wtorek, 13 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (14)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (14)

Nowina


Zjadłem śniadanie i siedziałem przy oknie, popijając herbatę z sokiem wiśniowym. Gapiłem się na ulicę, czekając, aż przyjdzie po mnie grupa kolegów, wczorajszego wieczora bowiem zaplanowaliśmy, że wybierzemy się popływać w Wisełce, u podnóża Gór Pieprzowych. Ponieważ zanosiło się na wyprawę mogącą nam zająć cały dzień, każdy z nas miał zabrać ze sobą prowiant – chleb, mięso, ser i jakiś napitek. Zawiniątko z jedzeniem leżało na parapecie obok mnie. Zegar na wieży ratuszowej wydzwonił kwadrans na dziewiątą, a chłopaków wciąż nie było widać.
Naraz usłyszałem jakieś pojedyncze kroki zmierzające w stronę naszego domu. Wychyliłem się na zewnątrz, żeby lepiej widzieć, kto to. Zdumiałem się, a jednocześnie ucieszyłem i zawołałem na widok zbliżającej się osoby:
Rozalka! Rozalka!
Ale Rozalka szybkim krokiem, nie patrząc nawet w moją stronę, minęła nasz dom. W pierwszym odruchu chciałem biec za nią, alem się powstrzymał. Było mi głupio i czułem się upokorzony. No bo dlaczego właściwie ni stąd, ni zowąd, zupełnie mnie odtrąciła i traktowała gorzej niż psa. „Nie – pomyślałem – nie dam jej tej satysfakcji, nie będę za nią biegał”. Wróciłem do przerwanego popijania herbatki, jednocześnie zerkając kątem oka na ulicę. I oto znów zobaczyłem Rozalkę, która tym razem bardzo, bardzo wolno przechodziła na wprost mojego okna. Udałem jednakowoż, że jej nie widzę. Za dwie-trzy minuty ujrzałem ją po raz trzeci...
Zrozumiałem, że chce koniecznie mnie widzieć, lecz nie potrafi się zebrać na odwagę, czy może uznała, że nie wypada, by pierwsza mnie zaczepiła. Chociaż przecież miała ku temu okazję, bom się już do niej parę chwil wcześniej odezwał. Najwyraźniej zatem nie o to chodziło, lecz raczej czegoś się lękała, a może wstydziła, i stąd to dziwne zachowanie. Postanowiłem, że muszę sprawdzić, w czym rzecz. Wyszedłem więc na ulicę i szparkim krokiem podążyłem za dziewczyną. Dopędziłem ją pod górką, gdy już miała skręcać w stronę Rynku.
Rozalka! Co ty? O co chodzi? Czemu się tak dziwnie zachowujesz? Stało się coś? No mów! Mów Rozalka.
Tym razem się zatrzymała i wyraźnie speszona, wybąkała:
Tak... dobrze... źle jest... chodźmy stąd gdzieś... w ustronne miejsce. Tu ci nic nie powiem...
Dobrze – odparłem. – Chodźmy. Może nad Wisłę?
Niech będzie.
Szliśmy milcząc. Co prawda raz czy drugi próbowałem ją zagadać, ale tylko nerwowo zaciskała wargi i nie odzywała się do mnie.
Minęliśmy Zamek, wszakże zamiast ku Wiśle Rozalka pociągnęła mnie w stronę Krakówki. Po kilku minutach zagłębiliśmy się w chłodny półmrok Wąwozu Królowej Jadwigi. Z ostrych obrywów lessowych zboczy tu i ówdzie zwieszały się festony dzikiego agrestu, a ponad nim widać było gęstwinę krzów wisienki stepowej, trzmieliny, róż dzikich i tarnin. Pachniało macierzanką i łąkową szałwią. Gęstą murawę, która gdzieniegdzie porastała połaciami zbocza parowu, tu i tam okrwawiały pąsowe główki dzikich goździków. Na purpurowoliliowych kwiatach chabrów driakiewników, aż gęsto było od niemrawych motyli kraśników o skrzydłach zielonkawoczarnych w jaskrawoczerwone plamy.
