wtorek, 14 maja 2019

Tuman krwawej mgły: Ezidkhan (jeden z rozdziałów powstającej powieści)


Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły

Ezidkhan 


Nad doliną Lalish w Krainie Ezidkhan 1 zachodziło słońce. Ziemia wydychała ciepło i jakąś niedookreśloną miłą woń, sycącą niczym świeżo upieczony chleb. Na stoku mocno kamienistego wzgórza dosyć rzadko porośniętego niewysokimi drzewami i niziutkimi krzewami siedziało dwóch mężczyzn. 

Jeden z nich, dość wiekowy tubylec, o twarzy ogorzałej, ozdobionej brodą siwą, długą, niezbyt jednak gęstą, przyodziany był w białą suknię przepasaną czarnym jedwabnym pasem szerokim prawie na dwie dłonie dorosłego mężczyzny. Spod pokaźnego wycięcia owej sukni wyglądała takiej samej barwy koszula bez kołnierzyka zapinana na guziki po wierzchu obciągnięte białymi lśniącymi nićmi. Na wierzch zaś miał nałożony luźny biały żakiet z szerokimi rękawami bez klap, kieszeni i guzików, sięgający mniej więcej do pół uda. Głowę wreszcie wieńczyło mu białe nakrycie będące czymś pośrednim między turbanem a toczkiem, a przynajmniej tak to wyglądało z daleka.

Grobowiec Szejka Adiego w Dolinie Lalish,
źródło: Wikimedia commons

Drugi z mężczyzn, z wyglądu sądząc nietutejszy, na oko licząc mający nie więcej niż lat czterdzieści, góra czterdzieści pięć, odziany był w jakiś dziwaczny kostium będący połączeniem stroju perskiego i polskiego szlachcica. Zamiast kontusza przyodziany był w długi prawie do kostek sięgający kaftan jedwabny barwy pąsowej zahaftowany w roślinne wzory nicią złotą, spod niego jednakowoż wyglądał klasyczny polski żupan uszyty ze złotogłowu, zapinany na niewielkie guziki wyrobione ze srebra i drogich kamuszków. Szeroki, tkany srebrną nicią pas, kilkakrotnie otaczał mu kibić. Założony był on jednak nie na kaftan, który nie będąc zapięty luźno zwisał, lecz wprost na żupan. Spod żupana zaś wyłaniały się obszerne bufiaste spodnie barwy ciemnoniebieskiej, wpuszczone w żółte baczmagi 2 od góry luźno opadające na cholewy. Przy pasie na rzemiennych rapciach zwieszała się polska znakomitej roboty szabla husarka, a nie wschodni kindżał, szabla turecka, ordynka, czy też czeczuga 3. Na głowie wreszcie miał kołpak po wierzchu obszyty sobolowym futrem, z drogocenną broszą nad czołem, przytrzymującą kitę z sześciu piór pawich. 

Pierwszy z mężczyzn monotonnym głosem snuł jakąś opowieść, drugi zaś, zasłuchany, od czasu do czasu tylko spoglądał przenikliwe na swojego towarzysza. Ten zaś mówił: 

– Pytałeś efendi czy my, duchowe potomstwo szejka Adi ibn Musafira al–Umawiego  4 naprawdę znamy swoje pochodzenie?... A jakże, znamy. Nie wątp w to i posłuchaj. Powiadają, iż pierwsi ludzie, Adam i Ewa poróżnili się o to, które z nich dostarczy doskonalszego twórczego elementu, który da początek ich potomstwu. I każde z nich zebrało swoje nasienie do naczynia. Naczynia zaś owe szczelnie zamknięto i starannie zapieczętowano. A kiedy minął określony czas, naczynia otwarto. I co się okazało? Ano to, iż nasienie Ewy wydało z siebie robactwo i inne plugastwo. Z nasienia Adama atoli ukształtował się prześliczny chłopiec, dla którego, gdy już osiągnął wiek męski, Bóg zesłał cudowną żonę wybraną spośród niebiańskich dziewic, mieszkanek raju, które zowią się hurysami. 5 Z ich związku zaś zrodziliśmy się my, jazydzi... 

– A pozostali ludzie? Skąd oni wzięli się na świecie? – zapytał drugi z mężczyzn. – Jak uważasz, mędrcze? Jak nauczacie? Jak wierzycie? 

– Efendi... Muhyedîn... Birayê Pîroz... Saint Germain Kontu 6 – starzec mieszał słowa tureckie z kurdyjskimi, od czasu do czasu wplatając całe zdania w łamanej angielszczyźnie. – Z nasienia Adama i rajskiej dziewicy pochodzimy tylko my, pozostali zaś ludzie wywodzą się od potomstwa Adama i Ewy, którzy ich spłodzili w zwyczajnych, pospolitych małżeńskich aktach. 

– Ach tak... A świat? Co ze światem? Wszak nim zjawili się na nim Prarodzice – Adam i Ewa... 

– To długa opowieść, efendi... 

– Więc mi ją streść, mędrcze. 

– Jak chcesz, ale nie wszystko będę mógł pomieścić w niewielu zdaniach... 

– Mów. 

– Niech będzie. Zatem słuchaj... Xweda, to jest Bóg, nie stworzył świata w okamgnieniu. Nie na jedno słowo „niech się stanie” ukształtowało się to wszystko, co widzimy i czego nie możemy dostrzec także. Akt stworzenia ciągnął się przez tysiące tysięcy lat... A może dłużej?... Kto wie?... Wtedy to on, Afirînende 7 powołał do istnienia siedmiu aniołów, tych samych, którzy obecnie mają władzę nad światem... 

– I czemuż tak Stwórca uczynił? 

– Ponieważ Boga nie interesuje ani świat, ani to, co się na nim dzieje, dlatego w Jego imieniu władzę sprawuje owych siedmiu aniołów, których powołał do istnienia w ciągu pierwszych dni stwarzania: w niedzielę stworzył Meleka Anzazila, a jest to Melek Taus–Anioł Paw, w następne zaś dni tygodnia kolejno – Meleka Dardaela, Meleka Israfela, Meleka Mihaela, Meleka Azraela, Meleka Shemnaela, Meleka Nuraela. I postawił Meleka Tausa nad wszystkimi jako ich pana i przywódcę. 

– A czyż ów Anioł Paw to nie Iblis, nie Szatan? 

– I tak go nazywają niczego nie rozumiejąc... 

– Więc jakże? Czyż nie upadł on odmawiając buńczucznie oddania pokłonu Adamowi czego Bóg zażądał i dlatego jest już tylko samym złem i zniszczeniem, a nie dobrem i tworzeniem? Nie same to nieszczęścia na świat ściągnął? Czyż Bóg nie strącił go w czeluści piekielne? 

– Muhyedîn... Birayê Pîroz... Saint Germain Kontu – starzec podniósł wzrok na pytającego. – Nie efendi, nie jest złem i destrukcją. To nasz największy darczyńca. 

– Czemu tak twierdzisz? 

– Bowiem nie tak było, jak ci się, efendi, zadaje i jak twierdzą muzułmanie, chrześcijanie i żydzi. 

– Jakże więc? 

– Owszem, pierwszy spośród siedmiu aniołów, ich zwierzchnik i przywódca, Melek Taus to jest Anioł Paw, na początku wierny strażnik i wspomożyciel świata, zbuntowawszy się przeciw Bogu upadł, za co istotnie został strącony do piekła, ale tam żałując swego postępku płakał bezustannie przez siedem tysięcy lat! I napełnił łzami siedem przepastnych dzbanów! I ugasił tymi łzami ogień piekielny! I piekła już nie ma! I wtedy Bóg mu przebaczył. 

– Lecz przecież nie brakuje na świecie ludzi złych, a nawet bardzo złych. Jakże to więc? Nie ma żadnej kary za występki, których się dopuścili nim pomarli? 

– Jest kara, jest efendi. Chociaż może nie do końca kara... Może po trosze kara, a po trosze dobrodziejstwo... Każdy bowiem grzesznik rodzi się w nowym ciele do kolejnego żywota, w którym może się udoskonalać. 

– A jeśli i w tym nowym ciele będzie nadal grzeszył? 

– Będzie mógł się udoskonalać w następnych i następnych wcieleniach, aż się zupełnie oczyści. 

– Taak – powiedział przeciągle Saint Germain Kontu. Taaak... Zatem można to streścić w kilku punktach: Świat nie powstał w jednej chwili, lecz przez tysiące lat ewoluował, by stać się wreszcie takim, jaki znamy. Boga świat nie interesuje, to Anioł Paw, skruszony i dobry Szatan sprawuje nad nim władzę, nie ma piekła i nie ma kary za zło, bo zamiast kary mamy reinkarnację, a więc możliwość niekończącej się szansy na udoskonalenie? Czy tak? 

Wiekowy jazyda zamyślił się i czas jakiś nie dawał odpowiedzi. W końcu jednak rzekł: 

– Tak. Masz efendi rację. Można to tak streścić. 

– Więc trzeba tę naukę ponieść w świat. Bowiem doskonałą jest ona. 

– O nie! – zaprotestował starzec. – O nie! To nasza i tylko nasza wiara! Innym wara od niej! 

I wtedy dopiero zwrócił uwagę na kitę z piór pawich na kołpaku obcego. Zawahał się przez krótką chwilę i głośno przełykając ślinę schrypłym z wrażenia szeptem zapytał: 

– Kimże ty jesteś, panie? 

– Czy nie domyślasz się, mędrcze? 

– Panie... 

Jazyda ponownie zerknął na kitę z pawich piór i nic już nie powiedział. 

Ostatnie promienie słońca dogasały nad Doliną Lalish budząc świetliste refleksy w złotych zwieńczeniach stożkowatych wież wznoszących się nad świątynią i zarazem grobem szejka Adiego. 

Ziemia przestała już wydychać ciepło. Rosa jęła siadać na kamieniach i źdźbłach traw tu i ówdzie wyrastających spomiędzy nich i zioła już nie pachniały... 

– Żegnaj starcze – obcy przybysz podniósł się na nogi. – A jednak nie zgodzę się z tobą. Tę wiarę zawartą w owych pięciu punkach należy szerzyć po całym świecie... I wierz mi nie odbierze to wam, jazydom, tej szczególnej wyjątkowości... Ale można – skoro się aż tak się tego obawiasz – jeszcze bardziej ją skondensowawszy ująć w takie zdania: Świat nie powstał od razu, lecz w wyniku ewolucji. Bóg nie interesuje się światem. Dobry Szatan sprawuje nad nim władzę. Nie ma piekła i nie ma kary. Po śmierci doświadczamy reinkarnacji, aby się doskonalić. Czy tak będzie lepiej? 

– Sądzę, że lepiej, panie... – jazyda odetchnął z ulgą, że tajemnice jego wiary nie będą naruszone... 

Zamilkł na chwilę, a potem raz jeszcze przytaknął: 

– Tak... zdecydowanie lepiej... 

– I ja uważam podobnie. Po co wszystko komplikować, dodawać uzasadnienia, opowiadać historie. 

– Cóż... ty wiesz... wszak jesteś Pawiem... 

– Może niekoniecznie nim samym... 

– Jego awatarem? 8 – zapytał starzec. 

Kontu nie odpowiedział. 

Wtedy jazyda powstał, by zaraz potem padłszy na kolana zgiąć się w ukłonie i uderzyć czołem o ziemię. Kiedy się podniósł już nikogo nie ujrzał. Był sam. Nad Ezidkhan – Krainą Jazydów, czcicieli Szatana rozpostarła się noc... Jakiś nocny ptak odezwał się spośród gałęzi rosnącego nieopodal drzewa oliwnego... 

* * *

Rok 1756 dobiegał końca. Saint Germain Kontu musiał wyruszyć w nową podróż, której celem miał być Paryż – uchodzący wówczas za stolicę świata. 

Przybywszy do owego miasta wiosną 1757 roku, nie omieszkał się spotkać z niezwykle ważną personą, jaką był Charles-Louis-Auguste Fouquet, diuk de Belle-Isle 9, który najwyraźniej czekał na przybycie hrabiego i przecierał mu ścieżki i u króla i wśród najznaczniejszych arystokratycznych rodów, zapewne rozumiejąc jak ważne usługi może on oddać Francji podróżując po Europie i dalej. Ileż to istotnych informacji będzie mógł zebrać i przekazać do Wersalu! 

Jednakowoż rychło Kontu na czas jakiś musiał ponownie wyjechać, lecz tym razem już na bardzo krótko, aby potem powrócić do stolicy Francji i zamieszkać w niej przez dłuższy okres. 

________________________

1 Kraina Jazydów w Kurdystanie, na północny wschód od Mosulu; Lalish bądź Lalesh lub Laliş – w polskiej pisowni Lalisz.

2 Buty szyte ze skóry, sięgające kolan.

3 Rodzaje szabel.

4 Szejk Adi, po kurdyjsku Şêx Adî, żyjący w latach 1075–1162 był muzułmańskim sufim, ascetą i cudotwórcą. Gdy zamieszkał w górach na północ od Mosulu, w Lalişa Nûranî, czyli w Dolinie Lalish, gdzie zaczął nauczanie, zaczęli się wokół niego gromadzić miejscowi Kurdowie, którzy, choć formalnie byli muzułmanami, to w rzeczywistości wyznawali dziwaczną religijną mieszankę zaratusztrianizmu, islamu, chrześcijaństwa i wierzeń żydowskich. Na bazie owych wierzeń po śmierci Szejka Adiego, którego ubóstwiono, wykształciła się nowa religia – jazydyzm.

5 Hurysy to cudowne niebiańskie dziewczęta o skromnym wejrzeniu wielkich czarnych oczu, przeznaczone jako nagroda w Raju dla wierzących sprawiedliwych muzułmanów. Hurysy charakteryzują się m.in. tym, że posiadają pożądliwe, zmysłowe waginy, że nie oddają moczu, nie wypróżniają się ani nie miesiączkują. Ich ciało zaś jest doskonale białe i tak delikatne, że prześwituje aż do szpiku kości. Są wiecznie młode, bezwłose, z wyjątkiem brwi, rzęs i głowy, czyste i tak piękne, iż nie da się tego opisać ludzkim językiem.

6 Efendi to turecki tytuł władcy lub mistrza, dziś wyłącznie zwrot grzecznościowy; muhyedîn – to samo w języku kurdyjskim; Birayê Pîroz po kurdyjsku Święty Brat; kont, kontu po turecku – hrabia.

7 Po kurdyjsku Stworzyciel.

8 Awatara, awatar – zapożyczenie z hinduizmu: wcielenie się istoty nadprzyrodzonej w postać śmiertelnego stworzenia, aby zainterweniować w ład na Ziemi lub aby przynieść znaczący impuls dla duchowego rozwoju ludzkości.

9 Francuski dyplomata, minister wojny i marszałek Francji żyjący w latach 1684-1761.

*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*

Poprzednie części tego cyklu powieściowego – thrillera historyczno-ezoterycznego to:



Jest też już do nabycia ostatnia część, zamykająca ten cykl powieściowy:

"Syn Cienistej Strony".

