobi Barriemu, to bym psa przygarnęła na te dwa tygodnie.
- No… tak… kto mógł wiedzieć, ale zawsze to kumpel…
- Ty to nie tylko naiwny jesteś, ale wręcz głupi! Jeśli zrobił coś takiego własnemu psu, ponoć ulubieńcowi, to znaczy, że i tobie by zrobił, jakby miał w tym jakiś interes, albo taką potrzebę.
- Nie przesadzaj! Nie porównuj człowieka z psem!
Gośka nic już nie powiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Wiedziała swoje.
Nieomal w tej samej chwili usłyszeli pukanie do drzwi.
Olek odruchowo podszedł i otworzył.
Na klatce schodowej stał Marcin. W ręce trzymał ozdobną torebkę, zapewne z jakimiś drobnymi upominkami z Kanarów.
- Jak tu wszedłeś? Domofonu nie…
Przybyły nie dał mu dokończyć.
- A razem z waszą sąsiadką, zna mnie przecież dobrze, to i wpuściła.
Na dźwięk głosu swojego pana Barry, wciąż jeszcze słaby, ale według diagnozy weterynarza na najlepszej drodze do pełnego odzyskania sił, z cichuśkim skomleniem przydreptał do przedpokoju i próbował polizać but Marcina.
Ten ostatni zbladł i w milczeniu rozszerzonymi oczami wpatrywał się w kundelka.
- Co? - ducha zobaczyłeś? - Ty bydlaku! - Gośka z rozognionymi oczami i wypiekami na twarzy podskoczyła do Marcina.
- No, no! Tylko sobie za dużo nie pozwalaj!
- A to gnojek! Jeszcze mi tu będzie się odszczekiwał! Mogliśmy cię zgłosić na policję!
- To trzeba było, dostałbym ze 300 złotych grzywny. Wielkie mi co! Stać mnie.
Barry przysiadł na tylnych łapach i wciąż z miłością szukał oczyma oczu pana.
Ale ten nie mógł wytrzymać jego spojrzenia. Wzrokiem umykał na boki, aż w końcu, nie umiejąc sobie najwyraźniej poradzić z samym sobą, wziął zamach i z całych sił kopnął Barriego, aż ten przeleciawszy w powietrzu przez całą długość przedpokoju, z głuchym łomotem uderzywszy w zamknięte drzwi łazienki, osunął się na podłogę.
Gośka nie wytrzymała. Zdjęła parasol z wieszaka i z całej siły zaczęła nim tłuc Marcina po głowie, po ramionach, tułowiu. Ten zaś, zasłaniając się rękami, cofał ku schodom, porzuciwszy paczkę z prezentami przy drzwiach. Kopnęła ją z rozmachem w jego stronę i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
Podeszła do psa, wzięła go na ręce, położyła na kanapie i obmacała dokładnie czy kopniak nie wyrządził mu jakieś większej krzywdy. Ale pies był cały, tylko to jego małe, wierne serduszko cierpiało okrutnie. Barry nie rozumiał, dlaczego jego pan…
- No już dobrze, dobrze piesku. Od teraz będziesz mój. I nikt cię nie skrzywdzi, póki ja żyję.
Gośka przytuliła się policzkiem do pyska Barriego, a ten spojrzał na nią wilgotnymi od łez oczami i delikatnie polizał po ręce…
*
* *
Olek
nerwowo zaklął. Pies znowu wlazł mu pod nogi. Bo Barry, kiedy już
wreszcie dotarło do niego, że teraz tu ma dom i swoją panią,
starał się jak mógł o akceptację. I nie tylko jej, lecz
wszystkich domowników – i Olka i dzieci. Tyle że nie zawsze
wychodziło mu to zgrabnie…
– Gośka! Zrób coś z tym psem!
– A co niby miałabym zrobić? Taki jest, jaki jest i już.
Ale
i ją Barry również zaczynał powoli irytować. Cóż… miał
swoje przyzwyczajenia, tego czy tamtego nauczono go w poprzednim
domu, lecz nie zawsze co tam było pochwalane, czy choćby
dopuszczalne, tutaj było tak samo widziane. Więc Barry czuł się
pogubiony, jeśli nie wręcz ogłupiały.
Była
przecież nadzieja, że powoli, bo powoli, ale wszystko się w
relacjach pies-Gośka-Olek-dzieci ostatecznie dobrze poukłada.
Była
nadzieja…
*
* *
Dni
mijały szybko, lato chłódło i powoluśku mroczniało. Ptaki już
nie zanosiły się śpiewem, ale wciąż jeszcze w południe bywało
wręcz upalnie.
Przyszedł
pierwszy dzień września.
Rozgardiasz
jak to z początkiem roku szkolnego. Zeszyty, podręczniki i reszta
„osprzętowienia”...
Uff!
W końcu się uspokoiło.