Z boku ścieżki wijącej się dnem wąwozu, leżał powalony pień wiekowego wiązu. Przysiedliśmy na nim oboje. Rozalka milczała, wbijając oczy w ziemię, a i ja się nie odzywałem, nie chcąc na nią naciskać. Cierpliwie czekałem, aż sama zdecyduje się zdradzić mi to, co jej na sercu leży. W końcu nieśmiało podnosząc na mnie swoje śliczne oczy, w których szkliły się łzy, powiedziała:
Nie gniewaj się ty, Stasiu, na mnie. Oj, nie gniewaj. Proszę cię, nie gniewaj...
A za cóż to miałbym się gniewać na ciebie? Rozalka, wiesz przecie, jak cię lubię, ukochanie moje...
Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie, kiedym ci o chorobie mówiła?
Pamiętam. I nie zapomniałem też, jakaś to się dla mnie od tamtej pory zrobiła niemiła. I co? Zdrowaś już? Nic ci nie jest?
Stasiu... Stasiu... – głos jej rwał się i łamał, usteczka drżały, oczy szkliły się łzami. – Stasiu, to nie było to, com przypuszczała...
A co?
Jestem w ciąży...
W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałem sens tego, com usłyszał.
Co?... Jak powiadasz?!
Będę miała... twoje dziecko...
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Milczałem, wpatrując się w ziemię i nerwowo wyłamując palce.
Stasiu... – Rozalka wzięła mnie pod rękę i przytuliła się do mnie z całej siły. – Stasiu, a ożenisz się ze mną?
Szarpnąłem się gwałtownie na te słowa:
Chyba zwariowałaś?! Ja z tobą?! Panicz z dziewuchą?!
Rozalka odskoczyła ode mnie jak smagnięta batem:
Wcześniej ci nie przeszkadzało, kim jestem?
Zrobiło mi się i głupio jakoś, i nieswojo. Próbowałem zatem załagodzić wypowiedziane przed chwilą słowa:
Słuchaj, Rozalka, to nie tak. Wybacz... Ale sama pomyśl – szkoły nie skończyłem, atestat ukończenia ostatniej klasy progimnazjum dopiero za rok dostanę. A o jakiejś samodzielności będę mógł myśleć dopiero wtedy, gdy maturę złożę. Lecz by ją zdać, do gubernialnego Radomia będę musiał się przenieść, i tam gimnazjum dokończyć. Pieniędzy własnych nie mam żadnych... Za co cię utrzymam? No, jak myślisz? Trzeba być rozsądnym.
Trzeba było być rozsądnym, zanim żeś portki ściągnął, a mnie zadarł spódnicę! I co ja teraz pocznę? Ojciec mnie zabije, wygna z chałupy. Gdzie się podzieję z najduchem? No gdzie?! Nawet na służbę nikt mnie nie przyjmie...
Teraz już w głos zaniosła się płaczem. Ale ja jej nie pocieszałem. Siedziałem milczący, a tysiące myśli przelatywało mi przez głowę.
Nie mam wyjścia, pójdę do Wisły, w wodę się rzucę, utopię. – Rozalka porwała się na nogi i poczęła biec w kierunku wyjścia z parowu, w kierunku rzeki.
Poczekaj! – krzyknąłem rozkazująco. – Stój! Nie zostawię cię tak, coś wymyślę!
Zatrzymała się, z nadzieją patrząc mi w oczy.
Długoś już jest brzemienna?
Nie, nie długo. Jakieś cztery tygodnie.
Coś wymyślę. Przyjdź tu jutro o tej samej porze, może uda mi się coś zaradzić...
Dziewczyna z wdzięczności chciała mnie chwycić za rękę, alem się szarpnął:
Zostaw... Pamiętaj, jutro tutaj o tej samej porze... I nikomu ani słowa. Ani słowa, pamiętaj!
Dobrze, Stasiu, ani słowa.
Machnąłem jej ręką i ruszyłem w górę wąwozu, w kierunku kościoła św. Pawła. Rozalka została sama. Uszedłszy kilkanaście kroków, obejrzałem się na nią. Siedziała na zwalonym pniu, skrywszy twarz w dłoniach. Chyba płakała...

Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka 
All rights reserved.




Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: