Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (19)
Oddech Lewiatana
Pierwsza
niedziela października piękna była i ciepła tą ostatnią resztką
ciepła, które nie wsiąkło jeszcze w smutne mgły poranne smużące
się nad łąkami i zalegające po parowach, ani nie zwiały go
jesienne wichury niosące ze sobą fale lodowatego dżdżu. Słońce
przygrzewało delikatnie, liście drzew zaczynały się już
przebarwiać i w ich koronach zieleń była dość gęsto
inkrustowana złocistościami, brązami, szkarłatem... Od Rybitw
niósł się głos jakichś przyśpiewek, niewyraźny jednak, bo nie
mogłem rozróżnić ni melodii, ni słów. Od czasu do czasu do
śpiewu dołączało się dalekie poszczekiwanie psa i kogucie pianie
niosące się hen, daleko przez nadwiślańskie błonia.
– Stasiu,
pora się ubierać, ksiądz ze ślubem czekać nie będzie, a
spóźnić się nie wypada, bo jakby to wyglądało, syneczku?
– Za
chwilę będę gotów.
– Pospiesz
się!
*
* *
Katedra
była nieomal w połowie wypełniona ludźmi. Nie byli to tylko
zaproszeni goście, lecz i cała rzesza gapiów, głównie z Chałupek
i Gierlachowa, ale i bardzo wielu okolicznych mieszkańców, z
Podwala, Za Bramką, czy Rynku też tu nie brakowało. Chłupczańscy
przyszli zobaczyć, jak jednej z ich panien się poszczęściło.
Wszak małżeństwo z Wojtkiem Karczyńskim było dla niej wielkim
awansem społecznym, zamożnością, a co w ślad za tym idzie –
ludzkim szacunkiem, którego biedacy nie mają, a szczególnie w
Polsce, gdzie miarą sukcesu były i są wyłącznie posiadane
pieniądze, i to nie ważne w jaki sposób zdobyte – a im ich
więcej, tym i większy szacunek.
Podobno
starzy Karczyńscy nie byli zadowoleni z tej żeniaczki, ale
najwyraźniej zależało im na szczęściu syna, ostatecznie bowiem
się jej nie sprzeciwili. Na osłodę dla nich Rozalka była śliczna
niczym anioł, więc stanowiło to jakąś, marną, bo marną, ale
zawsze pewną rekompensatą tego, iż – poza poduszką, pierzyną,
poszwą i poszewką na zmianę, i czymś tam jeszcze podobnym, może
kompletem łyżek, posagu nie miała.
Usiedliśmy
z matką, jak się tylko dało najbliżej ołtarza, czyli w drugiej
ławce pod amboną, tak iżby mieć w miarę dobry widok. Byłem
dziwnie spokojny. Jakoś było mi obojętne, że moją Rozalkę
bierze inny. Ale tylko do czasu, gdy ksiądz wyszedł do ołtarza –
nie do wielkiego, lecz tego stojącego pośrodku świątyni, na
granicy prezbiterium i nawy. A gdy zagrały organy, a od chóru,
przez środek katedry ruszyli młodzi, prowadząc się pod ręce,
zaczął się we mnie roić robak zazdrości.
Kiedy
młodzi mijali naszą ławkę, Rozalka rzuciła na mnie przelotne,
ale wymowne spojrzenie, pełne nienawiści zmieszanej z bólem i...
miłością. Wtedy gorąco uderzyło mi do głowy i chciałem się
porwać, biec do niej i odepchnąwszy pana młodego, samemu zająć
jego miejsce. Mocno zacisnąłem powieki, by nie widzieć, co się
będzie dalej działo. Alem uszu zatkać nie mógł...
– Wspomożenie
nasze w Imieniu Pańskim.
– Który
stworzył niebo i ziemię....
Padły
oto pierwsze słowa, po nich miały paść następne, i następne, i
następne, a po wypowiedzeniu każdego z nich Rozalka coraz bardziej
oddalała się ode mnie... Ksiądz głośno i wyraźnie zapytał:
– Także
i ty, Rozalio, masz dobrą i nieprzymuszoną wolę i postanowiony
umysł tego tu obecnego Wojciecha za małżonka sobie pojąć?
– Mam...
– nieomal szeptem odpowiedziała Rozalka.
– Nie
ślubowałaś komu innemu wierności małżeńskiej?
Rozalka
nerwowo rozejrzała się na boki, mnąc łodygi kwiatów zebranych w
ślubny bukiet, aż oderwane listki posypały się na posadzkę.
Milczała. Chwile skapywały powoli. Cisza była taka, iż słychać
było ćwierkanie wróbli, co przysiadły na gałęziach drzew
porastających plac przed kościołem. Ludzie poczęli szeptać
między sobą, zerkając ze zdziwieniem na dziewczynę. Ksiądz
chrząknął raz, drugi i powtórzył pytanie:
– Nie
ślubowałaś komu innemu wierności małżeńskiej?
