środa, 14 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (19)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (19)


Oddech Lewiatana


Pierwsza niedziela października piękna była i ciepła tą ostatnią resztką ciepła, które nie wsiąkło jeszcze w smutne mgły poranne smużące się nad łąkami i zalegające po parowach, ani nie zwiały go jesienne wichury niosące ze sobą fale lodowatego dżdżu. Słońce przygrzewało delikatnie, liście drzew zaczynały się już przebarwiać i w ich koronach zieleń była dość gęsto inkrustowana złocistościami, brązami, szkarłatem... Od Rybitw niósł się głos jakichś przyśpiewek, niewyraźny jednak, bo nie mogłem rozróżnić ni melodii, ni słów. Od czasu do czasu do śpiewu dołączało się dalekie poszczekiwanie psa i kogucie pianie niosące się hen, daleko przez nadwiślańskie błonia.
Stasiu, pora się ubierać, ksiądz ze ślubem czekać nie będzie, a spóźnić się nie wypada, bo jakby to wyglądało, syneczku?
Za chwilę będę gotów.
Pospiesz się!

* * *

Katedra była nieomal w połowie wypełniona ludźmi. Nie byli to tylko zaproszeni goście, lecz i cała rzesza gapiów, głównie z Chałupek i Gierlachowa, ale i bardzo wielu okolicznych mieszkańców, z Podwala, Za Bramką, czy Rynku też tu nie brakowało. Chłupczańscy przyszli zobaczyć, jak jednej z ich panien się poszczęściło. Wszak małżeństwo z Wojtkiem Karczyńskim było dla niej wielkim awansem społecznym, zamożnością, a co w ślad za tym idzie – ludzkim szacunkiem, którego biedacy nie mają, a szczególnie w Polsce, gdzie miarą sukcesu były i są wyłącznie posiadane pieniądze, i to nie ważne w jaki sposób zdobyte – a im ich więcej, tym i większy szacunek.
Podobno starzy Karczyńscy nie byli zadowoleni z tej żeniaczki, ale najwyraźniej zależało im na szczęściu syna, ostatecznie bowiem się jej nie sprzeciwili. Na osłodę dla nich Rozalka była śliczna niczym anioł, więc stanowiło to jakąś, marną, bo marną, ale zawsze pewną rekompensatą tego, iż – poza poduszką, pierzyną, poszwą i poszewką na zmianę, i czymś tam jeszcze podobnym, może kompletem łyżek, posagu nie miała.
Usiedliśmy z matką, jak się tylko dało najbliżej ołtarza, czyli w drugiej ławce pod amboną, tak iżby mieć w miarę dobry widok. Byłem dziwnie spokojny. Jakoś było mi obojętne, że moją Rozalkę bierze inny. Ale tylko do czasu, gdy ksiądz wyszedł do ołtarza – nie do wielkiego, lecz tego stojącego pośrodku świątyni, na granicy prezbiterium i nawy. A gdy zagrały organy, a od chóru, przez środek katedry ruszyli młodzi, prowadząc się pod ręce, zaczął się we mnie roić robak zazdrości.
Kiedy młodzi mijali naszą ławkę, Rozalka rzuciła na mnie przelotne, ale wymowne spojrzenie, pełne nienawiści zmieszanej z bólem i... miłością. Wtedy gorąco uderzyło mi do głowy i chciałem się porwać, biec do niej i odepchnąwszy pana młodego, samemu zająć jego miejsce. Mocno zacisnąłem powieki, by nie widzieć, co się będzie dalej działo. Alem uszu zatkać nie mógł...
Wspomożenie nasze w Imieniu Pańskim.
Który stworzył niebo i ziemię....
Padły oto pierwsze słowa, po nich miały paść następne, i następne, i następne, a po wypowiedzeniu każdego z nich Rozalka coraz bardziej oddalała się ode mnie... Ksiądz głośno i wyraźnie zapytał:
Także i ty, Rozalio, masz dobrą i nieprzymuszoną wolę i postanowiony umysł tego tu obecnego Wojciecha za małżonka sobie pojąć?
Mam... – nieomal szeptem odpowiedziała Rozalka.
Nie ślubowałaś komu innemu wierności małżeńskiej?
Rozalka nerwowo rozejrzała się na boki, mnąc łodygi kwiatów zebranych w ślubny bukiet, aż oderwane listki posypały się na posadzkę. Milczała. Chwile skapywały powoli. Cisza była taka, iż słychać było ćwierkanie wróbli, co przysiadły na gałęziach drzew porastających plac przed kościołem. Ludzie poczęli szeptać między sobą, zerkając ze zdziwieniem na dziewczynę. Ksiądz chrząknął raz, drugi i powtórzył pytanie:
Nie ślubowałaś komu innemu wierności małżeńskiej?
Rozalka wciąż mocowała się sama ze sobą, aż wreszcie z trudem wykrztusiła:
Nie... nie... ślubowałam...
Szmer ulgi rozszedł się po świątyni. Ceremonia trwała i ksiądz wygłaszał nad młodymi:
Niech Bóg pomnoży w was łaskę swoją: abyście to, co ustami przyrzekacie, uczynkiem wypełnili. Przez Chrystusa, Pana naszego.
Amen.
Kapłan, choć usiłował zachować kamienną twarz, to jednak, błogosławiąc obrączki ślubne, od czasu do czasu rzucał na Rozalkę pełne niepokoju spojrzenia:
Adjutorium nostrum in nomine Domini... Benedic, Domine, anulos hos... Wspomożenie nasze w imieniu Pana... Pobłogosław, Panie, pierścień ten... Weźmij pierścień wierności małżeńskiej w imię Trójcy Przenajświętszej, abyś go nosząc uzbrojoną, była tarczą niebieskiej obrony i aby ci posłużył na żywot wieczny. Mów za mną:
Ja Rozalia... biorę sobie ciebie... Wojciechu... za małżonka... i ślubuję ci miłość... wiarę... uczciwość i posłuszeństwo małżeńskie... oraz iż cię nie opuszczę aż do śmierci... Tak mi dopomóż, Panie Boże wszechmogący... w Trójcy jedyny... i wszyscy Święci.
Powstałem gwałtownie, wyszedłem z ławki i prawie pobiegłem w kierunku bocznych drzwi, które wiodły z północnej nawy, przez niewielką kruchtę, na plac przed katedrą. Odchodząc, odwróciłem się na chwilę i zerknąłem na pobladłą, nieomal słaniającą się na nogach Rozalkę. Ksiądz z przerażeniem w oczach spojrzał na mnie, a potem na pannę młodą pojął, w czym rzecz, ale było już za późno...
Przysiadłem na kamiennym murku opasującym starożytną świątynię i czekałem na zakończenie obrzędu. Rychło też ludzie poczęli opuszczać świątynię, a między nimi i moja matka. Wyszedłszy przez wielkie drzwi, z niepokojem rozglądała się wokół, a gdy mnie dostrzegła, ulga odmalowała się na jej twarzy.
Stasiu?! – powiedziała głośnym szeptem. – Co ci, czemuś tak wybiegł z kościoła?
Duszność, jakaś duszność mnie ścisnęła, piersi przygniotła, tchu mi brakło, musiałem wyjść.
Możeś ty, syneczku, chory? – patrzyła z niepokojem na mnie.
Nie, już mi lepiej, już... całkiem dobrze... nic mi nie jest... to chwilowe było...
Podeszła do nas stara Rucińska z mężem.
Kochani państwo, prosiemy, prosiemy do nas, na skromny poczęstunek. Choćby na godzinkę, na pół... Zaszczyt to dla nas będzie.
Matka skinęła głową, choć ja próbowałem odmówić.
Chodźmy, Stasiu, pamiętasz co ciotka – Panie, świeć nad jej duszą – mówiła dzień przed śmiercią? Że gdyby nas poproszono, to i ona by poszła. Na godzinkę, pani Rucińska, na godzinkę. Do pierwszych tańców. Dłużej, to już sami rozumiecie, nie będziemy mogli. Bo to i ból w duszy wielki, ale i też nie wypada.

* * *

Wesele było na Chałupkach, w chacie rodziców panny młodej, chociaż Karczyńscy proponowali, że to oni je wyprawią, Rucińscy uparli się, że nie. A powodów mieli kilka, z czego dwa najważniejsze: otóż, Rozalka była jedynaczką, a po wtóre tradycja nakazywała, by to rodzice panny młodej weselisko urządzali. O pomniejszych względach, na przykład takim, co by ludzie powiedzieli, gdyby to nie oni wesele wyprawili, nie wspominając.
Izba w chałupie Rucińskich uprzątnięta była, całkiem wolna pośrodku, chociaż pod ścianami stały jedne ławy puste, a drugie zastawione bogato, flaszkami z wódką, miskami pełnymi gotowanej wieprzowiny, pętami kiełbasy, faskami z bigosem, galaretą z nóg wołowych – tym przysmakiem biedaków, świeżuchnym, pachnącym chlebem o chrupiącej kasztanowej skórce i niewyszukanymi drożdżowymi plackami bez żadnego nadzienia, po wierzchu tylko posypanymi kruszonką.
Zaproszonych gości nie zebrało się zbyt wiele, tak że było dość przestronno, natomiast za oknami, na drodze i w ogródku za chałupą tłoczyła się wielka ciżba gapiów, którzy także, choć nieproszeni, przyszli się poweselić. Dla mamy i dla mnie przygotowano osobny stolik i dwa zydelki koło niego. Podano nam na talerzach po kawałku kiełbasy, owej wieprzowiny gotowanej, chleb, placek, po stopce wonnego alaszu, który jak raz do owej wieprzowiny nijak nie pasował, i – specjalnie dla nas – herbaty z arakiem, czy też jak tu mówiono: arbaty z harakiem.
Pozostali goście raczyli się jadłem i gorzałką, w jakimś najpierw takim, na poły nabożnym skupieniu, ale w końcu, po kilku głębszych, zakręciło się co poniektórym w głowach i zaczęto nucić przyśpiewki. Pewien gruby, wielki, o czerwonej nalanej twarzy i potężnych plecach, przyzwyczajonych najpewniej do dźwigania worów z mąką, chłop z Gierlachowa, młynarz, jak mi matka szepnęła do ucha, wyszedł na środek izby i czystym, gromkim barytonem zaśpiewał:

Pytała sie matka córy,
Na co kogut mo pazury,
Jakoś staro, takoś głupio,
Czymże by się trzymoł kury?

Było to jakby znakiem dla harmonisty, który siedział wpodle drzwi i podchwyciwszy przyśpiewkę, jął rżnąć od ucha i wraz zawtórował mu skrzypek. Stara Rucińska wzięła przetak z plackami, jej mąż drugi przetak z kiełbasą pokrojoną na kilkucentymetrowe kawałki, starszy drużba wreszcie parę litrowych flaszek wódki, blaszane garnuszki i wyszli częstować gawiedź zgromadzoną za oknami, na drodze, na podwórku i w ogródku, co spotkało się z niekłamanym aplauzem.
Wiwajt! Wiwajt! Wiwajt młoda para! – krzyczał jakiś bosy wyrostek w cajgowych portkach, rzucając – jak tylko mógł najwyżej, i na powrót chwytając ją zręcznie – nowiuśką sukienną czapkę z lśniącym krągłym daszkiem, w którą – najwidoczniej – wystroił się na wesele.
Wtedy matka delikatnie trąciła mnie pod bok, porozumiewawczo kiwając głową, że na nas już czas. Powstaliśmy, podeszliśmy do państwa młodych, raz jeszcze powinszowaliśmy im wszystkiego, co najlepsze na wspólne pożycie i skierowaliśmy się ku drzwiom. Tu zaczekaliśmy na powrót gospodarzy wesela, podziękowaliśmy im za gościnę i poczęstunek. Rucińscy certolili się trochę, próbowali nas zatrzymywać, choć wiedzieli przecie, że mamy żałobę, więc na weselu dłużej już zostać nie możemy. No ale taki to był obyczaj, a oni go nie chcieli naruszać. W końcu wyszliśmy na zewnątrz, przecisnęli przez rozochocony, podchmielony tłum i skierowali w stronę domu.

* * *

Leżałem w pościeli z szeroko otwartymi oczami. Dawno już porzuciłem próbę pogrążenia się w odmętach snu. Od przewracania się z boku na bok rozbolały mnie wszystkie kości. Przed oczami przez cały czas miałem Rozalkę i Wojtka. Wciąż i wciąż powracała jedna scena: jak on bierze ją w ramiona, i jak ona mu się odwzajemnia tym samym. Owładnęło mną jakieś dziwne uczucie, bolesnej, bezsilnej wściekłości. Gorąco uderzało mi do głowy, chciało mi się wyć i by się od tego powstrzymać, jąłem kąsać własne palce. W końcu nie wytrzymałem. Porwałem się z posłania, drżącymi rękami, po omacku, odnalazłem ubranie i nie zapalając świecy, narzuciłem je na siebie. Starając się czynić jak najmniej hałasu, żeby nie obudzić matki, uchyliłem okno i wymknąłem się na zewnątrz.
Niebo było bezchmurne, roziskrzone miriadami gwiazd. Wielki trupiosrebrny księżyc prószył sinawym blaskiem i rozświetlał mi drogę. Zegar na ratuszowej wieży wydzwonił północ. Nie wiedzieć kiedy znalazłem się przed chałupą Rucińskich. Wesele trwało w najlepsze. Nie wszyscy jednak tańcowali. Kilku wyrostków – spitych na umór – spało pod płotami. W chałupie wszakże, na podwórzu, a i na drodze przed domem, tańcowano zawzięcie. Jakiś kobiecy, wysoki głoś, zaśpiewał żwawo:

Powiedzieli ludzie,
ludzie Żurawianie,
że nasza Rozalka
ślubu nie dostanie.
Ślub wzięła, ślub wzięła
i swego Wojtusia
do serca przyjęła.