Teraz
można już było spokojnie pomyśleć o zbliżającym
się urlopie. Gośce było jednak smutno, gdy o tym myślała.
Tydzień w Zakopcu, a reszta „wolnego” w domu… Zaległe prace,
odkładane przez cały rok, na ten czas właśnie. Na ten czas, który
miał przecie być czasem odpoczynku. Ale przynajmniej będzie
tydzień oddechu od wychowanego bezstresowo potomstwa. Dobre i to.
Gośka
raz jeszcze westchnęła głęboko i zerknęła na zegarek. Olek
powinien już dawno przyjść z roboty. Co najmniej dwie godziny
temu… Poczuła ukłucie niepokoju. Zwykle, gdy miał wrócić
później, dzwonił i uprzedzał ją o tym. Tymczasem dziś…
W
tej samej chwili obawa ją opuściła, bo usłyszała chrobot klucza
w zamku i radosne skomlenie Barriego.
Olek
wszedł do przedpokoju, poklepał psa po łbie i chwiejnym krokiem
zbliżył się do żony.
– Piłeś? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Ba! Pewnie!
– Też mi powód do dumy!
– A pewnie, bo i był!
– Jakiż to?
– A taki!
Mąż
sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i naśladując gesty
prestidigitatora, wydobył kopertę i podał ją Gośce.
Z
nieufnością zajrzała do środka…
– Nie!
– Tak!
– Nie!
– Tak!
– Bilety na Kanary! Dla całej naszej czwórki! Jak żeś to zrobił?
– Nie było łatwo, ale dałem radę! Wiesz… kredyt… jeden mniej, jeden więcej… Nie możemy być gorsi od… innych...
Gośka się zasępiła.
– No tak, ale już się zaczął rok szkolny…
– Jak dzieciaki opuszczą te parę dni, to świat się nie zawali. Co, nie?
– Fakt. Ale jest jeszcze jeden problem…
– No?
– Barry.
– Cholera! Rzeczywiście. I co zrobimy?
– A bo ja wiem? – Gośka wzruszyła ramionami.
– To może zostawimy go pod blokiem? Jak wrócimy z Kanarów, to znów go weźmiemy do domu.
– Wiesz co? To chyba nie najlepsze rozwiązanie. Bo tak po prawdzie, to po co nam ten pies?
– Przecież uratowaliśmy mu życie.
– No właśnie. I starczy.
* * *
– Plątał się od jakiegoś czasu pod blokiem. Najwyraźniej ktoś się go pozbył.
Olek, łżąc, unikał wzroku dziewczyny, która akurat miała dyżur w schronisku dla zwierząt. Ta jednak nie przyglądała mu się i bąknąwszy tylko:
– Dziękuję, że się pan nim zajął – podeszła do Barriego, wyciągając do niego rękę.
Pies zerkał na nią nieufnie, ale ostatecznie ostrożnie, zachowując bezpieczną odległość, powąchał dłoń dziewczyny.
A potem poszło już gładko. Pozwolił się pogłaskać, odwzajemniając pieszczotę liźnięciem w nos.
– To ja już pójdę – Olek szarpnął klamkę furki prowadzącej poza obręb schroniska.
– Zaraz, nie tak prędko, najpierw muszę otworzyć.
Kobieta przekręciła klucz w zamku.
– Proszę, może pan wyjść.
Barry widząc oddalającego się Olka, z cichuśkim skomleniem podbiegł do siatki, ale ta skutecznie go zatrzymała. Olek zaś wsiadł do samochodu i bez ociągania się ostro ruszył z parkingu w kierunku drogi prowadzącej do domu...
* * *
– Od kiedy Barriego nie ma, to jakoś pusto w domu. A właściwie co się z nim stało? – zapytała Iwona, spoglądając na Marcina.
– Pamiętasz, przed wyjazdem na Kanary poszedłem z nim na spacer.
– No właśnie, a wróciłeś sam? W tym całym rozgardiaszu, w tym pospiechu nie zapytałam. Myślałam, że zawiozłeś go do kogoś ze znajomych. Może do któregoś z kumpli?
– No… nie… wyrwał mi się ze smyczą i pogonił jakiegoś kota… chodziłem, szukałem, wołałem. Na darmo. Pewnie odbiegł gdzieś daleko i pewnie trzepnął go samochód. No… nie ma Barriego i tyle.
– To czemuś mi nic nie powiedział? Denerwował mnie ostatnimi czasy, to fakt, ale go też już troszkę polubiłam.
– A po co ci miałem psuć humor przed wyjazdem?
– Kochany jesteś.
Iwona cmoknęła męża w policzek.
– Wiesz co, Marcin?
– No co?
– To może weźmy drugiego psa.
– Eee… to jednak kłopot…
– Ale ja pięknie proszę… Plizzzz… Najlepiej ze schroniska. Jakiegoś szczeniaczka.
