Andrzej Juliusz Sarwa
Tajemnica rodu Semberków (14)
Nowina
Zjadłem
śniadanie i siedziałem przy oknie, popijając herbatę z sokiem
wiśniowym. Gapiłem się na ulicę, czekając, aż przyjdzie po mnie
grupa kolegów, wczorajszego wieczora bowiem zaplanowaliśmy, że
wybierzemy się popływać w Wisełce, u podnóża Gór Pieprzowych.
Ponieważ zanosiło się na wyprawę mogącą nam zająć cały
dzień, każdy z nas miał zabrać ze sobą prowiant – chleb,
mięso, ser i jakiś napitek. Zawiniątko z jedzeniem leżało na
parapecie obok mnie. Zegar na wieży ratuszowej wydzwonił kwadrans
na dziewiątą, a chłopaków wciąż nie było widać.
Naraz
usłyszałem jakieś pojedyncze kroki zmierzające w stronę naszego
domu. Wychyliłem się na zewnątrz, żeby lepiej widzieć, kto to.
Zdumiałem się, a jednocześnie ucieszyłem i zawołałem na widok
zbliżającej się osoby:
– Rozalka!
Rozalka!
Ale
Rozalka szybkim krokiem, nie patrząc nawet w moją stronę, minęła
nasz dom. W pierwszym odruchu chciałem biec za nią, alem się
powstrzymał. Było mi głupio i czułem się upokorzony. No bo
dlaczego właściwie ni stąd, ni zowąd, zupełnie mnie odtrąciła
i traktowała gorzej niż psa. „Nie – pomyślałem – nie dam
jej tej satysfakcji, nie będę za nią biegał”. Wróciłem do
przerwanego popijania herbatki, jednocześnie zerkając kątem oka na
ulicę. I oto znów zobaczyłem Rozalkę, która tym razem bardzo,
bardzo wolno przechodziła na wprost mojego okna. Udałem jednakowoż,
że jej nie widzę. Za dwie-trzy minuty ujrzałem ją po raz
trzeci...
Zrozumiałem,
że chce koniecznie mnie widzieć, lecz nie potrafi się zebrać na
odwagę, czy może uznała, że nie wypada, by pierwsza mnie
zaczepiła. Chociaż przecież miała ku temu okazję, bom się już
do niej parę chwil wcześniej odezwał. Najwyraźniej zatem nie o to
chodziło, lecz raczej czegoś się lękała, a może wstydziła, i
stąd to dziwne zachowanie. Postanowiłem, że muszę sprawdzić, w
czym rzecz. Wyszedłem więc na ulicę i szparkim krokiem podążyłem
za dziewczyną. Dopędziłem ją pod górką, gdy już miała skręcać
w stronę Rynku.
– Rozalka!
Co ty? O co chodzi? Czemu się tak dziwnie zachowujesz? Stało się
coś? No mów! Mów Rozalka.
Tym
razem się zatrzymała i wyraźnie speszona, wybąkała:
– Tak...
dobrze... źle jest... chodźmy stąd gdzieś... w ustronne miejsce.
Tu ci nic nie powiem...
– Dobrze
– odparłem. – Chodźmy. Może nad Wisłę?
– Niech
będzie.
Szliśmy
milcząc. Co prawda raz czy drugi próbowałem ją zagadać, ale
tylko nerwowo zaciskała wargi i nie odzywała się do mnie.
Minęliśmy
Zamek, wszakże zamiast ku Wiśle Rozalka pociągnęła mnie w stronę
Krakówki. Po kilku minutach zagłębiliśmy się w chłodny półmrok
Wąwozu Królowej Jadwigi. Z ostrych obrywów lessowych zboczy tu i
ówdzie zwieszały się festony dzikiego agrestu, a ponad nim widać
było gęstwinę krzów wisienki stepowej, trzmieliny, róż dzikich
i tarnin. Pachniało macierzanką i łąkową szałwią. Gęstą
murawę, która gdzieniegdzie porastała połaciami zbocza parowu, tu
i tam okrwawiały pąsowe główki dzikich goździków. Na
purpurowoliliowych kwiatach chabrów driakiewników, aż gęsto było
od niemrawych motyli kraśników o skrzydłach zielonkawoczarnych w
jaskrawoczerwone plamy.
