poniedziałek, 3 września 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (16) - Rękawiczki królowej Jadwigi

Rękawiczki królowej Jadwigi

Niezbyt często się zdarza, iż piękność ciała z pięknością ducha idzie w parze. Tak było przecież z naszą świętą panią królową Jadwigą, latoroślą dwóch potężnych monarszych rodów Europy: Andegawenów i Piastów.

Kiedy dzieckiem jeszcze będąc przybyła do Polski, gdzie jej wdzięczną główkę ozdobiono jedną z najświetniejszych koron ówczesnego świata, zaraz pokochała nasz kraj i lud go zamieszkujący.

A ze wszystkich miast, jakie są w naszej ziemi, najbardziej upodobała sobie Sandomierz, kędy zjeżdżała jak tylko mogła często, a to dla nasycenia oczu cudnym widokiem domostw tonących w jabłoniowych, morelowych i orzechowych sadach bądź skrytych pośród wypielęgnowanych winnic, a to dla zażycia powietrza i dla odpoczynku, czy wreszcie aby w licznych sandomierskich kościołach kierować swą duszę do Boga, wylewając przed Nim serce i prosząc o światło, którego nigdy monarchom nie powinno braknąć.


Marcello Bacciarelli (1731–1818), Jadwiga Andegaweńska 
— z Bożej łaski królowa Polski, najwyższa księżna Litwy, Krakowa, Sandomierza, Sieradza, Łęczycy, Kujaw, Pomorza i Rusi pani i dziedziczka, źródło: Wikimedia Commons

Tamtej zimy – bo była to zima, mroźna i śnieżna – nawiedziła sandomierską kolegiatę Najświętszej Maryi Panny, by w niej błagać Stwórcę, iżby wreszcie pobłogosławił jej i mężowi, staremu Jagielle, i obdarował ich potomkiem, który w przyszłości mógłby zasiąść na stolcu krakowskim.

Skoro przemodliła się przez wiele godzin i posiliła duszę Anielskim Chlebem – Przenajświętszym Sakramentem, a później także i ciało jakowąś postną polewką, bo było to akurat w piątek, tuż po południu wsiadła do sań suto wymoszczonych futrami i kobiercami i kazała się wieźć na powrót do Krakowa.

Nie ujechali jednak daleko, gdy oto naraz niebo całe zasnuły brudnobiałe chmury, z których – niby z rozprutej pierzyny – jął sypać śnieg. Rychło też zerwał się wiatr, który miotąc tumanami białych płatków, w przeciągu niezbyt wielu chwil zatarł szlak gościńca, tak że woźnica nie wiedział, w którąż to stronę jechać wypada, aby dotrzeć do stolicy.

Wylękniony, bo zmrok się zbliżał wielkimi krokami, chciał zawrócić do Sandomierza, ale i z tyłu za nim nie było śladu drogi, tylko rozległa biała płaszczyzna, gdzieniegdzie okraszona pojedynczym drzewem.

Tymczasem zadymka stawała się coraz większa. Wiatr wył i zawodził, siekąc bez miłosierdzia śniegiem, którym ciskał z wściekłością o skórzaną budę rozpiętą nad saniami.

– Jezus, Maria, Józef! Ratujcie nas, dopomóżcie nam, bo giniemy! – krzyknął woźnica, wystraszony nie na żarty.

Święta pani, królowa, wychyliła głowę na zewnątrz i spokojnym głosem wyrzekła te oto słowa:

– Nasze życie w rękach Boga! Nie lękaj się, przyjacielu. Jedź przed siebie, ot co. Wszystko jedno, w którą stronę, byle przed siebie. Zobaczysz, że Pan Jezus nie pozwoli, abyśmy tutaj pomarli.

Usłuchał woźnica Jadwigi i chociaż bynajmniej nie uspokojony ruszył przecie w dalszą drogę, tak jak mu była kazała.

Konie ciągnęły sanie z wysiłkiem, zapadając się po pęciny w miękkim i suchym niczym puch śniegu, furman zaś prawie już ochrypł od pokrzykiwania na nie.

Tymczasem mrok gęstniał, a mróz tężał.

Co tam sobie myślała królowa, siedząc okutana sobolowym błamem, któż to może wiedzieć, bez ochyby zdawała sobie sprawę, że może pośród tych szczerych pól życie postradać, przecie nie dała tego po sobie poznać. Dzielna pani!

Woźnica zlazł z kozła i szedł obok koni, żeby im nieco zmniejszyć ciężar, jaki im przypadło ciągnąć, a że trudna to była droga, zaraz cały z wysiłku oblał się potem.

Lecz oto naraz przez śnieżny welon miecionej wiatrem zadymki niczym wilcze oczy zabłysły trzy czy cztery niewielkie światełka.

Wytężył woźnica wzrok, chcąc się upewnić, czy prawda to, czy też omamienie, i – o radości – znów dostrzegł żółtawe błyski. Strzelił więc z bata, ponaglając konie do szybszego marszu, a zwierzęta, jakby wyczuły, iż oto zbliżają się ku wybawieniu i ku spoczynkowi, bo rzeczywiście przyśpieszyły biegu.

I już niewiele chwil minęło, gdy wjechali w opłotki jakiejś lichej wioszczyny. Krzywe, kryte strzechą chałupy, na wpół wrośnięte w ziemię, stały w dwuszeregu po obu stronach wąskiej dróżki. W większości domostw świeciło się światło, przezierające przez okienne ramy obleczone świńskimi pęcherzami.

Woźnica rozejrzał się bacznie i skierował sanie ku najokazalszej z chałup, która – jak łatwo można było się domyślić – musiała być własnością sołtysa.

Nie omylił się.

– Hej, hej! – zakrzyknął, ujrzawszy postawnego chłopa przyodzianego w ciężką, długą kapotę i w baranią czapę na głowie.

Ten odwrócił się powoli, niespiesznie, osłonił oczy od śniegu i wpatrywał się w mrok, skąd dobiegał go głos.

– A któż to woła? – zapytał.

– Podróżni, którzy zabłądzili w zamieci. Przyjmiecie nas pod swój dach?

– Podróżni... cóż... biedni my ludzie... Cóż, czas pieski... nijak was zostawić bez pomocy... Zatem witajcie!

– Najjaśniejsza pani, wysiadać pora. Nie mamy wyboru i tu przenocujemy, a z rana, jeśli Pan Bóg pozwoli i wypogodzi się nieco, ruszymy w dalszą drogę do Krakowa.

– Najjaśniejsza pani?! – zawołał sołtys ze zdziwieniem w głosie. – Najjaśniejsza pani? A do kogoż to wyrzekłeś te słowa, człecze?

– Słuchaj, sołtysie – odparł woźnica. – Naprawdę wielki zaszczyt spotkał waszą wioskę, bo sama królowa Jadwiga tu przybyła. Zatem skrzyknij gromadę, a pomyślcie o noclegu i o poczęstunku.

Nie trzeba było chłopu dwa razy powtarzać. Migiem się uwinął i za kilka pacierzy dobrotliwa pani siedziała już przy suto zastawionym stole, przed miskami z kaszą, garnuszkami z miodem i mlekiem, przed ciepłym jeszcze bochnem razowego chleba o kasztanowej, chrupiącej skórce, przed gomółkami sera i przed stertą jajecznicy.

Skoro podjadła sobie i zaspokoiła pragnienie, podszedł ku niej przywódca gromady i upadłszy na oba kolana, wyciągając ręce, tak się odezwał:

– Najjaśniejsza królowo! Zmiłuj się nad nami i uwolnij z rąk okrutnego pana, który nas gnębi ciężarami ponad miarę. Srogi on, okrutny i bez miłosierdzia. Za najdrobniejszą przewinę karze chłostą tak straszną, że aż ciało od kości odpada. Ni święta, ni niedzieli nie uszanuje, a człeka dlań zabić, to jak splunąć!

I opowiedział szczegółowo wszystkie krzywdy, jakich od swego właściciela-okrutnika doświadczyli.

Zakręciła się pani Jadwidze łza w oku:

– Już was więcej gnębić nie będzie – powiedziała. – A jako rękojmię mojego słowa macie te oto rękawiczki.

I stało się, jak powiedziała. Złego pana zaraz z wiosny przed swój królewski majestat pozwała i choć wzbraniał się przed tym, odkupiła odeń wieś, w której tak mile w czasie zimowej zamieci była ugoszczona.

Od tamtej pory chłopi owi wolnymi się stali, z jednym tylko zastrzeżeniem – oto musieli oni po wsze czasy pełnić służbę kościelnych w sandomierskiej katedrze Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Wsi zaś królowa zmieniła nazwę, nadając jej nowe miano – Świątniki.

Wdzięczni zaś chłopi dar królewski – rękawiczki pani Jadwigi – złożyli w katedralnym skarbcu, aby na pamiątkę miłosiernej monarchini spoczywały tam po wieki wieków. I istotnie do niedawna się znajdowały, bo niedawno je przeniesiono do Muzeum Diecezjalnego, mającego siedzibę w sandomierskim Domu Długosza.


(Tekst niniejszej legendy opracowałem na podstawie wątku zaczerpniętego z dzieła X. Józefa Rokosznego Święte pamiątki Sandomierza, Sandomierz 1914, oraz Krzysztofa Seligi Legendy sandomierskie. Podania. Przypowieści. Anegdoty i przysłowia Ziemi Sandomierskiej, Lublin 1974)

© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:


Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: