Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (15)
Za
oknem gęstniał mrok. Kapitan Gryczichin siedział niedbale rozparty
na sofie. Spod niedopiętej bonżurki w kolorze wina, wyzierała
mocno umięśniona klatka piersiowa, porośnięta z rzadka
ciemnopłowym włosem. Przed nim, na stoliku, stała butelka wódki,
napełniona w trzech czwartych szklanka i skibka chleba.
Kapitan
patrzył się na mnie ironicznie i nic nie mówił. Potem podniósł
szklankę do góry, w moim kierunku, i opróżniwszy ją jednym
haustem, skrzywił się nieco, wziął w palce chleb i kilka razy go
powąchał.
– Wiedziałem,
że wrócisz – odezwał się w końcu. – I co? Już się mnie nie
boisz? Po coś przyszedł? Interes masz jakiś? W czem dieło?
O co chodzi?
– Andreju
Fiodorowiczu... – zacząłem nieśmiało. – Andreju Fiodorowiczu,
ja prosto skażu, pomóżcie, poradźcie coś, bo nie wiem, co
począć. W was jedyna nadzieja, że jakoś zaradzicie nieszczęściu,
jakie mnie spotkało.
Oficer
bez słowa napełnił wódką szklankę po wręby i przesunął ją
grzbietem dłoni w moją stronę:
– Wypij.
Machinalnie
podniosłem stakan1
i cedząc przez zęby, bom nie był wprawiony, wypiłem, krzywiąc
się przy tym niemiłosiernie. Potem porwałem łapczywie kawałek
chleba i chciałem go zjeść, ale kapitan stanowczo powstrzymał mi
rękę, kierując chleb w stronę mojego nosa:
Zrobiłem
jak kazał, powąchałem chleb raz i drugi. Za parę chwil poczułem
ulgę i błogie ciepło rozlewające się po całym ciele. Podsunąłem
mu szklankę, prosząc, by jeszcze mi nalał, ale on przecząco
pokręcił głową.
– Nie,
nie. Może później, nie teraz. Upijesz się, a nie po toś chyba do
mnie przyszedł? Nu, w czem dieło? – zapytał ponownie.
– Andreju
Fiodorowiczu, kłopot mam. Rozalka, ta dziewczyna, o której kiedyś
rozmawialiśmy... pamiętacie?...
Kiwnął
głową, na potwierdzenie, że pamięta, a potem nie pozwalając mi
dokończyć rozpoczętego zdania, ze złośliwym uśmieszkiem na
ustach powiedział:
– Skąd
wiecie? – zapytałem zaskoczony.
– Eh!
Malczik4,
a co ty mnie za durnia masz? – parsknął śmiechem. – Toż chyba
nie po to po krzakach żeś ją wodził, żeby tam z nią
w szachmaty poigrat’?5
Co? Inne gierki tam szły, a teraz brzuch jej rośnie? Co? – śmiał
się do rozpuku.
Zrobiło
mi się głupio i nieprzyjemnie zarazem.
– No,
dobrze już, dobrze – kapitan poklepał mnie po ramieniu. –
Będziesz się z nią żenił? Nie, pewno, że nie... – sam sobie
odpowiedział. – A długo już ona brzemienna?
– Powiada,
że jakieś cztery tygodnie.
– Hm...
no to może jeszcze da się coś zaradzić. Do babki-szeptuchy, ili
do akuszerki, z nią pójdziesz. Parę rubli wysupłać musisz,
babka-szeptucha raz-dwa się uwinie, wyczyści ją we środku i
będzie po kłopocie. Dziewuchę trochę poboli – brzuch krócej,
dusza dłużej, ale... zapomni.
– Radzicie
mi... dziecko... zmarnować?
– Eh!
Niczego nie radzę, zrobisz, jak zechcesz. Masz przecie drugie
wyjście – żeń się! Twoja mat’ pewnie wam pobłogosławi
– parsknął śmiechem. – I ciotka. O! Ta szczególnie! Ni
kopiejki nie powąchasz, jak oczy zamknie.
Spuściłem
głowę i siedziałem milczący. W końcu spojrzałem na kapitana i
powiedziałem:
– Macie
rację, nie mam wyjścia.
– Tedy
słuchaj, malczik. Pomogę wam. Wiem o jednej takiej
starusze-szeptunce. Przyjdź z tą swoją, jak jej tam... Rozalką,
zaprowadzę was do niej.
– Dobrze...
– wybąkałem. – Jutro?
– Dobrze,
jutro, o takiej samej porze jak dziś. – Nu, a teraz się
napijmy!
*
* *
Rozalka
weszła, postępując krok w krok za mną, do saloniku Gryczichina i
nieśmiało przysiadła na samym brzeżku krzesła, które jej
kapitan wskazał. Wpatrywała się w niego nieco wystraszonymi
oczyma, zawstydzona, kuląc się w sobie, niby zaszczute zwierzątko.
Nie wiedziała, co też ją tu czekać może. Ten zaś świdrował ją
bezczelnie spod przymrużonych powiek i uśmiechając się lubieżnie,
ze dwa razy się oblizał. Z pięknie rzezanej kryształowej karafki
nalał kieliszek koniaku i podał dziewczynie, a ona odruchowo
wypiła.
– Oj,
nie tak się kaniak pije, diewuszka – uśmiechnął
się dobrodusznie. – Nauczę cię, nu, patrz i naśladuj.
Ponownie
napełnił koniakiem jej kieliszek i nalał sobie do drugiego. Potem
skrył kieliszek w dłoniach, by ich ciepłem ogrzać trunek. Po paru
chwilach podniósł go do nozdrzy i z lubością wdychał
wydobywający się z niego aromat. Rozalka obserwowała go i
naśladowała. Wypiła, kiedy kapitan wypił, a później nalał jej
jeszcze jedną porcję... i jeszcze jedną... Aż w końcu
dziewczyna odprężona i swobodna, już bez lęku i bez skrępowania,
patrzyła na mnie i na Rosjanina, oczekując, co też postanowimy.
– Słuszaj,
Rozalka. Wiesz po coś tu przyszła?
– Wiem,
wielmożny panie. Chcecie mi pomóc w kłopocie. Tyle że nie mam
pojęcia jak.
– Pójdziesz
z nami do staruchy. Do takiej, co cię wyczyści we środku.
Słysząc
te słowa, Rozalka spojrzała na mówiącego przerażonymi oczyma.
– Co
wy mówicie? Wielmożny panie?! Toż to grzech śmiertelny...
– Uh,
ty! Jakiż to griech! Żaden griech! A jeśli
nawet, to do spowiedzi pójdziesz, ksiądz cię rozgrzeszy i po
kłopocie. Griech to by był takie dziecko urodzić, najducha
urodzić. Jakież dla niego życie? Jaki los?
Mówiąc
tak, Gryczichin pochylił się nad Rozalką, położył jej ręce na
udach i spojrzał prosto w oczy. Próbowała odwracać głowę, ale
chwytał ją za podbródek i przymuszał, by spoglądała na jego
poruszające się wargi, aż w końcu uległa i siedziała
nieruchoma, zrezygnowana.
– Nu,
pomyśl sama, co ojciec powie, co matka, co ludzie. Palcami cię będą
wytykać, kamieniami za tobą rzucać, pluć. Do żadnej roboty nikt
cię nie najmie. A najduch? Jakiż mu los zgotujesz? Toż będzie on
dla wszystkich niczym trędowaty! To co? Zgodzisz się?
Rozalka
milczała.
Wtedy
z całej siły odepchnął ją od siebie:
Rozalka
niczym uderzona pięścią między oczy upadła przez kapitanem na
kolana i wyjęczała:
– Och!
Nie! Wielmożny panie, niech już będzie... róbcie ze mną, co
chcecie... co chcecie...
– Nu,
ja niczego darom nie daju!7
– mruknął. – Zapłaty jakiej czekam za pomoc. Coś myślała!
Durna dziewucha.
– Ale
ja nie mam pieniędzy – wyszeptała Rozalka, składając ręce i
patrząc błagalnie na kapitana. – Wielmożny panie, proszę...
– Ile
chcecie, Andreju Fiodorowiczu, ja zapłacę – chwyciłem Rosjanina
za ramię.
– Eh!
Nie masz ty tego, by mnie opłacić, co ona ma. Nie w rublach rzecz.
Ty teraz zmykaj i wróć za godzinę. Ja tymczasem odbiorę, co mi
się należy.
Kapitan
odsunął mnie na bok, jednocześnie popychając Rozalkę ku sofie.
– Nu,
malczik, bystro, bystro! Uciekaj stąd! Chyba że chcesz się
przyłączyć – zarechotał niemiło.
Rozalka
błagalnie wyciągała do mnie ręce i przez łzy wołała:
– Ratuj!
Stasiu, ratuj mnie! Stasiu!
Krew
uderzyła mi do głowy, ręce zacisnęły się w pięści, ale w tej
samej chwili przez głowę przeleciała myśl, że bez Gryczichina
sam nie uporam się z tym kłopotem, i co wtedy pocznę? Życie sobie
zmarnuję? Młody przecież jestem i wszystko dopiero przede mną...
Powoli
odwróciłem się i skierowałem ku drzwiom prowadzającym do
przedpokoju. Kątem oka zauważyłem jeszcze, jak oficer zrzucił
bonżurkę i koszulę, widziałem jego nagi umięśniony kark,
potężne muskuły i twarde niczym postronki mięśnie grzbietu.
Zwalił Rozalkę na sofę, gdzie leżała pochlipując, i zaczął
rozpinać spodnie...
Przymknąłem
oczy, przyspieszyłem kroku i wyszedłem z salonu, ale moich uszu
dobiegł jeszcze mocny głos kapitana. Pięknym barytonem, jakby
chcąc dodatkowo udręczyć swoją ofiarę, zaczął przeraźliwie
smutną, chwytającą już nie za serce, ale za duszę samą,
rosyjską pieśń:
U
cerkwi stojała karieta,
Tam
pysznaja swad’ba była...
Wsie
gosti nariadno odiety
Niewiesta
wsiech krasze była...
Przed
cerkiew zjechała kareta,
Wspaniały
w niej odbył się ślub...
Tam
goście odświętnie odziani,
A
luba prześliczna była...
Z
całej siły trzasnąłem drzwiami, ale gonił za mną śpiew
kapitana, i przechodzący nieomal w wycie jęk Rozalki. Straszny
jakiś, bolesny i rozpaczliwy, jakby zwierzęcy.
– Stasiu!
Staasiuuu!...
Wtuliłem
głowę w ramiona i wybiegłem z sieni na ulicę. Gdzieś w oddali
zamajaczyła ludzka sylwetka. Skręciłem za róg najbliższej
kamienicy, aby skryć się w mroku...
*
* *
Noc
już była głucha, ciemna, choć oko wykol, ni księżyca, ni
gwiazdki jednej na niebie. Szliśmy nieomal po omacku, bardziej
wyczuwając drogę, niż ją widząc, kierując się ku Chałupkom.
Przodem szedł kapitan, za nim Rozalka, a na końcu ja. Milczeliśmy,
bo też i nie było o czym mówić. Za niedługo miało się stać
coś strasznego. Coś, co na zawsze już miało odmienić nasze
żywoty – mój i dziewczyny. Odpychałem tę myśl, cisnącą mi
się nieustannie do głowy, bo przecież młody jeszcze byłem,
światam nie posmakował. Dlaczegoż to niby miałbym płacić za
parę chwil beztroskich. No, niby czemu? A... Rozalka?... Wszak
wiedziała, co robi... Co mi do tego... Niech się cieszy, że jej
samej nie zostawiam, żem wysupłał te parę rubli, żeby nie
musiała wstydu cierpieć przez resztę życia...
Skręciliśmy
w boczną dróżkę, w gardziel niewielkiego wąwozu, gdzie ciemność
nocy stała się jeszcze bardziej intensywna, a od gliniastych ścian
ciągnął dojmujący chłód. Naraz wyrosła przed nami czarna,
przysadzista plama chałupy. Gryczichin wymacał drzwi i kilkakroć
zastukał w nie knykciami palców. Przez chwilę nic się nie działo,
ale zaraz potem naszych uszu dobiegło szuranie stóp i usłyszeliśmy
skrzekliwy kobiecy głos:
– A
kto tam?
– To
ja, kapitan, umówieni byliśmy – półgłosem odpowiedział
Rosjanin.
Drzwi
się uchyliły, w szparze pokazała się starcza dłoń dzierżąca
świecę.
– A
tak, to wy, panie. Zachodźcie do chałupy, zachodźcie.
Staruszka
odsunęła się na bok i wpuściła nas do środka. To była stara
Majcyna. Nie kryjąc zdumienia, wpatrywała się we mnie
przymrużonymi załzawionymi oczkami. Staliśmy milczący naprzeciw
siebie, a ona zdawała się nie widzieć ni kapitana, ni Rozalki.
– Jesteś.
Tym razem twój czas się wypełnił. Czuję to... Wiem...
Gestem
zaprosiła mnie dalej. Znałem to pomieszczenie. Już tu kiedyś
byłem. Niewielka niska izba, belkowana powała. Wielkie łóżko
zasłane równo, choć przecież była noc. Na środku stary
nadgryziony przez czas i korniki sosnowy stół, na nim, w tanim
blaszanym lichtarzyku, na wpół wypalona łojówka. Ława i dwa
zydle obok... Jakby déjà
vu, déjà
visité...8
Dreszcz
przebiegł mi po plecach. W ciemnym kącie czaiło się coś złego.
Skuliłem się w sobie. Czerwone jarzące się ślepia wpatrywały
się we mnie z ciemności. Wzdrygnąłem się... a może mi się
tylko zdawało?
Kapitan
bezceremonialnie odsunął mnie na bok:
– Wiecie,
co macie robić? – zwrócił się do Majcyny, popychając Rozalkę
w jej kierunku.
Bez
słowa skinęła głową.
Potem
popatrzył mnie i powiedział:
– Daj
jej pięć rubli, na tyle się zgodziła.
Stara
Majcyna spojrzała na mnie zaskoczona.
– A
dlocego ty mos płacić, Stasiu?
– Bo
to on jej brzuch napompował – Gryczichin odpowiedział za mnie i
ponownie popchnął Rozalkę w stronę staruchy.
Rozalka
bezwolna, jak kukła, stanęła przed Majcyną i pustymi oczyma,
bezmyślnie patrzyła się na nią. Majcyno zaś spoglądała to na
mnie, to na Rozalkę, zaskoczona, zdezorientowana, by po chwili
powiedzieć półgłosem – spokojnie, dobitnie, cedząc słowa:
– Nie,
jo twojego dziecka, Stasiu, nie zmarnuję. Myślałam, ze to jego –
spojrzała na kapitana. – Ale jak to twoje, to bedzie żyło. Uno
musi żyć. Twoja krew. Teroz juz wiem, teroz juz wszysko wiem. Nie
darmoś tu przyszed. Dobrze, że tu, a nie gdzie indzi... nie do inny
babki... Chodź, dziecko – wzięła Rozalkę za rękę,
podprowadziła do stołu, posadziła na ławie.
Rozalka
nadal wpatrywała się w nią tępym wzrokiem. We mnie zaś znów z
ciemnego kąta wwiercały się ogniste ślepia...
Majcyno
pochyliła się nad dziewczyną.
– Rozalka
– powiedziała głośnym szeptem. – Rozalka, znom cie od
urodzenio, jo cie odbirałam. Jo ci na złe nie chce. Słuchoj no, co
ci powiem...
Starucha
sięgnęła do szafki stojącej opodal, wyciągnęła z niej litrową
butelkę siwuchy i cztery gliniane garnuszki. Nalała gorzałki do
każdego z nich, skinęła na nas, żebyśmy się częstowali, a sama
wziąwszy jeden do ręki, drugi na siłę wcisnęła w dłoń
Rozalki. Wypiliśmy, Majcyno chuchnęła, otarła gębę zapaską i
ciągnęła dalej:
– Słuchoj,
Rozalka. Ty to dziecko musisz urodzić. Ale życia tyz se ni mozez
zmarnować. Miłość miłościo, lubienie lubieniem, a życie
życiem. Staś sie z tobo ni może ożenić, jemu inny los pisany, i
ani tyś nie dlo niego, ani żodno inno. Żodno, słysys, co mówie?
Un żony mioł nie będzie, bo mu co inne przyznaczone...
Rozalka,
słysząc te słowa, jakby się ożywiła.
– Prawdę
mówicie? A skądże to wiecie?
– Prowde
mówie. A skond wim, stond wim. Ty tego nie zrozumis... Nawet jak
będzie mioł cieleśnie jako inno, drugo, dziesionto, to w sercu
tylko ciebie, Rozalka. Tylko tyś mu była pisano, tylko ty... Ino
ciebie kochoł – zamilkła na chwilę, a potem ciągnęła dalej: –
Ale ty, Rozalka, musis się wydać za chłopa. Musis, bo to dziecko
musis urodzić, jego krew, Stasiowo krew, i twojo. I uno najduchem
być ni może. Musi mić ojca... Uno musi mić dom i być kochane.
Przed nim ślicny los...
– Co
wy to mówicie, Majcyno, co wy to mówicie?... Jaki los, jaki dom,
jakie kochanie. Ja już miałam kochanie, ale zmieniło się w ból
jakiś rozpaczny, przeraźliwy, straszny...
Rozalka
skryła twarz w dłoniach, a jej piersią targnął szloch. Majcyna
przygarnęła ją do piersi i wyschniętą dłonią pogładziła po
głowie. Potem zaś wstała, podeszła do prostej sosnowej szafki w
kącie izby, wyciągnęła z niej glinianą miseczkę, w której
leżała garstka suchych patyczków i parę węgli drzewnych.
Rozpaliła drewienka od świecy, rozdmuchała, rozżarzyła węgielki,
z zawiniątka wyjęła jakieś suszone zioła, rzuciła je na węgle,
i mamrocząc coś, jęła okadzać Rozalkę. Po paru chwilach
dziewczyna jakby zapadła w letarg. Wtedy starucha przełożyła żar
z miski do pieca, i dmuchała nań dotąd, aż pojawił się
ogieniek. Wtedy podrzuciła przygarść smolnych, przesyconych
żywicą, drzazg, wreszcie kilka drew, a gdy buchnął w górę jasny
płomień, odsunęła fajerkę i postawiła, na buzującym ogniu,
garnek napełniony wodą. Kiedy zaś ta poczęła wrzeć, wrzuciła
na nią przygarść liści suchych i kwiatów, poskręcane jakoweś
gałązki i parę jałowcowych jagód. Po izbie rozszedł się
ciężki, odurzający, narkotyczny zapach.
Majcyno
przecedziła płyn przez szmatkę, nalała go po wręby do sporego
blaszanego garnuszka zwanego półkwartówką, przestudziła, a
potem jęła poić tym wywarem Rozalkę. Dziewczyna piła posłusznie,
a starucha wpatrując się jej w oczy, pytała:
– Kręci
się jakiś kawaler przy tobie, taki co cię lubi? Ino prowde mów!
– Kręci.
Ale ja go nie chcę!
– A
co? Paskudny jakiś? Niemiły? Obrzydły? Bidny?
– Nie,
chłop ładny, na schwał, zaradny, wesoły. Ale ja do niego nic nie
czuję.
– A
chciołby cie? Chciołby sie z tobo żenić?
– Tak,
już nie jeden raz mi to mówił, alem go wyśmiewała, bo nic do
niego nie czuję. Całkiem mi on obojętny, całkiem...
– Ty
ni mos nic cuć. Ty mos znaliść ojca dlo dziecioka, którego
urodzis... Słysys? Skoro dzień nadejdzie, ubierzesz się pięknie,
jak do kościoła. Pójdziesz do niego, a jak znów cie poprosi o
ręke, to się zgodzisz. Słysys?
– Słyszę...
– Jo
ci koże, zgodzisz sie. Słysys? A potem go zbałamucisz, a po
tygodniu powisz, żeś zaciążyła. Słysys? A teroz ci koże, żebyś
zapomniała wszysko, co sie dzisioj z tobo dzioło. Wszysko. Nicego
nie bedzies pamintać, nicego. Ani coś dziś robiła, ani gdzieś
była, ani z kimeś godała. Dzisiejsego dnia ni ma i nie było.
Wymazuje go. Jo go wymazuje. Na zawse. A teroz wstań i idź do
chałupy. Słysys?
– Słyszę...
Majcyno
strzepnęła palcami, klasnęła w dłonie, a Rozalka jakby się
przecknęła, ale oczy miała puste, niewidzące. Szła niby
marionetka poruszana przez jakąś zewnętrzną siłę. Weszła do
sieni, otworzyła drzwi i zniknęła w ciemnościach nocy.
Gryczichin
siedział znieruchomiały, obserwując w milczeniu cały ten
spektakl. Na koniec wyszeptał:
– Nu,
starucha... – i pokręcił głową z podziwem. – Szeptucha...
wied’ma...
Gdy
dziewczyna wyszła, otrząsnął się, i wykonał ręką ruch, jakby
zdejmował z twarzy pajęczynę, która tam przylgnęła. Po czym
sięgnął do kieszeni, z pugilaresu, wyjął banknot pięciorublowy
i wyciągnął go w stronę Majcyny.
– Nie
chce. Nie za piniondze to zrobiłam – stara wzruszyła ramionami.
– Wiem...
nie za to wam płacę, a za wódkę. Dajcie tu tę flaszkę, cośmy
już ją napoczęli.
– Pięć
rubli? To za dużo!
– Ech!
Niech tam – rzucił banknot na stół. – Dawajcie resztę wódki
i coś na zakąskę. Była pieczal, a tiepier radost’!
Smutek był, a teraz radość!
Nalał
sobie i mnie. Wypiliśmy i zakąsiliśmy wędzoną słoniną. Chciał
mi jeszcze nalać, ale dla mnie i tego już było za dużo. Kręciło
mi się w głowie i to w tak zawrotnym tempie, że zdawało mi się,
że zaraz gdzieś odlecę.
Kapitan
przyjrzał mi się i zakląwszy szpetnie, porwał mnie pod pachy i
nieomal wywlókł z chałupy. Oparł o koślawy płot, zbity z
wierzbowych zaostrzonych kijów. Zimne i ostre nocne powietrze
otrzeźwiło mnie na chwilę, ale tylko na chwilę. Poczułem, jak
żołądek podnosi mi się do gardła. Poczułem, jak do ust
napływają mi strugi śliny, a za nią gorzko-kwaśna treść
żołądka. Wsparłem się rękoma o płot, stanąłem w rozkroku,
opuściłem głowę i chwyciły mnie torsje. Szarpało mną raz po
raz, tak iż dawało mi się, że żołądek wywrócił mi się na
nicę. Splunąłem raz i drugi, a później, zataczając się,
ruszyłem w stronę miasta. Co było dalej – nie wiem. Odpłynąłem
gdzieś w mroki niepamięci. Tej nocy po raz pierwszy w życiu upiłem
się do nieprzytomności...
*
* *
Obudził
mnie nieprawdopodobny ból głowy, ściskający czaszkę, jak koląca
obręcz. Usta i gardło wyschnięte niczym stary pergamin paliły
żywym ogniem. Próbowałem się podnieść, żeby poszukać jakiejś
wody, ale z jękiem osunąłem się z powrotem na poduszkę. Leżałem
we własnym łóżku. Naraz otworzyły się drzwi i stanęła w nich
matka razem z ciotką. Matka bez słowa podała mi wielką szklankę
zimnej lemoniady, którą z wdzięcznością przyjąłem i wypiłem
duszkiem, a potem zrobiła mi chłodny kompres na głowę. Ciotka
natomiast wygłosiła taką przemowę:
– Słuchaj,
chłopcze. Mam nadzieję, że nikt cię nie widział. Jaki wstyd!
Jaki wstyd! Co się z tobą dzieje? Już od dłuższego czasu
obserwowałam, że zmieniasz się na gorsze, ale że do takiego aż
stopnia, tom nie przypuszczała. Upijać się niczym chłop! I to z
kim?! Z ruskim oficerem, z wrogiem! Wstydu nie masz ni szacunku dla
samego siebie. Oni ci ojca zabili, majątek skonfiskowali, a ty się
z nimi zadajesz? Aż do tego stopnia spoufalasz? Pijanego w sztok,
ledwie przywlókł cię tutaj, pod drzwi!
– Oj,
ciociu – matka wzięła mnie w obronę. – Wszak sama zaprosiłaś
go kiedyś do nas, na seans jakiś tu organizowała. Widocznie Staś
mniemał, że to nic zdrożnego.
Ciotka
jakby się speszyła. Burknęła coś pod nosem, machnęła ręką i
wyszła z pokoju. Matka postawiła mi obok wezgłowia pełny dzbanek
wody zaprawionej sokiem z cytryny i szklankę.
– Już
tak nigdy więcej nie rób, syneczku. Nigdy więcej. Obiecaj mamusi,
że nie będziesz się upijał i to z Rosjanami jeszcze. Ciotka ma
rację. Miejże szacunek dla ojca-nieboszczyka, dla samego siebie. Co
ludzie powiedzą, za kogo cię wezmą? Za zdrajcę? A jak nam przypną
łatkę zdrajców, to i przestaną w naszym sklepie kupować. Za cóż
będziemy żyli?
Milczałem,
niecierpliwie czekając, żeby czym prędzej wyszła, bowiem każde
jej słowo sprawiało mi niewypowiedziane męki. W myślach
przyznawałem jej jednak rację, ale słysząc to płaczliwe
narzekanie, tylko mi się nasilał ból głowy i pogłębiał wstyd
palący przed sobą samym. Wstyd gorszy od cierpień fizycznych.
Nareszcie
matka wyszła, zamknęła za sobą drzwi, a ja leżałem bez ducha do
samego wieczora. Dopiero gdy poczęło zmierzchać, poczułem się na
tyle dobrze, żem wstał z tego łoża boleści i wstydu,
przyodziałem nieco i poszedłem przepraszać matkę i ciotkę. Matka
przycisnęła mnie do serca, szepcąc, że mi wierzy, iż to ostatni
raz. Ciotka potraktowała mnie oschle, ale w końcu także dała się
udobruchać i na przeprosiny pozwoliła ucałować sobie ręce.
*
* *
Nieśmiało
poskrobałem w drzwi kwatery Gryczichina. Nie czekałem długo, a
kapitan je otworzył. Gestem zaprosił mnie do środka i posadził w
fotelu.
– Andreju
Fiodorowiczu, przyszedłem wam podziękować. Za wszystko. I
przeprosić. Za kłopot.
Spoglądał
na mnie rozbawiony, a w końcu rzekł:
– Słabą
masz głowę, parień. Widzę, żeś nie zwyczajny gorzałki.
Nu, powoli się wprawisz.
Zaprzeczyłem
gwałtownie:
– O,
nie! Na pewno nie! Pierwszy i ostatni raz w życiu! To, co było
wczoraj, już się nie powtórzy!
– Może
– oficer uśmiechnął się pod nosem. – Lepiej, żeby się nie
powtórzyło. Zarzygałeś mi całe buty.
Zrobiło
mi się bardzo głupio i zacząłem go przepraszać.
– Nic
to, nic. Najważniejsze, że ten cierń, co ci się w duszę wbił,
już nie uwiera. Problem się rozwiązał. A swoją drogą,
niesamowita ta wied’ma, niesamowita! Ani bym przypuszczał.
Ona chyba z samym czartem trzyma.
– Tak
o niej mówią – przytaknąłem.
– Ale,
ale, ona cię zna, ona coś wie o tobie, jakiś ma wobec ciebie plan.
Ty się jej strzeż! Mówię ci, strzeż się, bo na mój nos
niebezpieczna to baba!
Gryczichin
sięgnął po butelkę starki.
– Wypij
kieliszeczek, na żołądek.
Ale
mnie na samą myśl o alkoholu zrobiło się niedobrze. Poczułem
ślinę gwałtownie napływająca mi do ust i wnętrzności
podnoszące się ku gardłu.
– Andreju
Fiodorowiczu, nigdy w życiu! Nie przełknę!
– Jak
chcesz. Słuchaj Stasiu, ja tobie pomogłem, pomóż ty teraz mnie.
– Niby
jak?
– Pamiętasz
naszą niegdysiejszą rozmowę? Tę tajemną?
Potwierdziłem,
skinąwszy głową.
– Olga,
moja Olga przyjeżdża – twarz mu złagodniała, a oczy jakby
pojaśniały.
– Ach,
tak... Kiedy?
– Za
dwa-trzy miesiące.
______________________
1
Szklanka (ros.).
2
Powąchaj (ros.).
3
Ona jest w ciąży? Tak? (ros.).
4
Oj, chłopcze! (ros.).
5
Pograć w szachy (ros.).
6
Won! Kur…! Dziwko! (ros.).
7
Ale ja niczego za darmo nie daję.
(ros.).
8
Już widziane, już odwiedzone
(fr.). Odczucie, że przeżywana sytuacja już się kiedyś
wydarzyła.