Z
boku ścieżki wijącej się dnem wąwozu, leżał powalony pień
wiekowego wiązu. Przysiedliśmy na nim oboje. Rozalka milczała,
wbijając oczy w ziemię, a i ja się nie odzywałem, nie chcąc na
nią naciskać. Cierpliwie czekałem, aż sama zdecyduje się
zdradzić mi to, co jej na sercu leży. W końcu nieśmiało
podnosząc na mnie swoje śliczne oczy, w których szkliły się łzy,
powiedziała:
– Nie
gniewaj się ty, Stasiu, na mnie. Oj, nie gniewaj. Proszę cię, nie
gniewaj...
– A
za cóż to miałbym się gniewać na ciebie? Rozalka, wiesz przecie,
jak cię lubię, ukochanie moje...
– Pamiętasz
nasze ostatnie spotkanie, kiedym ci o chorobie mówiła?
– Pamiętam.
I nie zapomniałem też, jakaś to się dla mnie od tamtej pory
zrobiła niemiła. I co? Zdrowaś już? Nic ci nie jest?
– Stasiu...
Stasiu... – głos jej rwał się i łamał, usteczka drżały, oczy
szkliły się łzami. – Stasiu, to nie było to, com
przypuszczała...
– A
co?
– Jestem
w ciąży...
W
pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałem sens tego, com usłyszał.
– Co?...
Jak powiadasz?!
– Będę
miała... twoje dziecko...
Zimny
dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie wiedziałem, co na to
odpowiedzieć. Milczałem, wpatrując się w ziemię i nerwowo
wyłamując palce.
– Stasiu...
– Rozalka wzięła mnie pod rękę i przytuliła się do mnie z
całej siły. – Stasiu, a ożenisz się ze mną?
Szarpnąłem
się gwałtownie na te słowa:
– Chyba
zwariowałaś?! Ja z tobą?! Panicz z dziewuchą?!
Rozalka
odskoczyła ode mnie jak smagnięta batem:
– Wcześniej
ci nie przeszkadzało, kim jestem?
Zrobiło
mi się i głupio jakoś, i nieswojo. Próbowałem zatem załagodzić
wypowiedziane przed chwilą słowa:
– Słuchaj,
Rozalka, to nie tak. Wybacz... Ale sama pomyśl – szkoły nie
skończyłem, atestat ukończenia ostatniej klasy progimnazjum
dopiero za rok dostanę. A o jakiejś samodzielności będę mógł
myśleć dopiero wtedy, gdy maturę złożę. Lecz by ją zdać, do
gubernialnego Radomia będę musiał się przenieść, i tam
gimnazjum dokończyć. Pieniędzy własnych nie mam żadnych... Za co
cię utrzymam? No, jak myślisz? Trzeba być rozsądnym.
– Trzeba
było być rozsądnym, zanim żeś portki ściągnął, a mnie zadarł
spódnicę! I co ja teraz pocznę? Ojciec mnie zabije, wygna z
chałupy. Gdzie się podzieję z najduchem? No gdzie?! Nawet na
służbę nikt mnie nie przyjmie...
Teraz
już w głos zaniosła się płaczem. Ale ja jej nie pocieszałem.
Siedziałem milczący, a tysiące myśli przelatywało mi przez
głowę.
– Nie
mam wyjścia, pójdę do Wisły, w wodę się rzucę, utopię. –
Rozalka porwała się na nogi i poczęła biec w kierunku wyjścia z
parowu, w kierunku rzeki.
– Poczekaj!
– krzyknąłem rozkazująco. – Stój! Nie zostawię cię tak, coś
wymyślę!
Zatrzymała
się, z nadzieją patrząc mi w oczy.
– Długoś
już jest brzemienna?
– Nie,
nie długo. Jakieś cztery tygodnie.
– Coś
wymyślę. Przyjdź tu jutro o tej samej porze, może uda mi się coś
zaradzić...
Dziewczyna
z wdzięczności chciała mnie chwycić za rękę, alem się
szarpnął:
– Zostaw...
Pamiętaj, jutro tutaj o tej samej porze... I nikomu ani słowa. Ani
słowa, pamiętaj!
– Dobrze,
Stasiu, ani słowa.
Machnąłem
jej ręką i ruszyłem w górę wąwozu, w kierunku kościoła św.
Pawła. Rozalka została sama. Uszedłszy kilkanaście kroków,
obejrzałem się na nią. Siedziała na zwalonym pniu, skrywszy twarz
w dłoniach. Chyba płakała...
Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.
All rights reserved.