Ze dworu ktoś inny odpowiedział taką przyśpiewką:

Oj, pięknaś panno, piękna,
da, kieby róża w lecie,
oj, kto by cię nie kochał,
da, niewart żyć na świecie.
Oj, pięknaś panno, piękna,
da, kieby kwiatek róży,
oj, niech cię wszyscy wielbią,
da, jeden niech ci służy.

Ktoś jeszcze inny, najwyraźniej dając do zrozumienia, iż młodzi powinni już iść zlegnąć, zaśpiewał tak:

A dziewczyno, co to masz
pod fartuszkiem? Kałamarz.
A ja tu mam pióro pisać,
będziesz miała co kołysać.1

Gorzko, gorzko – wołano we środku.
A po paru chwilach, procesjonalnie nieomal, odprowadzono młodych ku drabinie, prowadzącej na strych, gdzie wymoszczono im miękkie posłanie na pierwszą wspólną noc. Patrzyłem skryty za plecami gawiedzi, jak najpierw Rozalka, a za nią Wojtek, wspinają się do góry. Krew uderzyła mi do głowy, a przed oczyma zawirowały czarne plamy... Stałem wszakże niczym skamieniały, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Tak potężnej zazdrości nie przeżywałem jeszcze nigdy w życiu.
Po doprowadzeniu młodych na spoczynek orkiestranci przestali grać, aby odpocząć nieco. Ustały tańce i przyśpiewki. Weselnicy raczyli się, czym kto mógł, a najwięcej gorzałką. Naraz z góry, ze strychu, przebił się przez strzechę wysoki wibrujący, piskliwy głos Rozalki:
Zostaw! Zostaw mnie! Zabierz te ręce! Brzydzę się tobą! Precz! Nigdy, nigdy już mnie nie będziesz miał! Nigdy! Ty!... ty!...
Rozalciu... ale...
Wynoś się!
Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę na te krzyki, bo w tejże samej nieomal chwili, muzykanci znów zagrali od ucha, a zebrani poszli w tany, pokrzykując i pohukując. Ja wszakże bacznie obserwowałem drabinę przystawioną do facjatu. Nie omyliłem się. Tak jakem się spodziewał, dojrzałem zsuwającego się z niej Wojtka. Dwoma susami dopadł parapetu otwartego okna, sięgnął ręką do wnętrza i wyciągnął stamtąd flaszkę wódki, a następnie pędem skierował się w Doły. Wszyscy byli tak pijani, że nikt owego zdarzenia, prócz mnie – zda się – nie zauważył.
Powoli, kryjąc się w cieniu, tak, bym nie mógł zostać dostrzeżony, poszedłem za panem młodym. Siedział na trawie, na skraju wysokiej gromby, na wprost wyniosłej, potężnej dzikiej gruszy rosnącej po przeciwległej stronie wąwozu i szlochał. Szlochał jak małe, skrzywdzone dziecko. A potem zaczął pić. Przyłożył szyjkę flaszki do ust i wlewał w gardło gorzałkę. Stałem nieopodal w cieniu, niewidoczny i obserwowałem tę scenę. Targały mną mieszane uczucia. Z jednej strony poczułem ulgę, że Rozalka wciąż, w duszy, w uczuciach jest... moja. Z drugiej zaś, żal mi się zrobiło tego oszukanego i skrzywdzonego, niewinnego chłopaka, którego życie właśnie rozsypywało się w gruzy...
Wojtek pociągnął jeszcze raz i drugi z flaszki, a potem legł na trawie, obróciwszy się twarzą do ziemi. Odczekałem parę chwil, aż zapadnie w ciężki pijacki sen, po czym zbliżyłem się do niego i odwróciłem na bok, przewidując, że może mieć torsje. Leżąc twarzą w dół, mógłby się zadusić wymiocinami. Chociaż... chociaż może to i dla niego byłoby lepsze?... Nie chciałem go jednak mieć na sumieniu, a poza tym, widząc to wszystko, teraz naprawdę szczerze mu współczułem. W tejże jednak samej chwili wzdrygnąłem się... bo w sercu poczułem jednak oddech Lewiatana, demona zazdrości...
______________________
1 Wszystkie przyśpiewki z Kolberga, Sandomierskie.

Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.




Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: