środa, 14 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (17)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (16)


Szokujące wieści



Był zamglony niedzielny wrześniowy poranek, ale już nie tak wczesny, bo ciotka zdążyła wrócić z kościoła. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu uległa jakby wewnętrznej przemianie. Jej wcześniejsze zainteresowanie rzeczami tajemnymi, seansami spirytystycznymi, wiedzą ukrytą, całkiem zanikły. Nie tylko przestała się nimi zajmować, ale nawet nie chciała o nich rozmawiać. Ba! słuchać nawet. Gdy w jej obecności, ktoś próbował coś napomykać na takie tematy, ciotka ucinała rozmowę, a jeśli ktoś bywał uparty i drążył tę materię, po prostu wychodziła z pokoju.
Czułem się kiepsko i do żadnego kościoła nawet się nie wybierałem. Na samą myśl o tym, że mógłbym tam pójść, budziło się we mnie obrzydzenie i jakby wewnętrzny bunt, a nawet jakaś agresja, czego zrozumieć nie mogłem, ale... akceptowałem. Zresztą, od czasu gdyśmy byli, w ową pamiętną noc, z Gryczichinem i Rozalką u Majcyny, nie zajrzałem do kościoła ni razu.
Siedzieliśmy przy stole i jedliśmy śniadanie. Matka milczała, patrząc w talerz, natomiast ciotka zdawała się jakaś podniecona i widać było, że jest czymś mocno zaabsorbowana. W końcu odezwała się, spoglądając niepewnym wzrokiem raz na mnie, raz na matkę:
Byłam dziś na mszy św. u benedyktynek. Potem rozmawiałam z ksienią...
A o czymże to, ciociu?
O całym swoim życiu... O złu, jakie popełniłam, o zamęcie, jaki zasiałam w wielu duszach...
Spojrzałem z zainteresowaniem na ciotkę i spytałem:
I po cóż to?
Czas chyba wszystko uporządkować, odpokutować, zadośćuczynić za wszystko zło...
Jak? – zapytała nieśmiało matka.
Mam uzbierane sporo gotowizny, przeznaczę ją na posag... reszty dni dożyję w klasztorze...
Co? Gdzie? – zdumiała się matka.
U Panien Benedyktynek.
Przecież cię nie przyjmą na mniszkę. Zbyt wiekowa jesteś, ciociu.
Na mniszkę – tak, na rezydentkę – nie.
I cóż ci to da?
Będę pokutować i modlić się za wszystkich, których skrzywdziłam duchowo, moralnie...
To i w domu możesz.
W klasztorze będę bliżej Boga, tam mnie nic nie będzie rozpraszać...
A ksieni już wie o twoim pomyśle?
Wszak mówiłam. Wie i popiera. Umówiłam się już też, na dziś, na popołudnie, z kapelanem Panien Benedyktynek, aby odbyć spowiedź generalną... z całego życia...
Ciotka zamilkła na chwilę, a potem ciągnęła dalej:
Wiem, iż wam to nie w smak, że klasztor dostanie moje pieniądze... ale nie wszystkie. Sprawiedliwie je podzielę między ciebie, Elizko, Stasia i zakonnice. Nie skrzywdzę was. Wierzaj mi.
Cóż, rób jak uważasz. Twoje pieniądze, twoje życie, twoja wola... twoje... zbawienie... Nie mogę cię zganić... wręcz muszę pochwalić... Przez wiele, wiele lat żarliwie modliłam się o to, byś się nawróciła, byś powróciła do Boga...
Matka, wzruszona, nie dokończyła zdania. Odsunęła talerz i wyszła z jadalni. Podniosłem się i ja i ruszyłem w jej ślady. Toż to była nowina! Czegoś takiego ani byśmy się nie spodziewali.


* * *


Ciemno już się robiło za oknem, gdy ciotka wróciła do domu.
Spowiedź odbyłam, komunikowałam, więc teraz czas zacząć porządkować życie i sprawy – poinformowała nas od progu. – Lżej mi, jakby ktoś ciężki wór z barków mi ściągnął. Może kapelan pragnienie me poprze i przyjmą mnie nawet do zakonu, a nie tylko na rezydentkę.
I twoje obłóczyny byłoby tak widowiskowe, jak obłóczyny Franciszki Tarłówny, których opis niegdyś czytałam? – zapytała matka złośliwie nieco.
Ciotka się uśmiechnęła:
Nie, oj nie, Elizko, co najwyżej prywatnie, po cichu, i w tajemnicy przez Rosjanami. Wszak wiesz, że jest zakaz przyjmowania nowych zakonnic, i to pewnie bez względu na to ile lat by miała kandydatka.
A jakże te obłóczyny Tarłówny wyglądały? – zapytałem zaciekawiony, a ciotka mnie poprała, najwyraźniej zainteresowana owym dawnym obrzędem.
Tedy słuchajcie, ale opowieść to i barwna i nieco przydługa. Rzecz się działa w roku 1703, tutaj u nas, w Sandomierzu, kiedy panna Franciszka Tarłówna do benedyktynek wstępowała. Nasamprzód, gdy nowicjuszka zbliżyła się do klasztornej furty, ta się przed nią otwarła na oścież i spostrzegła stojącą w sieni cudną pannę przebraną za anioła, która dzierżony w dłoni wianek, z ruty uwity, Tarłównie podała, jako symbol niebieskiej korony, którą otrzyma, jeśli w klasztorze w czystości resztę swych dni przepędzi. Później ku ołtarzowi powiedli ją panowie z możnych rodów. Panna w prawej dłoni trzymała świecę gorejącą, z żółtego wosku ulaną, jako symbol heroicznej ku Panu Bogu miłości. Przywiódłszy ją na środek kościoła, posadzono ją tam na ławce, wpośród dwudziestu czterech płonących świec. Potem do ołtarza wyszedł biskup odprawiać Sumę. W czasie jej trwania panna po trzykroć składała ofiarę. Raz rzucając pieniądze na tacę, jako symbol wyzbycia się bogactw, drugi raz zakładając ów wianek ruciany, który otrzymała od dziewczęcia przebranego za anioła, na głowę Chrystusa Pana na krucyfiksie rozpiętego, jako symbol wyzbycia się własnej woli i chęci całkowitego poddania się Zbawicielowi. A na koniec, zakładając pierścień ślubny na palec tegoż Pana Jezusa Ukrzyżowanego, jako znak nieodmiennej i czystej intencji służenia Mu aż do śmierci. Po Sumie zaprowadzono ją za kratę, gdzie padła krzyżem na ziemię, na znak, iż umiera dla świata...
Taak... – powiedziała ciotka przeciągle. – Piękne to było, ja – jeśli w ogóle – to jednak śluby złożę prywatnie i to pewnie nawet nie w kościele, a w klasztornej kaplicy. Ale, ale... zapomniałabym wam powiedzieć, mam jeszcze drugą nowinę!
Jeszcze jedną? – zapytałem dość zaintrygowany. – A jakąż to ciociu?
No! Nie taką jak ta moja, ale zawsze nowinę – opowiedziała z uśmiechem. – Pamiętacie tę milutką Rozalkę Rucińską z Chałupek? To śliczne dziecko?
Poczułem się jakoś nieswojo, słysząc owo imię i szykując się, że posłyszę o tym, czego się najbardziej obawiałem, o skutku moich względem niej... poczynań, więc nic nie odrzekłem, ale matka zapytała z zainteresowaniem:
Tak, oczywiście, pamiętam. I co? Co z nią?
W zasadzie nic takiego, za mąż wychodzi.
Za mąż? Młodziutka jeszcze, mogłaby z rok-dwa poczekać.
Pewnie by mogła, ale jak się trafiła znakomita partia, przystojny, zamożny kawaler, to na co ma czekać?