Rozalka
wciąż mocowała się sama ze sobą, aż wreszcie z trudem
wykrztusiła:
– Nie...
nie... ślubowałam...
Szmer
ulgi rozszedł się po świątyni. Ceremonia trwała i ksiądz
wygłaszał nad młodymi:
– Niech
Bóg pomnoży w was łaskę swoją: abyście to, co ustami
przyrzekacie, uczynkiem wypełnili. Przez Chrystusa, Pana naszego.
– Amen.
Kapłan,
choć usiłował zachować kamienną twarz, to jednak, błogosławiąc
obrączki ślubne, od czasu do czasu rzucał na Rozalkę pełne
niepokoju spojrzenia:
– Adjutorium
nostrum in nomine Domini... Benedic, Domine, anulos hos...
Wspomożenie nasze w imieniu Pana... Pobłogosław, Panie,
pierścień ten... Weźmij pierścień wierności małżeńskiej
w imię Trójcy Przenajświętszej, abyś go nosząc uzbrojoną, była
tarczą niebieskiej obrony i aby ci posłużył na żywot wieczny.
Mów za mną:
– Ja
Rozalia... biorę sobie ciebie... Wojciechu... za małżonka... i
ślubuję ci miłość... wiarę... uczciwość i posłuszeństwo
małżeńskie... oraz iż cię nie opuszczę aż do śmierci... Tak
mi dopomóż, Panie Boże wszechmogący... w Trójcy jedyny... i
wszyscy Święci.
Powstałem
gwałtownie, wyszedłem z ławki i prawie pobiegłem w kierunku
bocznych drzwi, które wiodły z północnej nawy, przez niewielką
kruchtę, na plac przed katedrą. Odchodząc, odwróciłem się na
chwilę i zerknąłem na pobladłą, nieomal słaniającą się na
nogach Rozalkę. Ksiądz z przerażeniem w oczach spojrzał na mnie,
a potem na pannę młodą pojął, w czym rzecz, ale było już za
późno...
Przysiadłem
na kamiennym murku opasującym starożytną świątynię i czekałem
na zakończenie obrzędu. Rychło też ludzie poczęli opuszczać
świątynię, a między nimi i moja matka. Wyszedłszy przez wielkie
drzwi, z niepokojem rozglądała się wokół, a gdy mnie dostrzegła,
ulga odmalowała się na jej twarzy.
– Stasiu?!
– powiedziała głośnym szeptem. – Co ci, czemuś tak wybiegł z
kościoła?
– Duszność,
jakaś duszność mnie ścisnęła, piersi przygniotła, tchu mi
brakło, musiałem wyjść.
– Możeś
ty, syneczku, chory? – patrzyła z niepokojem na mnie.
– Nie,
już mi lepiej, już... całkiem dobrze... nic mi nie jest... to
chwilowe było...
Podeszła
do nas stara Rucińska z mężem.
– Kochani
państwo, prosiemy, prosiemy do nas, na skromny poczęstunek. Choćby
na godzinkę, na pół... Zaszczyt to dla nas będzie.
Matka
skinęła głową, choć ja próbowałem odmówić.
– Chodźmy,
Stasiu, pamiętasz co ciotka – Panie, świeć nad jej duszą –
mówiła dzień przed śmiercią? Że gdyby nas poproszono, to i ona
by poszła. Na godzinkę, pani Rucińska, na godzinkę. Do pierwszych
tańców. Dłużej, to już sami rozumiecie, nie będziemy mogli. Bo
to i ból w duszy wielki, ale i też nie wypada.
*
* *
Wesele
było na Chałupkach, w chacie rodziców panny młodej, chociaż
Karczyńscy proponowali, że to oni je wyprawią, Rucińscy uparli
się, że nie. A powodów mieli kilka, z czego dwa najważniejsze:
otóż, Rozalka była jedynaczką, a po wtóre tradycja nakazywała,
by to rodzice panny młodej weselisko urządzali. O pomniejszych
względach, na przykład takim, co by ludzie powiedzieli, gdyby to
nie oni wesele wyprawili, nie wspominając.
Izba
w chałupie Rucińskich uprzątnięta była, całkiem wolna pośrodku,
chociaż pod ścianami stały jedne ławy puste, a drugie zastawione
bogato, flaszkami z wódką, miskami pełnymi gotowanej wieprzowiny,
pętami kiełbasy, faskami z bigosem, galaretą z nóg wołowych –
tym przysmakiem biedaków, świeżuchnym, pachnącym chlebem o
chrupiącej kasztanowej skórce i niewyszukanymi drożdżowymi
plackami bez żadnego nadzienia, po wierzchu tylko posypanymi
kruszonką.
Zaproszonych
gości nie zebrało się zbyt wiele, tak że było dość
przestronno, natomiast za oknami, na drodze i w ogródku za chałupą
tłoczyła się wielka ciżba gapiów, którzy także, choć
nieproszeni, przyszli się poweselić. Dla mamy i dla mnie
przygotowano osobny stolik i dwa zydelki koło niego. Podano nam na
talerzach po kawałku kiełbasy, owej wieprzowiny gotowanej, chleb,
placek, po stopce wonnego alaszu, który jak raz do owej wieprzowiny
nijak nie pasował, i – specjalnie dla nas – herbaty z arakiem,
czy też jak tu mówiono: arbaty z harakiem.
Pozostali
goście raczyli się jadłem i gorzałką, w jakimś najpierw takim,
na poły nabożnym skupieniu, ale w końcu, po kilku głębszych,
zakręciło się co poniektórym w głowach i zaczęto nucić
przyśpiewki. Pewien gruby, wielki, o czerwonej nalanej twarzy i
potężnych plecach, przyzwyczajonych najpewniej do dźwigania worów
z mąką, chłop z Gierlachowa, młynarz, jak mi matka szepnęła do
ucha, wyszedł na środek izby i czystym, gromkim barytonem
zaśpiewał:
Pytała
sie matka córy,
Na
co kogut mo pazury,
Jakoś
staro, takoś głupio,
Czymże
by się trzymoł kury?
Było
to jakby znakiem dla harmonisty, który siedział wpodle drzwi i
podchwyciwszy przyśpiewkę, jął rżnąć od ucha i wraz zawtórował
mu skrzypek. Stara Rucińska wzięła przetak z plackami, jej mąż
drugi przetak z kiełbasą pokrojoną na kilkucentymetrowe kawałki,
starszy drużba wreszcie parę litrowych flaszek wódki, blaszane
garnuszki i wyszli częstować gawiedź zgromadzoną za oknami, na
drodze, na podwórku i w ogródku, co spotkało się z niekłamanym
aplauzem.
– Wiwajt!
Wiwajt! Wiwajt młoda para! – krzyczał jakiś bosy wyrostek w
cajgowych portkach, rzucając – jak tylko mógł najwyżej, i na
powrót chwytając ją zręcznie – nowiuśką sukienną czapkę z
lśniącym krągłym daszkiem, w którą – najwidoczniej –
wystroił się na wesele.
Wtedy
matka delikatnie trąciła mnie pod bok, porozumiewawczo kiwając
głową, że na nas już czas. Powstaliśmy, podeszliśmy do państwa
młodych, raz jeszcze powinszowaliśmy im wszystkiego, co najlepsze
na wspólne pożycie i skierowaliśmy się ku drzwiom. Tu
zaczekaliśmy na powrót gospodarzy wesela, podziękowaliśmy im za
gościnę i poczęstunek. Rucińscy certolili się trochę,
próbowali nas zatrzymywać, choć wiedzieli przecie, że mamy
żałobę, więc na weselu dłużej już zostać nie możemy. No ale
taki to był obyczaj, a oni go nie chcieli naruszać. W końcu
wyszliśmy na zewnątrz, przecisnęli przez rozochocony, podchmielony
tłum i skierowali w stronę domu.
*
* *
Leżałem
w pościeli z szeroko otwartymi oczami. Dawno już porzuciłem próbę
pogrążenia się w odmętach snu. Od przewracania się z boku na
bok rozbolały mnie wszystkie kości. Przed oczami przez cały czas
miałem Rozalkę i Wojtka. Wciąż i wciąż powracała jedna scena:
jak on bierze ją w ramiona, i jak ona mu się odwzajemnia tym samym.
Owładnęło mną jakieś dziwne uczucie, bolesnej, bezsilnej
wściekłości. Gorąco uderzało mi do głowy, chciało mi się wyć
i by się od tego powstrzymać, jąłem kąsać własne palce. W
końcu nie wytrzymałem. Porwałem się z posłania, drżącymi
rękami, po omacku, odnalazłem ubranie i nie zapalając świecy,
narzuciłem je na siebie. Starając się czynić jak najmniej hałasu,
żeby nie obudzić matki, uchyliłem okno i wymknąłem się na
zewnątrz.
Niebo
było bezchmurne, roziskrzone miriadami gwiazd. Wielki trupiosrebrny
księżyc prószył sinawym blaskiem i rozświetlał mi drogę. Zegar
na ratuszowej wieży wydzwonił północ. Nie wiedzieć kiedy
znalazłem się przed chałupą Rucińskich. Wesele trwało w
najlepsze. Nie wszyscy jednak tańcowali. Kilku wyrostków –
spitych na umór – spało pod płotami. W chałupie wszakże, na
podwórzu, a i na drodze przed domem, tańcowano zawzięcie. Jakiś
kobiecy, wysoki głoś, zaśpiewał żwawo:
Powiedzieli
ludzie,
ludzie
Żurawianie,
że
nasza Rozalka
ślubu
nie dostanie.
