Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (16)
Szepty i cienie
Usłyszałem
jakiś szept, a może westchnienie... Powoli budziłem się ze snu.
Leżałem bez ruchu, nie otwierając oczu. I oto znowu dobiegło do
mnie owo westchnienie ciche, szemrzące. Potem poczułem jak powoli,
bardzo powoli zsuwa się ze mnie kołdra, jakby ją ktoś niezwykle
delikatnie ściągał z posłania. Otworzyłem oczy. W pokoju było
widno niczym w dzień. Ogromna, srebrzystobiała tarcza księżyca
wisiała na niebie i wypełniała swym blaskiem szeroko otwarte okno,
rozlewając się świetlistą powodzią na całe pomieszczenie.
Uniosłem
się na łokciu i zerknąłem na posłanie. Przez moment wydało mi
się, że widzę czerwonego węża, jak wije się wściekle na
kołdrze. Przetarłem oczy, potrząsnąłem głową, a kiedy znów
popatrzyłem w to samo miejsce, niczego już tam nie było. Wskazówki
zegara stojącego nieopodal na stoliku wskazywały godzinę trzecią
nad ranem.
Jąłem
na nowo powoli pogrążać się w miękką otchłań snu i wówczas
poczułem, jak ktoś delikatnie siada obok mnie na posłaniu.
Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem. Leżałem niczym
sparaliżowany, czując, jak ktoś leciutko mnie dotyka. Wtedy
doznałem uczucia gwałtownego spadania w otchłań. Pomyślałem, że
umieram, że to moje ostatnie chwile, nie mogłem bowiem się
poruszyć ani zawołać o pomoc. W końcu wszakże, z wielkim
trudem, zdołałem otworzyć oczy. Zrazu obok dostrzegłem tylko
cień, który pochylał się nade mną i szeptał do ucha coś, czego
nie rozumiałem. Było to niczym szemranie strumyczka przelewającego
się przez przeszkodę z piachu i kamieni, układające się w jedno
tylko słowo po wielokroć powtarzane: Lilith... Lilith... Lilith...
Potem cień począł nabierać kształtów. Dostrzegłem ciemną
sylwetkę, czy może raczej kontur tylko, jakby kobiecej postaci i
poczułem emanującą od niej zmysłową, miękką, a jednocześnie
agresywną... płciowość. Nie umiem znaleźć innego określenia
tego, czego doświadczałem. Czułem, że owa istota chce we mnie
wejść, a ja – choć w pierwszej chwili ze wszystkich sił się
temu opierałem – powoli zwiotczałem i bezwolnie dawałem się jej
posiąść. Wtedy szmer począł układać się w kolejne wyraźne
słowa:
– Nie
ma Boga, chuć jest tylko... Nie ma miłości... chuć jest tylko i
lubieżność... Chuć i nienawiść... Lubieżność i zatracenie...
Odrzuć Boga, bo ułuda to i omamienie, odrzuć Boga, a sam nim się
staniesz... Będziesz wolny... szczęśliwy... wolny... szczęśliwy...
wolny... Czego zapragniesz, to będzie twoje... Zatrać się w
pożądliwości, a nikt ci się nie oprze... Żyj dla rozkoszy... a
rozkosz żyć będzie w tobie... i zawiedzie cię do
nieśmiertelności... bo w eksplozji rozkoszy wieczność się
zamyka, rozkosz to jakby skon i zmartwychwstanie w jednym błysku
zamknięte... Mnóż owe błyski, aż w jedną zleją się strugę i
popłyniesz w niej i rozlejesz w atramentowo lśniącą powódź, w
niezmierzony ocean mroku pędzący ku nicości i w rozkoszną nicość
się zmieniający... Nieśmiertelność to unicestwienie...
Unicestwienie to rozkosz... Rozkosz to przywilej bogów... Stań się
jednym z nich...
Przez
głowę przeleciała mi myśl, że to fałsz jakiś, że łgarstwo,
że to wcale nie tak, że Pan Bóg stworzył mnie do wolności, a ów
szept, ów cień jej zagraża. Ale myśl ta pojawiła się i znikła.
Zabłysła i zgasła w chwili, gdy na wargach poczułem miękkie,
gorące kobiece wargi. Płytki i szybki palący ogniem oddech,
przelewał się z jej piersi w moją.
A
potem uniosła nieco swoją twarz i pochylając się nade mną,
spojrzała mi w oczy. Przenikała mnie wzrokiem do samego środka.
Zaglądała w głąb mózgu, odnajdując w nim najtajniejsze skrytki
– zda się – niedostępne nawet dla samego Boga. Tym
przenikliwym spojrzeniem, rozdzierała mi serce, wyłuskując zeń
jedno uczucie po drugim... Jedno po drugim... A potem je miażdżyła
i unicestwiała, zmieniając wszystkie w jeden błysk orgiastyczny, w
niewyobrażalny ból niekończącej się rozkoszy, w przerażające
teraz konania.
Widziałem
jej nagi tułów o alabastrowo białej skórze, przez którą
przeświecały niebieskawe żyłki, którymi płynęła gorąca,
pulsująca krew. Niewielkie, lecz kształtne i jędrne piersi zdawały
się szeptać coś lubieżnie, jej oddech wydzielał jakąś nieznaną
mi egzotyczną woń, która jeszcze wzmagała unicestwiającą mnie
rozkosz. Patrzyłem w tę piękną twarz – w twarz istoty, dla
której nie umiałbym znaleźć nazwy. Twarz ni to człowieczą, ni
wężową, o wielkich rozjarzonych oczach szkarłatnej barwy z
zielonkawymi, prószącymi fosforycznym blaskiem źrenicami, które
rozstawione były szerzej nieco niż u ludzi, po obydwu stronach
niewielkiego nosa, leciuchno zadartego, o nozdrzach zmysłowo
rozdętych.
Istota
rozchyliła miękkie, gorące wargi, odsłaniając ostre i cienkie
niczym szydła szewskie zęby, spomiędzy których wysunął się
długi, wąski, rozwidlony na końcu – niczym wężowy – język.
Zachybotał przez chwilę w powietrzu i na powrót zniknął w jej
ustach. Ponownie zbliżyła swą twarz ku mojej twarzy, a ja nie
miałem mocy ni woli, by się odsunąć, ani nawet aby przymknąć
powieki. Rozwidlony język znów wysunął się spośród szydlastych
zębów – dotknął moich policzków, źrenic, omiótł włosy i na
koniec... Och, co za tortura!!!... wsunął się pomiędzy moje
wargi, wniknął do ust i wsączył w nie lepką maź o smaku miodu
i gorzkim, balsamicznym zapachu piołunu. A gdy owa maź rozpływała
mi się po podniebieniu i przełykiem ściekała do żołądka, świat
cały zawirował mi przed oczyma. Jąłem unosić się wysoko, coraz
wyżej i wyżej, ponad ziemię, ponad chmury. Tkwiłem zawieszony
między gwiazdami na firmamencie granatowego nieba i sam byłem jedną
z gwiazd.
Już
nie lękałem się tej esencji kobiecości, która gwałciła mi
duszę. Zrozumiałem, iż jest mi bliska, że wyobraża tę cząstkę
mojej natury, która przez cały czas, od dnia narodzin, aż do
minionej chwili żyć musiała przytłumiona, zniewolona, zepchnięta
kędyś w mroczną czeluść mojego jestestwa, bez szansy na to, aby
i ona w pełni zakosztowała uroków cielesności, nasyciła się
żarem namiętności, a jeśli już nawet to jeno lichą ich
namiastką w nic nieznaczącym ułomku chwili, pryskającym niczym
bańka mydlana...
Powoli,
bardzo powoli wpełzłem na powrót do swojego ciała, które
skulone, zwinięte w kłębek, przypominające zewłok trupi, leżało
na posłaniu, a nad nim pochylała się owa esencja lubieżności.
Poruszyłem
palcami u jednej ręki, zacisnąłem drugą w pięść. Tak, już
mięśnie i ścięgna były posłuszne mózgowi. Odzyskiwałem władzę
nad samym sobą. I wtedy doleciał mnie syczący szept, jakiejś
jeszcze innej istoty, której dotychczas nie widziałem, nie
słyszałem, nie czułem:
– A
zatem wytrzymałeś próbę... Dane ci będzie dokonać wielkich
rzeczy... Najpierw jednak poślubię was sobie...
Popatrzyłem
w stronę, z której dobiegał ten głos i zobaczyłem jakiegoś
monstrualnego pokurcza, który – choć nie miał żadnego
widocznego kalectwa, sprawiał wrażenie ułomnego. Stał pochylony,
przygarbiony lekko. Lewą nogą wspierał się mocno o podłogę, a
prawą miał nieco podniesioną i ugiętą w kolanie, jakby szykował
się do skoku. Lewą rękę o dłoni z rozcapierzonymi, długimi,
sękatymi palcami zakończonymi szydlastymi szponami, opierał o
kolano ugiętej nogi, prawa zaś zwieszała się wzdłuż boku,
zgięta nieco w łokciu, a palce miała tak ułożone, jakby coś
trzymały, lecz nie trzymały niczego. Z barków wyrastały mu
nieduże błoniaste skrzydła. Twarz miał pociągłą, straszną, o
lekko skośnych oczach, długim garbatym nosie i rozdętych
nozdrzach, małej cofniętej spiczastej brodzie i ustach otwartych
jak u idioty. Spomiędzy skołtunionych włosów wyrastały rogi,
kształtem przypominające rogi kozła, ale mocno odgięte ku tyłowi
i oplatające czaszkę na kształt jakiejś pokracznej korony. Tors
monstrum okrywała krótka tunika, niesięgająca nawet do połowy
ud.
– Asmodeusz,
książę lubieżności – posłyszałem szept niewieści i
jednocześnie poczułem na karku pieszczotliwe muśnięcie gorących,
miękkich, namiętnych warg. Przez całe ciało przebiegł mnie
dreszcz rozkosznej zgrozy. Skuliłem się niczym pies smagnięty
batem, a on, Asmodeusz, ujął nasze ręce i złączywszy je, zamknął
w swoich miękkich, wilgotnych, jakby pokrytych śluzem, dłoniach,
wypowiadając dwa tylko słowa:
– Na
zawsze...
I
wtedy poczułem, jak przylgnęła do mnie Obecność... W głowie
posłyszałem zgiełk rozlicznych głosów jakby kłócących się ze
sobą. Czułem jak po kolei, niczym świece zdmuchiwane w kandelabrze
jedna po drugiej, gasną we mnie wszystkie uczucia, a ich miejsce
zajmuje chuć, niewyobrażalna, nienasycona. Jak rozpełza się we
mnie i przenika do każdego włókienka mięśni, do każdej kropelki
krwi, do każdej grudki kości, do najskrytszego zakamarka serca i
mózgu... i wreszcie jak układa się w słowa, w poszarpane wersy
niezrozumiałych dla mnie słów i zdań...
Nie
rozumiałem ich, ale i nie chciałem zrozumieć. Przymknąłem oczy i
próbowałem zasnąć, choć niebo poczynało już szarzeć nad
widnokręgiem i zaczynały piać pierwsze koguty... Lecz wtedy
dostrzegłem zarys trzeciej postaci, postaci jakby mnicha, który już
wcześniej mnie nawiedzał, a który z postury sprawiał wrażenie
sędziwego i słabego. Stał niepewnie, na drżących nogach. I tym
razem nie mogłem dojrzeć jego twarzy, skrywał ją bowiem obszerny,
naciągnięty aż na oczy kaptur. Przybyły wyciągnął ku mnie
wyschniętą, kościstą, pokrytą pomarszczoną skórą dłoń,
podając mi coś, a jednocześnie odwrócił się nieco bokiem, jakby
obawiając się, żebym przypadkiem nie dostrzegł jego rysów.
Machinalnie wyciągnąłem rękę po podawany mi przedmiot. Było to
coś długiego i wysmukłego... poczułem chłód metalu. Uniosłem
ten przedmiot do oczu i natychmiast rozpoznałem w nim ów sztylet
Semberków, który przypadkiem znalazłem w krypcie pod kościołem
św. Jakuba...
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.
All rights reserved.