Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (16)
Szokujące wieści
Był
zamglony niedzielny wrześniowy poranek, ale już nie tak wczesny, bo
ciotka zdążyła wrócić z kościoła. Zauważyłem, że od
jakiegoś czasu uległa jakby wewnętrznej przemianie. Jej
wcześniejsze zainteresowanie rzeczami tajemnymi, seansami
spirytystycznymi, wiedzą ukrytą, całkiem zanikły. Nie tylko
przestała się nimi zajmować, ale nawet nie chciała o nich
rozmawiać. Ba! słuchać nawet. Gdy w jej obecności, ktoś próbował
coś napomykać na takie tematy, ciotka ucinała rozmowę, a jeśli
ktoś bywał uparty i drążył tę materię, po prostu wychodziła z
pokoju.
Czułem
się kiepsko i do żadnego kościoła nawet się nie wybierałem. Na
samą myśl o tym, że mógłbym tam pójść, budziło się we mnie
obrzydzenie i jakby wewnętrzny bunt, a nawet jakaś agresja, czego
zrozumieć nie mogłem, ale... akceptowałem. Zresztą, od czasu
gdyśmy byli, w ową pamiętną noc, z Gryczichinem i Rozalką u
Majcyny, nie zajrzałem do kościoła ni razu.
Siedzieliśmy
przy stole i jedliśmy śniadanie. Matka milczała, patrząc w
talerz, natomiast ciotka zdawała się jakaś podniecona i widać
było, że jest czymś mocno zaabsorbowana. W końcu odezwała się,
spoglądając niepewnym wzrokiem raz na mnie, raz na matkę:
– Byłam
dziś na mszy św. u benedyktynek. Potem rozmawiałam z ksienią...
– A
o czymże to, ciociu?
– O
całym swoim życiu... O złu, jakie popełniłam, o zamęcie, jaki
zasiałam w wielu duszach...
Spojrzałem
z zainteresowaniem na ciotkę i spytałem:
– I
po cóż to?
– Czas
chyba wszystko uporządkować, odpokutować, zadośćuczynić za
wszystko zło...
– Jak?
– zapytała nieśmiało matka.
– Mam
uzbierane sporo gotowizny, przeznaczę ją na posag... reszty dni
dożyję w klasztorze...
– Co?
Gdzie? – zdumiała się matka.
– U
Panien Benedyktynek.
– Przecież
cię nie przyjmą na mniszkę. Zbyt wiekowa jesteś, ciociu.
– Na
mniszkę – tak, na rezydentkę – nie.
– I
cóż ci to da?
– Będę
pokutować i modlić się za wszystkich, których skrzywdziłam
duchowo, moralnie...
– To
i w domu możesz.
– W
klasztorze będę bliżej Boga, tam mnie nic nie będzie
rozpraszać...
– A
ksieni już wie o twoim pomyśle?
– Wszak
mówiłam. Wie i popiera. Umówiłam się już też, na dziś, na
popołudnie, z kapelanem Panien Benedyktynek, aby odbyć spowiedź
generalną... z całego życia...
Ciotka
zamilkła na chwilę, a potem ciągnęła dalej:
– Wiem,
iż wam to nie w smak, że klasztor dostanie moje pieniądze... ale
nie wszystkie. Sprawiedliwie je podzielę między ciebie, Elizko,
Stasia i zakonnice. Nie skrzywdzę was. Wierzaj mi.
– Cóż,
rób jak uważasz. Twoje pieniądze, twoje życie, twoja wola...
twoje... zbawienie... Nie mogę cię zganić... wręcz muszę
pochwalić... Przez wiele, wiele lat żarliwie modliłam się
o to, byś się nawróciła, byś powróciła do Boga...
Matka,
wzruszona, nie dokończyła zdania. Odsunęła talerz i wyszła z
jadalni. Podniosłem się i ja i ruszyłem w jej ślady. Toż to była
nowina! Czegoś takiego ani byśmy się nie spodziewali.
*
* *
Ciemno
już się robiło za oknem, gdy ciotka wróciła do domu.
– Spowiedź
odbyłam, komunikowałam, więc teraz czas zacząć porządkować
życie i sprawy – poinformowała nas od progu. – Lżej mi, jakby
ktoś ciężki wór z barków mi ściągnął. Może kapelan
pragnienie me poprze i przyjmą mnie nawet do zakonu, a nie tylko na
rezydentkę.
– I
twoje obłóczyny byłoby tak widowiskowe, jak obłóczyny Franciszki
Tarłówny, których opis niegdyś czytałam? – zapytała matka
złośliwie nieco.
Ciotka
się uśmiechnęła:
– Nie,
oj nie, Elizko, co najwyżej prywatnie, po cichu, i w tajemnicy przez
Rosjanami. Wszak wiesz, że jest zakaz przyjmowania nowych zakonnic,
i to pewnie bez względu na to ile lat by miała kandydatka.
– A
jakże te obłóczyny Tarłówny wyglądały? – zapytałem
zaciekawiony, a ciotka mnie poprała, najwyraźniej zainteresowana
owym dawnym obrzędem.
– Tedy
słuchajcie, ale opowieść to i barwna i nieco przydługa. Rzecz się
działa w roku 1703, tutaj u nas, w Sandomierzu, kiedy panna
Franciszka Tarłówna do benedyktynek wstępowała. Nasamprzód, gdy
nowicjuszka zbliżyła się do klasztornej furty, ta się przed nią
otwarła na oścież i spostrzegła stojącą w sieni cudną pannę
przebraną za anioła, która dzierżony w dłoni wianek, z ruty
uwity, Tarłównie podała, jako symbol niebieskiej korony, którą
otrzyma, jeśli w klasztorze w czystości resztę swych dni
przepędzi. Później ku ołtarzowi powiedli ją panowie z możnych
rodów. Panna w prawej dłoni trzymała świecę gorejącą, z
żółtego wosku ulaną, jako symbol heroicznej ku Panu Bogu miłości.
Przywiódłszy ją na środek kościoła, posadzono ją tam na ławce,
wpośród dwudziestu czterech płonących świec. Potem do ołtarza
wyszedł biskup odprawiać Sumę. W czasie jej trwania panna po
trzykroć składała ofiarę. Raz rzucając pieniądze na tacę, jako
symbol wyzbycia się bogactw, drugi raz zakładając ów wianek
ruciany, który otrzymała od dziewczęcia przebranego za anioła, na
głowę Chrystusa Pana na krucyfiksie rozpiętego, jako symbol
wyzbycia się własnej woli i chęci całkowitego poddania się
Zbawicielowi. A na koniec, zakładając pierścień ślubny na palec
tegoż Pana Jezusa Ukrzyżowanego, jako znak nieodmiennej i czystej
intencji służenia Mu aż do śmierci. Po Sumie zaprowadzono ją za
kratę, gdzie padła krzyżem na ziemię, na znak, iż umiera dla
świata...
– Taak...
– powiedziała ciotka przeciągle. – Piękne to było, ja –
jeśli w ogóle – to jednak śluby złożę prywatnie i to pewnie
nawet nie w kościele, a w klasztornej kaplicy. Ale, ale...
zapomniałabym wam powiedzieć, mam jeszcze drugą nowinę!
– Jeszcze
jedną? – zapytałem dość zaintrygowany. – A jakąż to ciociu?
– No!
Nie taką jak ta moja, ale zawsze nowinę – opowiedziała z
uśmiechem. – Pamiętacie tę milutką Rozalkę Rucińską z
Chałupek? To śliczne dziecko?
Poczułem
się jakoś nieswojo, słysząc owo imię i szykując się, że
posłyszę o tym, czego się najbardziej obawiałem, o skutku moich
względem niej... poczynań, więc nic nie odrzekłem, ale matka
zapytała z zainteresowaniem:
– Tak,
oczywiście, pamiętam. I co? Co z nią?
– W
zasadzie nic takiego, za mąż wychodzi.
– Za
mąż? Młodziutka jeszcze, mogłaby z rok-dwa poczekać.
– Pewnie
by mogła, ale jak się trafiła znakomita partia, przystojny,
zamożny kawaler, to na co ma czekać?
– I
któż to taki? Wie ciocia? – zapytałem niepewnym, więznącym mi
w gardle głosem.
– Oj,
zaraz, zaraz, niechże sobie imię przypomnę, no, ten młody
Karczyński z Gierlachowa. No jakże mu tam… Mają cegielnię na
pograniczu Chałupek i Krukowa...
– Wojtek?
– powiedziała matka.
– O,
tak, właśnie. Wojtek.
– To
dobra rodzina, ci Karczyńscy, jakaś chyba nawet schłopiała
szlachta. A ów Wojtek ma bardzo dobrą opinię.
– No
to się dziewczynie udało. Z biedy, z wielkiej biedy pochodzi, ale
przyznać trzeba, że i ci Rucińscy poczciwi ludzie. No, niech im
się tam, młodym, dzieje jak najlepiej. Starzy ciężkie życie
wiodą, niechże ich jedynemu dziecku lżej będzie.
– A
wie ciocia, że ci Rucińscy darzą mnie jakąś szczególną estymą?
Kilkakroć nawet zapraszali nas do siebie, do chaty, jakem ze Stasiem
na spacery na Chałupki chadzała. Mogą nas na ślub i na wesele
poprosić – dodała matka, uśmiechając się przy tym. – Jak,
Stasiu, myślisz? Zaproszą?