Marcin wił się niczym piskorz, ale nie umiał ani się wymówić, ani wymigać.
Iwona wręcz go zawlokła do przytułku dla bezdomnych zwierzaków.
* * *
Chodzili pomiędzy kojcami, na ich widok jedne psy się przymilały, inne uciekały wylęknione, a jeszcze inne szczekały i warczały groźnie.
– O, jaki piękny szczeniaczek! – zawołała Iwona, pokazując palcem kosmatką kuleczkę o oczkach błyszczących niczym paciorki i uśmiechniętym pyszczku. Tego bym chciała.
Pani ze schroniska przecząco pokręciła głową:
– Ten jest już zamówiony. Ale może byście państwo wzięli starszego psa? Ma – według weterynarzy najwyżej cztery lata. Łagodny, spokojny, tylko strasznie smutny. Widać, że bardzo tęskni.
– Noo… nie wiem… szykowałam się na szczeniaczka… ale zobaczyć można. Przecież to nic nie kosztuje.
– To chodźmy.
W głębi klatki, na podłodze zbitej z surowych desek, wybrudzonej przez dziesiątki psich łap, które tu przez lata gościły, leżał pies.
Był to kundel, dość mocno kudłaty, z okazałym czarnym nosem i takiej samej barwy pyskiem. Uszy miał ciemnobrązowe klapnięte, czoło i policzki zaś, aż po nos, podpalane, szyję i barki otaczała mu kryza z popielatej, upstrzonej beżowymi plamkami sierści. Grzbiet miał prawie czarny, brzuch i ogon zaś jasnobeżowe. I smutny, bardzo smutny pysk…
– Patrz Marcin! Zupełnie jak nasz Barry!
Marcin zerknął niechętnie i mruknąwszy coś pod nosem, chciał odejść z tego miejsca.
– Barry, jak Boga kocham – identyko!
Pies, usłyszawszy to imię, podniósł łeb, powęszył kilkakroć, marszcząc nos, a potem z piskiem i przepełnionym radością skomleniem rzucił się w kierunku Iwony.
– Ja pierdzielę, Barry!
– Jaki znów Barry! Okazałaś mu zainteresowanie, to chce ci się przypodobać, żebyś go stąd zabrała. I tyle. Mało to podobnych do siebie kundli?
Pracownica schroniska, która im towarzyszyła w tym obchodzie, przyjrzała się bacznie mężczyźnie.
– Ja jednak myślę, że to państwa pies i że was rozpoznał. Znudził się wam i chcieliście zamienić go na nowszy model. Wiele osób tak robi. Niestety...
– Nie, to niemożliwe – Marcin zaczerwienił się po uszy. – I niech nas pani nie obraża!
– A jednak! Proszę spojrzeć na tego psa – wskazała brodą na Barriego.
Iwona zdumiona spoglądała to na męża, to na kobietę, to na zwierzaka, nie wiedząc, o co tutaj chodzi i co by mogła powiedzieć.
Tymczasem kundelek wspinał się przednimi łapami po oczkach siatki i drapiąc ją, skomlił przymilnie, zawzięcie merdając ogonem i nieśmiało próbując się uśmiechać.
– Coś się pani pomyliło – burknął Marcin i szarpnąwszy żonę za rękaw, dodał stanowczym tonem – wychodzimy stąd! Już! Psa ci się, cholera, zachciało, nie wiem cholera, po jaką cholerę. Cholera jasna!
I poszli.
Barry zaś przez kilkanaście minut jeszcze stał wsparty łapami o siatkę i z ogromnym smutkiem patrzył na dróżkę, z nadzieją, że go jednak ostatecznie nie porzucą, że wrócą ci, którym kiedyś oddał całe swoje małe serduszko…
Lecz nie wrócili...
Więc w końcu ze spuszczonym łebkiem powlókł się zdruzgotany z zamglonymi łzami ślepiami i położył w najodleglejszym kącie kojca...
* * *
– Grażyna! Zobacz! – zawołała jedna z dziewczyn, które tego dnia miały dyżur w schronisku dla zwierząt.
– Co takiego?
– Tego psa.
– A co z nim?
Wołana podeszła do klatki Barriego. Pochyliła się i bacznie wpatrywała w zwierzę.
– Julka, czy?…
– Tak, nie żyje...
– Przecież jeszcze wczoraj był zdrowy! Może tych dwoje dało mu coś trującego?
– Nie, Grażynko. Jestem pewna, że ten psiak kiedyś do nich należał… a oni go odrzucili…
– Ale psy od tego nie zdychają!
– Jesteś pewna?
Grażyna wzruszyła ramionami.
– No nie wiem… Trzeba zadzwonić do Zakładu Oczyszczania Miasta, niech go zabiorą do utylizacji...