Zachęcam do zakupu i lektury!



sobota, 11 maja 2019

"Tuman krwawej mgły" - prolog powstającej powieści


Niechaj szepcą jezuity, 
Niechaj wrzeszczą demagogi, 
Że cel wielki, a ukryty, 
Odwszetecznia podłe drogi, 

Że, przypadków idąc kołem, 
Wolno w bagna zajść szatana, 
Potem dusza, w nich skąpana, 
Znów odnajdzie się aniołem; 

Że się zmaże hańby kartę, 
Że królestwo Boże – z czarta, 
Że Wszechdobro Złego warte, 
Że Wszechmiłość zbrodni warta!... 

Zygmunt Krasiński 


Prolog

W zimowy grudniowy wieczór roku Pańskiego 1717, za oknami monarszych komnat wersalskiego pałacu rozlegało się nienaturalnie upiorne wycie wichury pędzącej od północy ku murom wspaniałej rezydencji, która się rozsiadła wpośród niemniej wspaniałych ogrodów, teraz jednak skrywających swą krasę, bo przyprószonych śniegiem.

Dziesięć lat liczący król Francji Ludwik XV 1 na wpół leżał na szezlongu obitym błękitną materią przetykaną złotą nicią w fantazyjne wzory i z powagą malującą się na dziecięcej twarzyczce, starając się ukryć lęk, wsłuchiwał się w opowieść, którą snuł marszałek Villeroy 2.



Młodziutki król Ludwik XV i książę-regent Filip Orleański,


źródło: Wikimedia Commons

Prócz niego w komnacie znajdował się regent, znany z niebywałej wprost rozpusty książę Philippe d’Orléans 3, który swoje życie erotyczne rozpoczął w wieku lat czternastu, gdy to po raz pierwszy zniewolił dziewczynę imieniem – co pamiętał znakomicie – Eleonora, córkę prostej dozorczyni w zamku, w którym wówczas przebywał.

Obok, wpatrzona w ojca rozkochanym wzrokiem siedziała dwadzieścia dwa lata licząca jego piękna córka, Marie Louise Élisabeth d’Orléans, księżna de Berry 4 nazywana Joufflotte, z którą, jak szeptano w Paryżu, utrzymywał kazirodczy związek, i to wcale nie w wielkiej skrytości, lecz nieomal jawnie, kiedy to się oddawał orgiom podczas słynnych kolacyjek, na które spraszał zwykle kilka starannie dobranych osób, w tym i tę swoją śliczną córeczkę o twarzy niewiniątka, ale reputacji Messaliny. 5


Nicolas de Largillierre (1656-1746), Marie Louise Élisabeth d’Orléans, księżna de Berry (ok. 1711).
Źródło: Wikimedia Commons.

Marszałek mówił zajmująco, opowiadając młodziutkiemu królowi o niezwykłym i wciąż niewyjaśnionym zdarzeniu, które miało miejsce w Paryżu w roku 1700. A umiał to robić znakomicie, budując nastrój grozy i nerwowe napięcie w słuchaczu.

– Otóż, Sire, żył tu niegdyś, przy rue de l’Hirondelle 6, pewien człowiek, zwany mistrzem Dumasem, niegdyś prokurator w Chatelet, ale w tamtym czasie już niepełniący obowiązków. Wraz z nim mieszkali, chociaż dorośli już byli – syn i córka. Miał też i żonę, a jakże. I służącą. Żyli skromnie, bo nadmiarem pieniędzy nie grzeszyli i liczyć się musieli z każdym sou.

Gdy człek ów osiągnął wiek około sześćdziesięciu lat, zaczął się jakoś inaczej niż wprzódy zachowywać – zbudował sobie bowiem na dachu domu, w którym mieszkał, izbę, w której przesiadując w pogodne noce śledził bieg gwiazd i kreślił horoskopy. I gdybyż tylko to! Nie, on parał się tam również czarami, podpisawszy wprzódy uroczyście pakt z diabłem! A przynajmniej tak wokoło szeptano. Tenże diabeł zaś sprawił, że mistrz Dumas nieomal z dnia na dzień z nędzarza zamienił się w bogacza! Ten, który liczył miedziaki przed wyprawą do rzeźnika po mięso na skromny niedzielny obiad, teraz jadał na złocie!

Mistrz Dumas zaprzestał chodzenia do kościoła, a o księżach, sakramentach, nabożeństwach nawet słyszeć nie chciał. Natomiast przez lat trzydzieści, regularnie, w każdy piątek, o trzeciej po południu, udawał się do swojej tajemnej komnatki na dachu domu gdzie oczekiwał na niezwykłego gościa. Kim zaś był ów gość – nikt nie wiedział. Był to jakiś bardzo postawny mężczyzna, który na rosłym czarnym mule zajeżdżał tuż przed drzwi domu mistrza Dumasa. A kto ich zobaczył ze zgrozą odwracał wzrok, bowiem obaj i wierzchowiec i ten, który go dosiadał byli pokryci okropnymi otwierającymi się i przez to krwawiącymi bliznami. I to tak potwornymi, tak szpetnymi, że sam ich widok mógł sprawić, że ów, kto je ujrzał mógł z przestrachu omdleć, albo i co gorszego.

Tajemniczy jeździec, zeskoczywszy z siodła szedł wprost do owej górnej izby, gdzie, za zamkniętymi drzwiami, przez jakiś czas przesiadywał ze starcem. Co tam robili, o czym rozmawiali? – nikt nie wiedział.

I nadszedł dzień 31 grudnia 1700 roku. Nie było jeszcze południa, może jakaś dziesiąta, może kwadrans na jedenastą, na pewno nie później. Starzec jak zwykle przebywał w swoim tajemnym pokoju na dachu, oddając się sobie tylko znanym zajęciom.

I oto naraz... nie tak jak zwykle o trzeciej po południu, a o owej dziesiątej przed południem, chociaż także w piątek, na ulicy rozległ się stukot kopyt muła uderzających o bruk.

Ten sam okropny tajemniczy mąż, na tym samym mule stanął przed domem starca. Zeskoczywszy z siodła pobiegł wprost na dach, do owej tajemnej komnaty, wpadł tam i drzwi za sobą zatrzasnął. Mistrz zaś na jego widok przeraził się okrutnie co można było wnieść ze straszliwego krzyku przesyconego lękiem i grozą, jaki wydał z siebie i to tak gromko, że rozległ się on w całym budynku, budząc przerażenie w tych, który go usłyszeli. Żona i dzieci czym prędzej pośpieszyli mu zatem na ratunek, ale starzec nie otwierając zaryglowanych drzwi oświadczył, by się nie lękali, bo musi teraz odbyć nader ważną rozmowę ze swoim gościem. Uspokojeni zeszli więc na dół.

Lecz nie była to rozmowa spokojna, ponieważ uszu domowników dolatywały odgłosy zażartej kłótni. Co jednak było jej powodem? Z tego wzajemnego przekrzykiwania się przybysza i mistrza Dumasa, zmiarkować nie mogli. Wreszcie jednak dziwny gość opuścił tajny pokój i pędem zbiegłszy po schodach, dosiadł muła i galopem odjechał.

W ślad za nim powoli, słaniając się na nogach, zszedł na dół także i wiekowy czarownik, bo jakże inaczej można tego starca celniej nazywać, skoro się już dowiedzieliśmy, czym się w swym odosobnieniu parał?

Przybywszy zatem do salonu, w którym znajdowali się jego najbliżsi, bezwładnie osunął się na ziemię i zdało się, iż za chwil parę wyzionie ducha.

Był straszliwie zmieniony – wyglądał niczym trup: twarz jego była żółtosina, oczy zgasłe, drżące ręce, płuca z trudem łapiące oddech, usta rozwierające się i przymykające jak u ryby, z których wydobywało się rzężenie.

Żona z córką chciały go zaprowadzić do sypialni, iżby odpoczął w pościeli, lecz on zjawił się tu wyłącznie po to, by oświadczyć, że tego dnia nie będzie mógł zjeść z nimi obiadu. Następnie, z trudem podźwignąwszy się na nogi chciał wracać do izby na dachu. Nie mając jednakowoż siły, aby dotrzeć tam samemu, prosił, by mu pomóc wejść.

Dzieci, acz niechętnie, spełniły polecenie ojca. Nim się zamknął w swojej samotni, poprosił, iżby wieczorem przyszły po niego, bo wątpi, czy uda mu się samodzielnie zejść na dół. I tym razem, po raz pierwszy i jedyny, starzec nie zamknął się od wewnątrz, lecz dał klucz synowi i nakazał, by to on go zamknął od zewnątrz i zjawił się przed wieczorem.

A skoro nastała wyznaczona przez ojca pora, domownicy udali się po niego. Syn, poruczonym mu przez ojca kluczem, otwarł drzwi tajemnej komnaty, ale... ta była pusta! Mistrz Dumas zniknął!

Wyjść nie mógł, bowiem jedyny klucz od zawartych starannie drzwi wejściowych posiadał syn, a w pomieszczeniu starca nie znaleziono.

Przerażeni małżonka i dzieci Dumasa, zaniepokojeni by nie padło na nich podejrzenie, iż zamordowali męża i ojca a zwłok się pozbyli, mając pewność, iż żadną miarą bez ich wiedzy nie mógł on opuścić pokoju na dachu, chyba, że co najwyżej jakowymś tajnym przejściem, po ukrytych schodach, sprowadzili specjalistów od budownictwa, aby gruntownie spenetrowali i zbadali pomieszczenie. Nie wykryto wszelako, mimo nader drobiazgowych badań, ani ukrytych drzwi, ani żadnej innej możliwości, by zamknięte od zewnątrz lokum można było opuścić!

I wtedy zaczął się ich koszmar. Władze śledcze uznały bowiem, iż jedynym racjonalnym wyjaśnieniem owej zagadki jest nic innego jak mord na starcu i ukrycie zwłok. Tyle, że i jakichkolwiek śladów zbrodni nigdzie nie zauważono. 7

Syn i córka przez lata całe usiłowali uwolnić się od podejrzeń, co im się jednakowoż nie powiodło. Zniknięcie mistrza Dumasa zaś pozostaje nierozwikłaną tajemnicą aż do tej pory, Sire. I to już koniec mojej opowieści.

Marszałek umilkł.

Ludwik zadrżał i jeszcze bardziej skulił się w sobie.

Marie Louise podniósłszy się z fotela podeszła do króla.

– Sire, nie lękaj się, z nami nic ci nie grozi – powiedziała i objąwszy go ramionami, przytuliła do piersi, a potem namiętnie ucałowała tego dziesięciolatka w usta, jednocześnie obrzucając go pożądliwym spojrzeniem.

– Nie popadaj w przesadę – zwrócił się do niej ojciec, książę Filip Orleański. – Zachowaj choć trochę umiaru, Joufflotte!

– Czyż nie byłoby to, mój ojcze interesującym doświadczeniem? – uśmiechnęła się zalotnie. - Wszak ja nie byłam wiele starsza.

– Och! Daj już temu pokój, daj pokój! To odrobinę niesmaczne.

Marszałek Villeroy obrzucił oboje nienawistnym spojrzeniem, ale ani regent, ani jego córka nie zauważyli tego. Wichura za oknem przybrała na sile, budząc przyprawiające o dreszcz niepokoju pojękiwanie i wycie w pałacowych kominach... 

* * * 

Tegoż to roku, roku 1717, kiedy arystokraci – choć nie wszyscy przecie – bez jakichkolwiek, najmniejszych nawet hamulców, nieustannie obrażali Boga najwyuzdańszą rozpustą, zbrodniami i brakiem miłosierdzia, gdy pospólstwo – choć nie całe przecie – od Stwórcy się odwracało, Jemu przypisując wszelkie zło, jakie świat dotykało, to inni, skryci w mroku swoich tajnych schowów, oświeceni, jak sami o sobie mówili, potajemnie rozpoczęli systematycznie, celowo i w sposób przemyślany podkopywać fundamenty Civitas Christiana, iżby ostatecznie doprowadzić do transmutacji człowieka w boga... 

* * * 

Tenże jednak rok 1717, rok sławny, bo rozpoczynający 24 czerwca, w dzień św. Jana Chrzciela, w londyńskiej gospodzie Goose and Gridiron Ale House 8, erę oświecenia i postępu nie zakończył się jednak szczęśliwie. Oto bowiem w samo Boże Narodzenie w nocy z piątku na sobotę, z 24 na 25 grudnia, potężny sztorm uderzywszy od północy w wybrzeża Holandii, Niemiec i Skandynawii, wywołał potworne powodzie, w których zginęło naraz, w parę godzin zaledwie, aż czternaście tysięcy osób a może i więcej! 

Było to straszliwe memento dla buntującej się ludzkości... Na nikim jednakowoż nie zrobiło ono większego wrażenia, jedyne czym zaowocowało to natężeniem złorzeczeń i wygrażania Bogu pięścią... Ludzkość z coraz większą prędkością staczała się ku przepaści... i nic już nie mogło tego pędu zatrzymać... a w mrocznej głębi czaiły się nieubłagane oświecenie i postęp nieubłagany...


Andrzej Juliusz Sarwa


Poprzednie części tego cyklu powieściowego – thrillera historyczno-ezoterycznego to:



Jest też już do nabycia ostatnia część, zamykająca ten cykl powieściowy:

"Syn Cienistej Strony".

Zachęcam do zakupu i lektury!
________________________________

1 1710–1774. Królem został w roku 1715, jednak rządy objął dopiero w roku 1723, w wieku lat 13, wcześniej w jego imieniu rządził regent. 

2 1544-1730 – marszałek Francji, minister stanu Ludwika XIV, członek Rady Regencyjnej, opiekun i wychowawca Ludwika XV aż do roku 1723. 

3 Filip II Burbon-Orleański (1674–1723) – regent w latach 1674–1701. 

4 Księżna de Berry (1695–1719) znana z wyuzdanej rozpusty córka księcia Filipa Orleańskiego. Urodziła sześcioro dzieci, z których przeżyła tylko jedna córka, która została zakonnicą, pozostałe albo rodziły się martwe, albo marły w niedługi czas po urodzeniu. Przynajmniej jedno z nich mogło począć się ze związku z jej ojcem. 

5 Mesalina – Valeria Messalina (17-48), cesarzowa rzymska, żona cesarza Klaudiusza (10 p.n.e. - 54 n.e.) słynąca z niebywałej rozwiązłości. Ponoć miała aż stu pięćdziesięciu kochanków. 

6 Bardzo stara ulica, powstała już XII wieku, w lewobrzeżnej części Paryża, znajdująca w niewielkiej odległości od Pont Saint–Michel. 

7 Por.: Mémoires des Archives de la Police de Paris, pour servir à l’histoire de la Morale et de la Police, depuis Louis XIV jusqu’à nos jours. Par J. Peucher, archiviste de la Police, Paris 1838, T. I, p. 231; Georges de Maubertuis, L’évolution spirituelle de l'Antiquité à nos jours, Paris 2015, pp. 223-224. 

8 W wolnym tłumaczeniu Pod gęsią z rusztu (ang.); tu po raz pierwszy całkiem jawnie wystąpiła masoneria, tworząc Wielką Lożę Londynu.