– Nie
wiem – odparłem, a głos coraz bardziej grzązł mi w gardle.
Czułem, jak ogarnia mnie zazdrość jakaś straszna, niewyobrażalna
wręcz, lecz jednocześnie poczucie ulgi, że wszystko tak dobrze się
rozwiązuje, że nie będę musiał odpowiadać za swoje grzechy, że
ktoś inny, choć tego nieświadom, ale przecie zwolni mnie z
odpowiedzialności.
– Jeśli
nas zaproszą, to trzeba będzie pójść, splendoru dodamy weselisku
– rzekła ze śmiechem ciotka, zerkając na mnie. Widać w mojej
twarzy dostrzegła coś niepokojącego, bo podniosła do oczu lorgnon
i bacznie mnie zlustrowała. – A co tobie jest, chłopcze? Bardzoś
pobladł.
– Rzeczywiście
– potwierdziła matka. – Źle się czujesz?
– Tak...
dobrze... może nie całkiem... mam jakąś ciężkość na
żołądku... – skłamałem.
– Zaparzę
ci mięty z dziurawcem. Wypijesz, położysz się i dolegliwości
miną.
– Niech
będzie – skinąłem głową na znak zgody.
Naraz
ciotka drgnęła, a w jej oczach pojawił się strach. Rozejrzała
się po saloniku, w którym raptem zrobiło się bardzo zimno, a w
powietrzu rozszedł się dziwaczny, nieprzyjemny zapach, jakby
gnijącego zielska zmieszanego z duszącym swądem tlącej się
siarki i zatęchłymi wyziewami bagnisk. Z mojego pokoju dobiegł
jakby odgłos stąpania kogoś wielkiego i ciężkiego.
– Mój
Boże... – szepnęła ciotka. – Mój Boże... Ledwiem duszę
oczyściła, ledwiem postanowienie podjęła, a oni już dają
znać, że nie odstąpią ode mnie tak łatwo...
– Jacy
oni? – zapytała moja matka, zmienionym od strachu głosem.
– Ci,
którzy przez moje grzechy roszczą sobie do mnie prawo... –
wyszeptała ciotka zbielałymi wargami.
Zapadło
kłopotliwe milczenie. Wreszcie ciotka głośnym szeptem jęła
mówić, ale jakby nie do nas, a do niewidzialnych jakichś
słuchaczy.
– Spalę,
skoro świt spalę wszystkie księgi magiczne, amulety. Wszystko w
piec rzucę... A czego spalić się nie da, porozbijam, do Wisły
cisnę, w bagnie potopię.
Smród
stał się aż gęsty, tak gęsty, że zdawało się, iż można go
nożem krajać. Dusił i przyprawiał o mdłości i zawroty głowy.
Wtem
ciotka porwała się na nogi ze słowami:
– Wychodzę
stąd na noc Elizko, nie chcę stwarzać dla was niebezpieczeństwa.
– Ciociu!
– zaprotestowała matka. – Dokądże ciocia pójdzie?
– Poproszę
o nocleg w klasztorze, a odmówią, to będę się błąkać po
mieście. Noc szybko zleci. Rankiem wrócę i popalę wszystko...
*
* *
Po
wyjściu ciotki w pokoju zrobiło się cieplej i odór gdzieś się
ulotnił. Ani ja, ani matka nie kwapiliśmy się do swoich pokojów.
Matka najwyraźniej bała się udać na spoczynek, ja natomiast, po
swoich ostatnich doświadczeniach z innym wymiarem, może to dziwne,
lecz nie lękałem się wcale. W głowie ciągle słyszałem słowa
ciotki, że popali wszystko – księgi, amulety, domyślałem się,
że mówi o całej zawartości kufra...
Przypomniały
mi się starożytne, bezcenne księgi, którem ongiś przeglądał,
kryjące skarby tajemnej wiedzy, zgromadzonej przez mędrców i magów
przez stulecia i tysiąclecia. Nie, nie dopuszczę do tego, by
strawiły je płomienie! Przenigdy!
– Mamusiu,
idźże już na spoczynek. Bardzoś, jak widzę zmęczona. Jeśli się
boisz, nie gaś świecy i zostaw drzwi uchylone. Będę czuwał, póki
nie zaśniesz.
– Mój
ty syneczku kochany – pogładziła mnie dłonią po podbródku,
ucałowała w czoło. – Dobrze, posłucham cię i pójdę spać.
Długo
jeszcze siedziałem w saloniku, nasłuchując odgłosów z pokoju
matki. Moich uszu dobiegały westchnienia, skrzypienie łóżka, na
którym się przewracała z boku na bok, nie mogąc przywołać snu.