I któż to taki? Wie ciocia? – zapytałem niepewnym, więznącym mi w gardle głosem.
Oj, zaraz, zaraz, niechże sobie imię przypomnę, no, ten młody Karczyński z Gierlachowa. No jakże mu tam… Mają cegielnię na pograniczu Chałupek i Krukowa...
Wojtek? – powiedziała matka.
O, tak, właśnie. Wojtek.
To dobra rodzina, ci Karczyńscy, jakaś chyba nawet schłopiała szlachta. A ów Wojtek ma bardzo dobrą opinię.
No to się dziewczynie udało. Z biedy, z wielkiej biedy pochodzi, ale przyznać trzeba, że i ci Rucińscy poczciwi ludzie. No, niech im się tam, młodym, dzieje jak najlepiej. Starzy ciężkie życie wiodą, niechże ich jedynemu dziecku lżej będzie.
A wie ciocia, że ci Rucińscy darzą mnie jakąś szczególną estymą? Kilkakroć nawet zapraszali nas do siebie, do chaty, jakem ze Stasiem na spacery na Chałupki chadzała. Mogą nas na ślub i na wesele poprosić – dodała matka, uśmiechając się przy tym. – Jak, Stasiu, myślisz? Zaproszą?
Nie wiem – odparłem, a głos coraz bardziej grzązł mi w gardle. Czułem, jak ogarnia mnie zazdrość jakaś straszna, niewyobrażalna wręcz, lecz jednocześnie poczucie ulgi, że wszystko tak dobrze się rozwiązuje, że nie będę musiał odpowiadać za swoje grzechy, że ktoś inny, choć tego nieświadom, ale przecie zwolni mnie z odpowiedzialności.
Jeśli nas zaproszą, to trzeba będzie pójść, splendoru dodamy weselisku – rzekła ze śmiechem ciotka, zerkając na mnie. Widać w mojej twarzy dostrzegła coś niepokojącego, bo podniosła do oczu lorgnon i bacznie mnie zlustrowała. – A co tobie jest, chłopcze? Bardzoś pobladł.
Rzeczywiście – potwierdziła matka. – Źle się czujesz?
Tak... dobrze... może nie całkiem... mam jakąś ciężkość na żołądku... – skłamałem.
Zaparzę ci mięty z dziurawcem. Wypijesz, położysz się i dolegliwości miną.
Niech będzie – skinąłem głową na znak zgody.
Naraz ciotka drgnęła, a w jej oczach pojawił się strach. Rozejrzała się po saloniku, w którym raptem zrobiło się bardzo zimno, a w powietrzu rozszedł się dziwaczny, nieprzyjemny zapach, jakby gnijącego zielska zmieszanego z duszącym swądem tlącej się siarki i zatęchłymi wyziewami bagnisk. Z mojego pokoju dobiegł jakby odgłos stąpania kogoś wielkiego i ciężkiego.
Mój Boże... – szepnęła ciotka. – Mój Boże... Ledwiem duszę oczyściła, ledwiem postanowienie podjęła, a oni już dają znać, że nie odstąpią ode mnie tak łatwo...
Jacy oni? – zapytała moja matka, zmienionym od strachu głosem.
Ci, którzy przez moje grzechy roszczą sobie do mnie prawo... – wyszeptała ciotka zbielałymi wargami.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Wreszcie ciotka głośnym szeptem jęła mówić, ale jakby nie do nas, a do niewidzialnych jakichś słuchaczy.
Spalę, skoro świt spalę wszystkie księgi magiczne, amulety. Wszystko w piec rzucę... A czego spalić się nie da, porozbijam, do Wisły cisnę, w bagnie potopię.
Smród stał się aż gęsty, tak gęsty, że zdawało się, iż można go nożem krajać. Dusił i przyprawiał o mdłości i zawroty głowy.
Wtem ciotka porwała się na nogi ze słowami:
Wychodzę stąd na noc Elizko, nie chcę stwarzać dla was niebezpieczeństwa.
Ciociu! – zaprotestowała matka. – Dokądże ciocia pójdzie?
Poproszę o nocleg w klasztorze, a odmówią, to będę się błąkać po mieście. Noc szybko zleci. Rankiem wrócę i popalę wszystko...


* * *


Po wyjściu ciotki w pokoju zrobiło się cieplej i odór gdzieś się ulotnił. Ani ja, ani matka nie kwapiliśmy się do swoich pokojów. Matka najwyraźniej bała się udać na spoczynek, ja natomiast, po swoich ostatnich doświadczeniach z innym wymiarem, może to dziwne, lecz nie lękałem się wcale. W głowie ciągle słyszałem słowa ciotki, że popali wszystko – księgi, amulety, domyślałem się, że mówi o całej zawartości kufra...
Przypomniały mi się starożytne, bezcenne księgi, którem ongiś przeglądał, kryjące skarby tajemnej wiedzy, zgromadzonej przez mędrców i magów przez stulecia i tysiąclecia. Nie, nie dopuszczę do tego, by strawiły je płomienie! Przenigdy!
Mamusiu, idźże już na spoczynek. Bardzoś, jak widzę zmęczona. Jeśli się boisz, nie gaś świecy i zostaw drzwi uchylone. Będę czuwał, póki nie zaśniesz.
Mój ty syneczku kochany – pogładziła mnie dłonią po podbródku, ucałowała w czoło. – Dobrze, posłucham cię i pójdę spać.
Długo jeszcze siedziałem w saloniku, nasłuchując odgłosów z pokoju matki. Moich uszu dobiegały westchnienia, skrzypienie łóżka, na którym się przewracała z boku na bok, nie mogąc przywołać snu. W końcu jednak, po prawie dwu godzinach, posłyszałem jej głęboki, spokojny oddech i lekkie pochrapywanie.
Wstałem ostrożnie, i na palcach, by nie czynić hałasu, udałem się do swojego pokoju. Wysunąłem szufladę komódki i wydobyłem z niej pęk wytrychów, które kiedyś dał mi Paweł Pętlicki. Zzułem buty i boso podszedłem do drzwi pokoju ciotki. Nacisnąłem klamkę... były otwarte. Wszedłem do środka. Zamknąłem za sobą drzwi, zapaliłem świecę i zbliżyłem się do kufra. Wziąłem w palce stosowny wytrych i zawahawszy się przez jedną chwilkę, włożyłem go do kłódki. Zgrzytnęło i dał się słyszeć metaliczny dźwięk odskakującego skobelka. Ostrożnie podniosłem wieko. Uniosłem świecę, wnętrze kufra się rozświetliło, a ja z zapartym tchem wpatrywałem się w jego zawartość...
Nie minął kwadrans, a wszystkie księgi były już w moim pokoju. Potem zamknąłem kłódkę, aby nie pozostał ślad po tym, co zrobiłem. To, com wziął z kufra, zapakowałem do obszernej brezentowej torby i wyszedłem po cichu przez okno, zabierając torbę ze sobą. Nie upłynęła i godzina, a księgi i reszta zawartości, znalazły się w pewnej bezpiecznej, zapomnianej już piwnicy pod na wpół zrujnowanym i opuszczonym domkiem, przylegającym do resztek rozwalin muru miejskiego, nieopodal szczątków Bramy Krakowskiej. Wróciłem do domu i położyłem się spać. Nie zastanawiałem się nad tym, co powie ciotka, gdy rankiem spostrzeże, iż kufer jest pusty. Powoli zanurzyłem się w spokojną, czarną czeluść snu bez marzeń...


* * *


Wystraszony zerwałem się z posłania na równe nogi. Gdzieś z głębi domu dolatywał krzyk ciotki. Nawet nie narzucając szlafroka, w samej nocnej koszuli, pobiegłem czym prędzej zobaczyć, co się stało. Drzwi jej pokoju były rozwarte na oścież, a ciotka, stojąc nad otwartym pustym kufrem, krzyczała i płakała. Moja matka stała przy niej i obejmując za ramiona, próbowała uspokoić i pocieszyć, nie przynosiło to wszakże żadnego skutku. Ciotka zachowywała się histerycznie.
Po kilku minutach jednak raptownie zamilkła, pobladła i osunąwszy się na fotel stojący w pobliżu, obydwiema rękami chwyciła się za serce. Z trudem łapała oddech, a ból wykrzywił jej twarz. Później pot uperlił jej czoło, ogarnął ją wyraźny niepokój, a na koniec jęła odczuwać nudności.
Ciociu, ciociu! – wystraszona matka próbowała jej podać szklankę z wodą.
Ciotka jednak wycharczała tylko:
O mój Jezu, miłosierdzia... – a potem nie mogła już wydobyć z siebie głosu i wprost zwijając się z bólu, z coraz większym trudem łapała oddech.
Stasiu, biegnij czym prędzej po doktora!
Księdza... – wycharczała ciotka.
Drżącymi rękami zacząłem się ubierać. Ze zdenerwowania ze trzy razy trafiałem nogą w niewłaściwą nogawkę spodni. Gdy w końcu już byłem gotów i nie zawiązując nawet butów, chwyciłem za klamkę u drzwi, by wybiec na ulicę, ciotka zacharczała kilkakroć, a potem jej ciało zwiotczało i osunęło się bezwładnie w ramionach matki.
Zawróciłem od drzwi i zbliżyłem się do fotela. Pochyliłem nad twarzą leżącej. Oczy i usta miała wpółotwarte, nie oddychała. Matka położyła jej dłoń na sercu i po chwili tylko przecząco pokręciła głową. Ja jednak miałem jeszcze nadzieję, że to tylko silne omdlenie. Podsunąłem ciotce do ust i nosa nieduże lusterko i bacznie wpatrywałem się w jego powierzchnię. Chociaż trzymałem je tak ze dwie, może trzy minuty, nie zmatowiało, co dowodziło, że nie oddychała. Tak, ciotka nie żyła. I to przeze mnie. Gdybym był nie ruszał kufra...
Syneczku, idź po księdza, niech przyjdzie z Olejami, póki nie ostygła... Dziękować Bogu, wczoraj się wyspowiadała... Z całego życia...

Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka 
All rights reserved.




Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: