Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (18)
Zaproszenie
Matka
w ciężkiej żałobie, bo też i ciotkę kochała bardzo, zmęczona,
drzemała w saloniku, w fotelu stojącym nieopodal okna. Ja
dotrzymywałem jej towarzystwa i siedząc naprzeciwko, zagłębiony
byłem w lekturze Demonomanii Trentowskiego, pochodzącej z
ciotczynego kuferka. Nie mogłem
się skupić, bo myślami błądziłem gdzieś daleko.
Po
pogrzebie, kiedy w domu zrobiło się nareszcie cicho, zauważyliśmy,
że stało się jakoś pusto i smutno. Matka wyraźnie cierpiała, a
i ja czułem się troszkę nieswojo i... co tu dużo mówić,
tęskniłem za tą, która odeszła już na zawsze. Chociaż
bynajmniej nie byłem do ciotki przesadnie przywiązany, ani też nie
czułem wyrzutów sumienia z powodu tego, iż przez to, że
opróżniłem kufer, ciotka zeszła z tego świata. Wręcz
przeciwnie, odczuwałem zadowolenie z faktu, iż udało mi się
uratować tyle cennych, rzadkich, czy wręcz unikalnych dzieł
starodawnej mądrości.
Naraz
posłyszałem stukanie do drzwi frontowych. Nie budząc matki,
wyszedłem do sieni, by otworzyć. Za progiem stała Rozalka z
narzeczonym. Przez chwilę w milczeniu wpatrywaliśmy się w siebie,
aż w końcu zapytałem:
– A
cóż to was sprowadza?
– My
do pani, no i... do ciebie... też... może byś nas wpuścił?
Skinąłem
głową i odsunąwszy się na bok, pozwoliłem gościom wejść do
środka. Gestem zaprosiłem ich do saloniku. Matka już się
przecknęła i na widok przybyłych powstała wyraźnie zadowolona:
– Rozalka,
dziecko! Jakże się cieszę, że cię widzę! To, jak mniemam, twój
narzeczony? Przedstawże mi go!
Po
dokonanych prezentacjach Rozalka rozsiadła się dość pewnie na
wskazanym jej miejscu, chłopak jednak wyraźnie speszony, ledwie
przycupnął na krześle.
– Pozwolą
państwo poprosić się na nasz ślub... No i na wesele, jeśli
byłaby taka wola... chociaż... no ja wiem... rozumiem... śmierć,
żałoba, ale chociaż na ślub... Będziemy radzi ogromnie i
zaszczyceni...
– Oj,
no pewnie! Pewnie, że przyjdziemy, z wielką chęcią i z
przyjemnością. I ciotka, Panie, świeć nad jej duszą, gdyby żyła,
też by przyszła. Dobre z ciebie dziecko, Rozalka. A i o tobie wiele
pochlebnych zdań słyszałam, chłopcze. Na wesele nie, ale na ślub,
jak najbardziej przyjdziemy.
Słysząc
te słowa, zrobiłem chyba jakąś nietęgą minę, bo matka ze
zdziwieniem spojrzała na mnie i zapytała:
– Cóż
ci to, Stasiu, nie cieszysz się z zaproszenia? Wszak znacie się z
Rozalką od najmłodszych lat.
Nie
wypadało powiedzieć nic innego, więc burknąłem pod nosem:
– No
tak, oczywiście... tak... przyjdę... oczywiście...
Rozalka
spojrzała na mnie trochę spode łba, uśmiechając się z
nieskrywaną ironią, co sprawiło, że poczułem się bardzo głupio.
Nie
minęło i dziesięć minut, a narzeczeni podnieśli się,
podziękowali nam, że przyjęliśmy zaproszenie, pożegnali się i
wyszli.
– Trzeba
pomyśleć o jakimś gustownym, ale i przydatnym dla nowożeńców
prezencie ślubnym – powiedziała matka. – Może masz, syneczku,
jakiś pomysł?
Przecząco
pokręciłem głową.
– Pójdę
się przejść, mamusiu. Wkrótce zacznie zmierzchać. A jak wrócę,
to zrobię lekcje na jutro.
– A
dużo masz zadane?
– Nie,
mamusiu, niezbyt, ale muszę się w łacinie podciągnąć, bo mi coś
ostatnio nie najlepiej idzie.
– No
dobrze, a ja się nigdzie nie wybieram, może coś poczytam, mam nową
ciekawą lekturę.
– A
co takiego?
– Cet
czy licho, pana Kraszewskiego.
– I
o czymże to?
– Bardzo
zajmująca książka... może... może trochę nieodpowiednia na
okres żałoby, ale pozwala mi cokolwiek myśli oderwać i smutek
przygasić... A rzecz to o dwu braciach, którzy rywalizują między
sobą o serce pięknej kasztelanki.
– Zatem
przyjemnej lektury ci życzę.
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.