W końcu jednak, po prawie dwu godzinach, posłyszałem jej głęboki,
spokojny oddech i lekkie pochrapywanie.
Wstałem
ostrożnie, i na palcach, by nie czynić hałasu, udałem się do
swojego pokoju. Wysunąłem szufladę komódki i wydobyłem z niej
pęk wytrychów, które kiedyś dał mi Paweł Pętlicki. Zzułem
buty i boso podszedłem do drzwi pokoju ciotki. Nacisnąłem
klamkę... były otwarte. Wszedłem do środka. Zamknąłem za sobą
drzwi, zapaliłem świecę i zbliżyłem się do kufra. Wziąłem w
palce stosowny wytrych i zawahawszy się przez jedną chwilkę,
włożyłem go do kłódki. Zgrzytnęło i dał się słyszeć
metaliczny dźwięk odskakującego skobelka. Ostrożnie podniosłem
wieko. Uniosłem świecę, wnętrze kufra się rozświetliło, a ja
z zapartym tchem wpatrywałem się w jego zawartość...
Nie
minął kwadrans, a wszystkie księgi były już w moim pokoju. Potem
zamknąłem kłódkę, aby nie pozostał ślad po tym, co zrobiłem.
To, com wziął z kufra, zapakowałem do obszernej brezentowej torby
i wyszedłem po cichu przez okno, zabierając torbę ze sobą. Nie
upłynęła i godzina, a księgi i reszta zawartości, znalazły się
w pewnej bezpiecznej, zapomnianej już piwnicy pod na wpół
zrujnowanym i opuszczonym domkiem, przylegającym do resztek rozwalin
muru miejskiego, nieopodal szczątków Bramy Krakowskiej. Wróciłem
do domu i położyłem się spać. Nie zastanawiałem się nad tym,
co powie ciotka, gdy rankiem spostrzeże, iż kufer jest pusty.
Powoli zanurzyłem się w spokojną, czarną czeluść snu bez
marzeń...
*
* *
Wystraszony
zerwałem się z posłania na równe nogi. Gdzieś z głębi domu
dolatywał krzyk ciotki. Nawet nie narzucając szlafroka, w samej
nocnej koszuli, pobiegłem czym prędzej zobaczyć, co się stało.
Drzwi jej pokoju były rozwarte na oścież, a ciotka, stojąc nad
otwartym pustym kufrem, krzyczała i płakała. Moja matka stała
przy niej i obejmując za ramiona, próbowała uspokoić i pocieszyć,
nie przynosiło to wszakże żadnego skutku. Ciotka zachowywała się
histerycznie.
Po
kilku minutach jednak raptownie zamilkła, pobladła i osunąwszy się
na fotel stojący w pobliżu, obydwiema rękami chwyciła się za
serce. Z trudem łapała oddech, a ból wykrzywił jej twarz. Później
pot uperlił jej czoło, ogarnął ją wyraźny niepokój, a na
koniec jęła odczuwać nudności.
– Ciociu,
ciociu! – wystraszona matka próbowała jej podać szklankę z
wodą.
Ciotka
jednak wycharczała tylko:
– O
mój Jezu, miłosierdzia... – a potem nie mogła już wydobyć z
siebie głosu i wprost zwijając się z bólu, z coraz większym
trudem łapała oddech.
– Stasiu,
biegnij czym prędzej po doktora!
– Księdza...
– wycharczała ciotka.
Drżącymi
rękami zacząłem się ubierać. Ze zdenerwowania ze trzy razy
trafiałem nogą w niewłaściwą nogawkę spodni. Gdy w końcu już
byłem gotów i nie zawiązując nawet butów, chwyciłem za klamkę
u drzwi, by wybiec na ulicę, ciotka zacharczała kilkakroć, a potem
jej ciało zwiotczało i osunęło się bezwładnie w ramionach
matki.
Zawróciłem
od drzwi i zbliżyłem się do fotela. Pochyliłem nad twarzą
leżącej. Oczy i usta miała wpółotwarte, nie oddychała. Matka
położyła jej dłoń na sercu i po chwili tylko przecząco
pokręciła głową. Ja jednak miałem jeszcze nadzieję, że to
tylko silne omdlenie. Podsunąłem ciotce do ust i nosa nieduże
lusterko i bacznie wpatrywałem się w jego powierzchnię. Chociaż
trzymałem je tak ze dwie, może trzy minuty, nie zmatowiało, co
dowodziło, że nie oddychała. Tak, ciotka nie żyła. I to przeze
mnie. Gdybym był nie ruszał kufra...
– Syneczku,
idź po księdza, niech przyjdzie z Olejami, póki nie ostygła...
Dziękować Bogu, wczoraj się wyspowiadała... Z całego życia...
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.
All rights reserved.