Ślub
wzięła, ślub wzięła
i
swego Wojtusia
do
serca przyjęła.
Ze
dworu ktoś inny odpowiedział taką przyśpiewką:
Oj,
pięknaś panno, piękna,
da,
kieby róża w lecie,
oj,
kto by cię nie kochał,
da,
niewart żyć na świecie.
Oj,
pięknaś panno, piękna,
da,
kieby kwiatek róży,
oj,
niech cię wszyscy wielbią,
da,
jeden niech ci służy.
Ktoś
jeszcze inny, najwyraźniej dając do zrozumienia, iż młodzi
powinni już iść zlegnąć, zaśpiewał tak:
A
dziewczyno, co to masz
pod
fartuszkiem? Kałamarz.
A
ja tu mam pióro pisać,
– Gorzko,
gorzko – wołano we środku.
A
po paru chwilach, procesjonalnie nieomal, odprowadzono młodych ku
drabinie, prowadzącej na strych, gdzie wymoszczono im miękkie
posłanie na pierwszą wspólną noc. Patrzyłem skryty za plecami
gawiedzi, jak najpierw Rozalka, a za nią Wojtek, wspinają się do
góry. Krew uderzyła mi do głowy, a przed oczyma zawirowały czarne
plamy... Stałem wszakże niczym skamieniały, nie mogąc ruszyć się
z miejsca. Tak potężnej zazdrości nie przeżywałem jeszcze nigdy
w życiu.
Po
doprowadzeniu młodych na spoczynek orkiestranci przestali grać, aby
odpocząć nieco. Ustały tańce i przyśpiewki. Weselnicy raczyli
się, czym kto mógł, a najwięcej gorzałką. Naraz z góry, ze
strychu, przebił się przez strzechę wysoki wibrujący, piskliwy
głos Rozalki:
– Zostaw!
Zostaw mnie! Zabierz te ręce! Brzydzę się tobą! Precz! Nigdy,
nigdy już mnie nie będziesz miał! Nigdy! Ty!... ty!...
– Rozalciu...
ale...
– Wynoś
się!
Nie
wiem, czy ktoś zwrócił uwagę na te krzyki, bo w tejże samej
nieomal chwili, muzykanci znów zagrali od ucha, a zebrani poszli w
tany, pokrzykując i pohukując. Ja wszakże bacznie obserwowałem
drabinę przystawioną do facjatu. Nie omyliłem się. Tak jakem się
spodziewał, dojrzałem zsuwającego się z niej Wojtka. Dwoma susami
dopadł parapetu otwartego okna, sięgnął ręką do wnętrza i
wyciągnął stamtąd flaszkę wódki, a następnie pędem skierował
się w Doły. Wszyscy byli tak pijani, że nikt owego zdarzenia,
prócz mnie – zda się – nie zauważył.
Powoli,
kryjąc się w cieniu, tak, bym nie mógł zostać dostrzeżony,
poszedłem za panem młodym. Siedział na trawie, na skraju wysokiej
gromby, na wprost wyniosłej, potężnej dzikiej gruszy rosnącej po
przeciwległej stronie wąwozu i szlochał. Szlochał jak małe,
skrzywdzone dziecko. A potem zaczął pić. Przyłożył szyjkę
flaszki do ust i wlewał w gardło gorzałkę. Stałem nieopodal w
cieniu, niewidoczny i obserwowałem tę scenę. Targały mną
mieszane uczucia. Z jednej strony poczułem ulgę, że Rozalka wciąż,
w duszy, w uczuciach jest... moja. Z drugiej zaś, żal mi się
zrobiło tego oszukanego i skrzywdzonego, niewinnego chłopaka,
którego życie właśnie rozsypywało się w gruzy...
Wojtek
pociągnął jeszcze raz i drugi z flaszki, a potem legł na trawie,
obróciwszy się twarzą do ziemi. Odczekałem parę chwil, aż
zapadnie w ciężki pijacki sen, po czym zbliżyłem się do niego i
odwróciłem na bok, przewidując, że może mieć torsje. Leżąc
twarzą w dół, mógłby się zadusić wymiocinami. Chociaż...
chociaż może to i dla niego byłoby lepsze?... Nie chciałem go
jednak mieć na sumieniu, a poza tym, widząc to wszystko, teraz
naprawdę szczerze mu współczułem. W tejże jednak samej chwili
wzdrygnąłem się... bo w sercu poczułem jednak oddech Lewiatana,
demona zazdrości...
______________________
1
Wszystkie przyśpiewki z Kolberga, Sandomierskie.
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.