wtorek, 13 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (12)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (12)


Andrej Fiodorowicz Gryczichin


Ranek wstał nieco chłodny, jak to często latem bywa, by później, bliżej południa, dzień mógł rozpalić się srogim żarem spływającym od zawieszonej w zenicie majestatycznej kuli słońca. Wieczorne opowiadanie ciotki, późniejszy koszmar nocny, który ostatecznie uznałem za wyjątkowo niemiły majak senny, sprawiły, że czułem się jakiś nieswój. Poza tym, słowa wypowiedziane przez zjawę naprawdę głęboko zapadły mi w pamięć, i w żaden sposób nie mogłem ich stamtąd usunąć.
Obmywszy się zimną wodą, po spożyciu prędkiego śniadania, ubrałem się i – jak ostatnio każdego nieomal ranka – zbiegłem skłonem Wzgórza Zawichojskiego ku Chałupkom. Szedłem środkiem zapylonej drogi, z otwartych drzwi chałup dolatywał zapach gotowanego mleka, porannego barszczu czy smażonego chleba (to od tych bogatszych, co stać ich było jednocześnie i na chleb i na smalec).
W jedne z tych drzwi wchodził właśnie, zataczając się mocno, jakiś wysoki i tęgi chłop. Na jego widok niziuchna, chudziuteńka kobiecina w połatanej barchanowej spódnicy i perkalowej bluzce podbiegła doń z wałkiem do ciasta w ręku:
Bradziago! Ty bradziago! – krzyczała piskliwym głosem i waliła chłopa na oślep, gdzie popadnie tym wałkiem. – To dziecka nimajo co jeść, a ty chlosz?!
Ten zasłaniał się niezdarnie ramieniem i mruczał:
Och, ty nogłoto... Ty nogłoto! Bo mi zemby powybijosz! Jaki tam bradziaga, jaki tam... Zaroz bradziaga... A gdzie jo się włócze? Casem sie ino troszke człowiek napije, pare godzin zabarłozy i już zaroz bradziaga...
Był jednak najwyraźniej zbyt zmęczony pijaństwem i bezsennie spędzoną nocą, bo ledwie starczało mu sił, żeby się odganiać od baby, jak od natrętnej muchy. Gdyby był ciut mocniejszy i trzeźwiejszy zapewne tak by ją lunął, ażby się nogami nakryła. Ale ona mając świadomość swojej przewagi skwapliwie i najwyraźniej też z radością z niej korzystała.
Uśmiechnąłem się do siebie, chociaż tak po prawdzie, to powodu do śmiechu nie było. Powoli zagłębiłem w cienisty parów prowadzący mnie wprost ku Rozalce, ku łączce, na której pasła krowę.
U wylotu wąwozu rozciągała się dość szeroko rozlana kałuża, która jeszcze nie wyparowała po przedwczorajszym deszczu. Jej błotniste brzegi obsiadło tysiące motyli, bielinków. Inne fruwały nad błotem, szukając wolnego miejsca, by przysiąść i wyssać trochę wilgoci, usiłując wcisnąć się pomiędzy te, które już tam były i wypuściwszy giętkie trąbki, spijały kropelki perlące się na powierzchni gruntu. Gdzieś w tej kłębiącej się chmurze białych skrzydeł, zaplątał się jakiś pojedynczy modraczek...
Ominąwszy kałużę, płosząc przy tym motyle, przeciąłem na skos płaszczyznę łączki porośniętej krótką, gęstą trawą przetykaną tu i ówdzie białymi główkami stokrotek. Bliżej brzegów strumyka, który szemrząc cicho, wił się skrajem owej łączki rosły kępki złocistych jaskrów i pieprzu wodnego1. Po drugiej stronie, w suchym miejscu, na lekkim wzniesieniu widać było cały gąszcz purpurowo kwitnących ostów, mierznicy i miotlaste srebrzystoszare krzaczki piołunu pokryte pierzastodzielnymi liśćmi. Od tych ostatnich roślin, rozgrzanych sierpniowym słońcem, rozchodził się wokół charakterystyczny mocny, gorzkobalsamiczny zapach.
Słońce przypiekało mnie w plecy, lecz łagodny, ledwo wyczuwalny podmuch ciepłego wietrzyku przyjemnie pieścił twarz. Naraz poczułem jakiś zimny dreszcz przebiegający mi przez kark i kątem oka dostrzegłem – a przynajmniej tak mi się zdawało – chyłkiem przemykającą, skuloną, przygarbioną sylwetkę. Coś jakby zarys człowieka o nieostrych, rozmazanych konturach, coś, co w żaden sposób nawet nie przypominało cienia. Chłód mną wstrząsnął, zatrzymałem się gwałtownie i bacznie rozejrzałem dookoła, ale nie było nikogo. Pszczoły brzęcząc i podzwaniając, buszowały w kępie mierznicy, a wróble kłóciły się zawzięcie w gałęziach rosochatych wierzb zwieszających się nad korytem strumyczka.
Nieco w oddali, u podnóża jałowego obrywu żółtej lessowej ściany, na rozłożonej na trawie zapasce, kryjąc się w cieniu, siedziała Rozalka. Krowa spokojnie pasła się parę kroków dalej. Na widok dziewczyny serce zabiło mi żywiej i przyśpieszyłem kroku. Rozalka zauważyła mnie, ale, inaczej niż dotychczas, nie okazała radości na mój widok. Podszedłem do niej i wyciągnąłem ręce:
Rozalka!
Wzruszyła ramionami, nie umiejąc ukryć malującej się na jej naburmuszonej twarzy niechęci.
Daj mi spokój – burknęła.
Rozalka, co się stało, czemuś taka? Cóżem ci złego zrobił?
Ponownie wzruszyła ramionami.
Nie dając za wygraną, chciałem ją objąć i przytulić, ale ona, zdecydowanym ruchem, odsunęła moje ręce:
Daj mi spokój, słabuję od paru dni.
A cóż ci to, nic wcześniej nie mówiłaś.
Nie mówiłam, bom myślała, żem się czymś struła i mi przejdzie. Ale nie przechodzi. A na dobitkę coraz gorzej się czuję. Od rana do nocy jestem jakoś dziwnie zmęczona i w głowie mi się kręci. Raz bym płakała, raz bym się śmiała, a i o tobie inaczej myślę niż dotąd. Raz mi cię brak, jakeś nie przy mnie, a innym razem chciałabym, żebyś już nigdy, nigdy nie przychodził... No i boję się, czy mnie to ta choroba nie dopadła...
Przestraszony zawołałem:
Która choroba? O czym ty mówisz, Rozalka?!
No ta, co to zmarłych na nią na Czwartku chowają...
Poczułem, jak oblewają mnie zimne poty i nogi uginają się pode mną.
A czemu tak myślisz, Rozalka? Czemu?!
A bo od paru dni – wstyd mi to ci mówić...
Ech! Jaki tam wstyd, przecie znamy się od dziecka! Gadaj prędko, bo zwariuję!
No to już ci wszystko powiem... Co rano i co wieczór mdli mnie mocno. Nudności mam i wymioty, a piersi zrobiły mi się jakieś nabrzmiałe i bolesne...
A czyści cię też?
Nie, nie czyści. Tego jeszcze brakowało!
To od ilu dni masz te dolegliwości?
Nie wiem dokładnie, ale będzie już więcej niż tydzień.
Oj, Rozalka, aleś mi strachu napędziła! To nie cholera. Jakby to była cholera, to już byś nie żyła. Musi to być coś innego. Najprędzej, tak jak myślałaś, strułaś się czymś nieświeżym. Musisz sobie zrobić jeszcze ze dwa-trzy dni postu i zobaczysz, że ci przejdzie.
A cóż ty myślisz, że się objadam. Ledwie skórkę chleba i trochę wody, bo i jeść też nie mogę. Dość się już napościłam i nic.
Mówię ci, jeszcze dwa-trzy dni, a...
Nie udało mi się dokończyć zdania, bo Rozalka porwała się na nogi i wymierzywszy mi tęgiego kuksańca pod bok, zwołała:
Wiesz co? Idź ty sobie ode mnie! Tylkoś mnie zezłościł!
Ale... – próbowałem się bronić, lecz nie dopuściła mnie już do słowa. Podniosła z ziemi zapaskę, wzięła powróz, na którym uwiązana była krowa, i smagnąwszy ją lekko wierzbową witką po zadzie, popędziła dalej, nie oglądając się już na mnie, ani nic nie mówiąc, pochlipując tylko cicho i wierzchem dłoni ocierając sobie oczy.
Postałem tedy jeszcze chwil parę, spoglądając na oddalającą się dziewczynę, w końcu jednak machnąłem ręką, zabrałem się i ruszyłem na powrót w stronę miasta.

* * *

I zły byłem i było mi smutno, bom przecie nic takiego ani nie powiedział, ani nie zrobił, co by usprawiedliwiało zachowanie Rozalki, jej dąsy. Pomyślałem sobie jednak, że jak jej słabość minie, to i humor się poprawi.
Szedłem tak, noga za nogą, cienistym parowem, zastanawiając się, co teraz będę robił, gdy naraz za plecami posłyszałem tętent końskich kopyt. Odsunąłem się więc ze środka drogi na bok, oglądając się jednocześnie. Spostrzegłem znajomą postać. Oto stępem zbliżał się ku mnie kapitan Andrej Fiodorowicz Gryczichin, któregom był poznał na seansie u ciotki. Najpierw pomachał do mnie ręką, a później przyłożył ją do daszka czapki, salutując po wojskowemu:
Zdrastwuj, parień! Witaj chłopcze! Kuda ty idiosz?2
A zdrastwujtie – odpowiedziałem grzecznie. – W gorod.3
To chodźmy razem – oficer przeszedł na polski, którym posługiwał się już coraz lepiej. – A może usiądziesz za mną? Szybciej będziemy u celu.
Rychło się wszakże zorientował w niestosowności tej propozycji i wybuchnął śmiechem:
A tak, to bym ci oddał przysługę! Nie wolno ci się przecież publicznie afiszować z wrogiem!
Uśmiechnąłem się z przymusem i nic na to nie odrzekłem, mając nadzieję, że ubodzie konia ostrogami, pojedzie szybciej, a mnie zostawi w spokoju. Wszelako mój towarzysz nie ustępował, a z miny widać było, że nudzi mu się i chciałby z kimś pogadać.
Coś taki smutny i nierozmowny, kawalerze? – zagadnął.
A wy toście zawsze radośni? – wzruszyłem ramionami i skrzywiłem się.
O! Już ja znam, jaka przyczyna, że humoru nie masz. Kieszeń pusta, bo ani kopiejka w niej nie zadzwoni? Prawdu ja mówię?
Właśnie, że nie! Mam pieniądze.
Hm... Jak nie pieniądze, to nie może być nic innego, tylko dziewczyna! – uśmiechnął się triumfalnie. – Nie bądź taki, powiedz, mam rację?
No tak, macie – potwierdziłem niechętnie.
A co? Innego sobie znalazła?
Nie, co to, to nie. Humoru nie ma, słabuje.
Humoru nie ma, słabuje, powiadasz? Znana wymówka. Et! Nie przejmuj się! Nie ona jedna na tym świecie – powiedział i pogardliwie machnął ręką.
Nie macie racji! – zaprotestowałem. – Nie ma takiej drugiej jak ona!
A kimże jest to cudo? Jak jej na imię?
Rozalka.
A gdie ana żywiot?4
Kapitan nękał mnie dalej pytaniami. Widząc, że się od niego nie odczepię, zrezygnowany podjąłem konwersację:
A tutaj, na Chałupkach.
Na Chałupkach? A któż to ona?
Zwyczajna dziewczyna. Miejscowa.
Miejscowa? – oficer zdumiał się niepomiernie. – Toć ona biedniażka5! Włościanka, albo i co gorzej, a ty przecież dwarianin, czy jak to tam po waszemu – szlachcic! To jakże to? Nicziewo iz etoj ljubwi i nie wyjdet. Paigrajesz niemnożka6 i pójdziesz w swoją stronę, a ją astawisz sa swaimi7. Najdzie ona sobie jakiego-to muża, a ty druguju diewuszku... żeniszsa na niej... Będą u ciebie dzieci, toże dwarianie8... Zabudziesz…
Nie, nigdy nie zapomnę!
Młodyś, gorąca głowa, gorące serce, mowa prędka... Pażywiosz9, a obraz świata inny ci cię poukłada... Życie to nie bajka, życie to surowaja realnost’10... Da... nasza priroda11 bardziej skomplikowana, niż byśmy to przyznać chcieli...
Spojrzałem nań złym okiem, sapiąc ze złością.
Nu, nu, parień! Spakojno! Ja wiem, co mówię. Otwiet’ na ten wapros12. Tylko szczerze.
Na jakie to niby pytanie mam odpowiedzieć?
Z ręką na sercu, ożenisz się z nią? Nu? Ożenisz?
Nie spodziewałem się, że tak otwarcie postawi sprawę i straciłem pewność siebie. No bo właściwie tom o czymś takim w ogóle nie myślał, dlatego mu nic nie odpowiedziałem.
Sam widzisz. Miłość piękna rzecz, gdy na prawdziwe życie nie nachodzi. Zabawiaj się, póki możesz, a co będzie – nie myśl, na myślenie jeszcze dużo czasu mieć będziesz do późnej starości.
Jesteście podli i cyniczni, Andrieju Fiodorowiczu...
A tak – zgodził się ze mną. – Jestem, bo też i życia pokosztowałem już nieco, a ty dopiero w nie wchodzisz. A właściwie to nie cyniczny jestem, a mądrość mam i inne niż ty widzenie świata. I potrzeby inne... i... zachcianki też...
I tak was owo życie pokąsało, niczym jakowaś jadowita żmija, żeście tak zgorzknieli?
Hm... To nie tak, jak myślisz. Owszem, może i czut’- czut’ pokąsało, ale i pewne tajemnice poznałem, mądrości nabyłem, jakom rzekł, dzięki czemu do życia dystansu nabrałem. To, co dla innych ważne, cenne, dla mnie śmieszne tylko. Ja wyżej mierzę, niż dorobić się worka rubli, gospodarnej żony i gromadki dzieci.
Zaintrygowały mnie te jego tajemnicze słowa:
Powiedzcie coś więcej, to interesujące.
Zajrzyj do mnie na kwaterę, to więcej usłyszysz. Teraz ani miejsce, ani czas po temu... To co?... Zajrzysz?
Już kiedyś obiecałem, wypadało więc, bym słowa dotrzymał. Dobrze zatem, zajrzę.
To może nie odkładaj wizyty, może dziś, wieczorem? Co? Wiesz gdzie mam kwaterę?
Wiem. Zgoda, niech będzie dziś wieczorem.
O óśmej?
O ósmej.
A matka nie będzie temu krzywa? Albo stara pani?
Nie, mają mnie już za dojrzałego. Mam dużą swobodę. Ufają mi.
To i dobrze.

* * *

Kapitan w spodniach od munduru, ale w bonżurce i płóciennej koszuli bez kołnierzyka rozpiętej pod szyją, siedział na sofie. Ja naprzeciw niego, w niezbyt wygodnym pluszowym fotelu, za głębokim nieco dla człowieka mojej postury, w który co i raz zapadałem się aż prawie po ramiona. Kapitan w lewej ręce trzymał żarzące się wonne cygaro i ręką tą od czasu do czasu dystyngowanie gestykulował. W prawej zaś dzierżył kieliszek do połowy napełniony arakiem. Przede mną stała szklanka z herbatą i spodeczek z konfiturą z jeżyn.
Będzie dwa lata temu nazad, mój pułk stacjonował w pewnej małej mieścinie, w tobolskoj guberni. Nudziliśmy się tam, my, oficerowie, bardzo. To też szukało się sposobu, żeby tę nudę zabić. Jedni grali w karty, inni upijali się, gdy tylko po temu była okazja, jeszcze inni polowanka urządzali na kobiety. Do tych ostatnich należałem i ja. To taki rodzaj sportu był. Zakłady nawet robiliśmy, który jaką dziewczynę prędzej uwiedzie. Aż razu jednego ja poznakomiłsja s diewuszkoj, której na imię było Olga. Ech! Jakaż to była krasawica! A inna niż wszystkie. Poważna jakaś, rozumna. Onieśmielała mnie bardzo, ale też i stanowiła większe wyzwanie niż wszystkie pozostałe razem wzięte, jakie do tej pory uwiodłem. Nie miałem odwagi jej szturmować. Zacząłem ją adorować. I powoli, powoli nie ona w moją, ale ja w jej sieć się zaplątałem.
Nie myślałem już o tym, by ją zdobyć, alem był gotów się z nią ożenić, chociaż kupiecką tylko była córką. Nawet zbierałem się na odwagę, iżby się oświadczyć, tyle że nie doszło do tego, bowiem gdyśmy pewnego upalnego popołudnia popijali chłodny limonad w ogrodzie jej ojca, spojrzała mi głęboko w oczy, a tak jakoś poważnie, że aż mi dreszcz przebiegł po plecach i powiedziała: „Wiem, czego byś chciał, ale żoną twoją nie zostanę. Gdybym nią została, to nie mógłbyś mnie brać w ramiona, a wiem, jak bardzo tego pragniesz. Zresztą i ja także”. Kiedym zapytał czemuż to, bo dziwne to jakieś, co mówi i nijak tego pojąć nie mogę, odparła, iż by to zrozumieć, musiałbym porozmawiać wpierw z pewnym świątobliwym starcem i zapytała, czy bym chciał tego. Zaintrygowany zgodziłem się. Wymusiła wówczas na mnie przysięgę, że wszystko, czego od tej chwili się dowiem, zachowam wyłącznie dla siebie. Przysiągłem ochoczo, bo tak się w niej rozmiłowałem, że diabłu duszę bym oddał, byle by mnie zechciała.
Zamilkł na chwilę, po czym poważnym głosem ciągnął dalej:
Jeśli, chłopcze, chcesz usłyszeć resztę tej opowieści, musisz i ty mi przysiąc, że nie zdradzisz nikomu tego, co teraz usłyszysz... Rzekłszy to, spojrzał pytająco na mnie.
Nie trudno się domyślić, że zaciekawił mnie mocno, toteż chętnie skinąłem głową. Ale on nalegał, bym złożył prawdziwą przysięgę. Gdym w końcu uległ i spełnił to jego żądanie, kontynuował opowiadanie:
Nie minęło więcej niż dwa-trzy dni, a Olga potajemnie zabrała mnie daleko za miasto, gdzie na skraju pewnego sioła, w niedużej chacie mieszkał pewien starzec. Niczym szczególnym – z wyglądu sądząc – on się nie wyróżniał. Twarz miał ascetyczną, pociągłą, brodę długą, siwą, a spojrzenie niezwykle inteligentne, chociaż w jego oczach pobłyskiwało od czasu do czasu coś groźnego i szalonego.
Olga upadła przed nim na kolana i ucałowała jego ręce. Starzec nakazał jej, by wstała, wskazał nam obojgu miejsca siedzące – jakieś misternie wyrzezane zydle stojące obok obszernego dębowego stołu – i zamilkł, zwiesiwszy głowę na piersi. Raptem szarpnął nią niczym koń w uprzęży, dźwignął się z siedziska, pochylił do przodu, wsparł mi dłonie na ramionach i wpił we mnie swoje oczy. Dosłownie przewiercał mnie spojrzeniem. Poczułem się nieswój, aż w końcu począł ogarniać mnie lęk. Nie wiem, jak długo to trwało – sekundy czy minuty, a może godziny, bom zatracił rachubę czasu. Czułem tylko, jak mi się wgryza w duszę, jak ją szarpie zębami, jak odrywa kęs po kęsie. Wreszcie jednak odsunął się ode mnie i rzekł: „Zatem chcesz być blisko Olgi?”. „Nie blisko Olgi, ale z Olgą”. „Niechaj będzie i tak. Ale by z nią być, musisz wyrzec się tego, w coś dotychczas wierzył i naszą wiarę przyjąć”.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, ale jakżem ci już wcześniej mówił, gotów byłem i diabłu duszę oddać, byle tylko Olga mnie zechciała. Zawahałem się jednak przez moment, bom sobie uświadomił, że porzucając prawosławie, mogę się pożegnać z mundurem, a kto wie, czy nie przywitać ze zsyłką, z Sybirem. Starzec wszakże, jakby czytał w moich myślach, bo powiedział: „Nie martw się, do cerkwi dalej będziesz chodził, przed ikonami pokłony bił i świeczki palił. Jeśli przystaniesz do nas, to potajemnie”. „Ale kim wy jesteście?” – zapytałem w końcu. „My ludzie Boży” – odparł na to starzec. „Chłysty!” – zakrzyknąłem zdumiony. „I tak na nas mówią” – przytaknął. „Ale... ale... nie mogę, przecie to, co o was mówią, jeśli to prawda, co mówią... te wasze obrzydliwości...” – patrzyłem na niego ze zdumieniem, przerażeniem i wstrętem zarazem. On wszakże zachowując kamienny spokój, przytaknął moim słowom i powiedział: „Tak, to prawda... Ja wiem... wiem, co się nam zarzuca... i... słusznie zarzuca...” – tutaj zawiesił głos, a potem, po chwili milczenia, ciągnął: „Znam nasze grzechy. One są niezliczone i bardzo ohydne. Ale jest w nas taka siła raskajanija13 i taka naiwna, dziecięca wiara w miłosierdzie Boże, iż jestem pewny, że u końca dni naszych będzie nam przeznaczone wiekuiste bytowanie w rajskiej szczęśliwości, twarzą w twarz z Bogiem, i że się już do ponownego życia w innym ciele, by od nowa cierpieć, nie narodzimy. Przecież my po każdym okazaniu skruchy – pakajaniju – na nowo stajemy się czyści jak niemowlęta, które zostały obmyte wodą Chrztu Świętego”. Słysząc te słowa, Olga znów padła na kolana, i obsypując pocałunkami ręce starca, całując jego buty i kraj kapoty, wołała: Chrystusie14 nasz! Ocalicielu nasz! Módl się za nami grzesznymi! Bóg wysłucha twoich modłów!”. On zaś pełnymi powagi słowami, patrząc na nas, odpowiedział: „Wa imia Otca, i Syna, i Swiatago Ducha! Ja błagosławlaju was!15 Wyznawajcie swoje grzechy! Chrystus-Spas rychło się objawi! Cierpcie, pamiętając o Jego męce i śmierci! Umartwiajcie wasze ciała dla miłości Pana!” Olga pociągnęła mnie za sobą, tak, że i ja padłem na kolana przed starcem, i również jąłem całować jego dłonie. A on nas ponownie podniósł, do piersi po kolei przygarnął, i ponownie kazał usiąść na zydlach, po czym wygłosił krótką naukę, coś jakby symbol chłystowskiej wiary: „Takie to rozkazanie człowiekowi dał Pan Bóg, iżby z każdego drzewa rajskiego ogrodu mógł jeść, ale z drzewa poznania dobra i zła jeść mu zabronił, bo skoro tylko z niego zje, śmiercią umrze. «Ale z owocu drzewa, które jest pośród sadu, rzekł Bóg: Nie będziecie jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snać nie pomarli. I rzekł wąż do niewiasty: Żadnym sposobem śmiercią nie pomrzecie; Ale wie Bóg, że któregokolwiek dnia z niego jeść będziecie, otworzą się oczy wasze; a będziecie jako bogowie, znający dobre i złe».16 Ale tak nie jest, oszukano nas, bo to, co Dobre, pragnie wolności, a Zło miłuje poddaństwo i niewolę. Nic w Niebie nie trwa w poddaństwie; nic na Ziemi nie jest wolne. To, co zostało zasiane, nie zawsze będzie zebrane, jednak to, co zebrane, zawsze zostało zasiane17. Jeśli zatem nie poznacie po równo Dobra, jak i Zła nie będziecie wolnymi i zbawić się nie zdołacie, dlatego grzeszcie, grzeszcie ochoczo! Całym swoim sercem, całym umysłem i całą wolą! Albowiem jednym tylko raskajanijem – pokutą możemy osiągnąć zbawienie. I dlatego trzeba nam grzeszyć, aby mieć powód do raskajanija. Kiedy Bóg zsyła na nas pokusę, my powinniśmy przyjmować ją z radością i chciwie, i grzeszyć, aby móc potem pokutować. Dzieci moje! Czyż pierwsze słowo życia i prawdy, którą Chrystus przyniósł dla nas ludzi, nie brzmiało: «Czyńcie pokutę!...» Ale jakże ją czynić, jeśli się wcześniej nie grzeszyło?...”
Na koniec, starzec zapytał mnie, czy chcę przystąpić do ich grona. Gdym to potwierdził, powiedział mi, że jeślim w świecie miał żonę poślubioną w cerkwi, to ten mój związek małżeński stał się nieważny, a z połowicą winienem żyć czysto – „niczym brat z siostrą”. Na jej miejsce mam obowiązek wziąć sobie żony „duchowe” – ile tylko będę chciał, nawet kilka lub kilkanaście. Z nimi jedynie wolno mi cieleśnie obcować, co bynajmniej nie jest grzechem, ale zasługą, i nosi miano „miłości Chrystusowej”. Zaprzeczyłem, jakobym miał kiedykolwiek żonę poślubioną w cerkwi. Wtedy starzec zapytał mnie, czy za żonę duchową chce pojąć Olgę. Gdym potwierdził skwapliwie, rzekł, iż dopełnimy obrzędu podczas radienija18 – obrzędu, jaki ludzie Boży odprawiają nocami. Wreszcie nas pożegnał. Reszty ci mówił nie będę. Ot, tyle tylko dopowiem, że stałem się chłystem.
Kapitan zamilkł i spoglądał na mnie drwiącym nieco wzrokiem, ciekaw zapewne, jak też na to, com usłyszał, zareaguję. Ja zaś wysłuchawszy owej opowieści, nie wiedziałem co mam rzec, bowiem – co tu dużo mówić – doznałem szoku. O chłystach już wcześniej słyszałem. I to rzeczy, od których włos jeżył się na głowie – same okropieństwa, a tu nagle siedzę naprzeciw kulturalnego mężczyzny, szlachcica i oficera, który od tak, bez najmniejszego skrępowania opowiada swoje brudne sekrety. Nie wiedziałem co mu odrzec. W końcu zdobyłem się tylko na krótkie pytanie:
Ale w jakim celu mi to wszystko opowiedzieliście Andreju Fiodorowiczu? Prawie mnie nie znacie, a zdradziliście mi niebezpieczny sekret...
Po pierwsze: znam cię nieco, bom cię już od jakiegoś czasu trochę obserwował, szczególnie na spiriticzeskom seansje19, a po drugie: a któż ci uwierzy, jeśli nawet pójdziesz i rozgłosisz to, coś tutaj usłyszał? Co najwyżej ludzie uznają, żeś ty biezumiec-wariat!
No to zdradźcie mi wreszcie tę tajemnicę, po co żeście mnie w swoje prywatne sprawy wtajemniczali?
Słuchaj zatem. Mnie przenieśli tu, do Królestwa, a moja Olga została w tobolskoj guberni. Wyć mi się chce z tęsknoty za nią, przez tę rozłąkę. Bo ja chcę ją mieć tu, przy sobie, lecz ona nie przyjedzie, jeśli nie będzie tu mogła nakazów wiary swojej spełniać. A jakże ma je spełniać, kiedy nie masz tu żadnego karabla-okrętu z kormszczykiem-sternikiem, chrystusem-prorokiem na czele – to jest nie ma tu żadnej chłystowskiej gminy z jej naczalstwem? Pomyślałem więc, że może sam tu taką zorganizuję, ja będę sternikiem-chrystusem, moja Olga kormszczycoj-sterniczką, a wyznawców powoli się pozyska... Ty mógłbyś być pierwszym...
Ja? Ja? Ani ja Ruski, ani ja... Ja... katolikiem przecież jestem! Co wy, Andreju Fiodorowiczu! Co wy?...
Ale kapitan uśmiechnął się tylko pod wąsem i odparł:
A któż ci to będzie bronił nadal do kościoła chodzić? Swojej wiary jawnie się wyrzekać, Sybirem ryzykować?
Nie rozumiem... to wy... to jak to z wami w końcu jest?...
Kapitan zaciągnął się cygarem, dym wypuszczał powoli, formując z niego niewielkie, regularne kółka, po czym wypił resztę araku z kieliszka, napełnił go od nowa, tym razem wypił duszkiem i nic nie mówiąc, patrzył na mnie, jakby oczekując, jak się teraz zachowam. I wtedy mnie olśniło.
Wy palicie?! Pijecie?! Wy nie jesteście żadnym chłystem! Wy nie tylko popów, ale i chłystów oszukujecie! Dla kobiety?... Czy wy ją naprawdę kochacie? A może to nie miłość, a jakaś żądza chorobliwa, która jeśli jej nie zasycicie, spala was, pożera i niszczy?... No, powiedzcie sami... powiedzcie Andreju...
Inteligentny chłopak! Nie pomyliłem się, umnyj malczik!20
Więc... więc w co wierzycie? Andreju Fiodorowiczu, w co wy wierzycie? W jakiego Boga? Kogo czcicie?
A... w siebie wierzę... samego siebie tylko czczę, sam dla siebie jestem bogiem... a moralnie dobre jest to, co służy mojemu zadowoleniu...
Spoglądał na mnie spod przymrużonych powiek, z ironicznym uśmieszkiem na skrzywionych, zaciśniętych wargach, spod płowych wąsów błysnęły śnieżnobiałe, ostre jak u wilka zęby.
Andreju Fiodorowiczu... Zaczynam się was lękać... Kim wy jesteście?...
A jak myślisz?... Diabłem...
Porwałem się z fotela i nie żegnając się, wybiegłem z mieszkania Rosjanina.
A on poszedł za mną kilka kroków, wołając na odchodne:
Wrócisz prędzej, niż ci się zdaje! Da swidanija!21
Niedoczekanie twoje – mruknąłem sam do siebie, czując, jak włosy podnoszą mi się na głowie.
__________________________
1 Rdest ostrogorzki (Polygonum hydropiper).
2 Dokąd idziesz? (ros.).
3 Na miasto (ros.).
4 A gdzie ona mieszka? (ros.).
5 Biedaczka (ros.).
6 Niczego z tej miłości nie wyjdzie. Pobawisz się troszkę (ros.).
7 Zostawisz ze swoimi (ros.).
8 Również szlachta. (ros.).
9 Pożyjesz (ros.).
10 Surowy realizm (ros.).
11 Tak… nasza natura (ros.)
12 Odpowiedź na to pytanie (ros.).
13 Skrucha, pokuta (ros.).
14 Chrystus – jeden z tytułów przysługujących zwierzchnikom sekty chłystów.
15 W imię ojca i Syna i Świętego Ducha! Błogosławię was! (ros.)
16 Rodz. 3:4-5 (Biblia Gdańska).
17 Pymander w przekładzie Agaty Staszewskiej.
18 Radienije – jest to rodzaj zbiorowego nabożeństwa, występującego u niektórych heterodoksyjnych chrześcijan i muzułmanów, charakteryzującego się emocjonalnymi śpiewami i tańcami rytualnymi, zwykle w formie wirowania, w celu doprowadzenia uczestników do ekstazy.
19 Na seansie spirytystycznym (ros.).
20 Rozumny, mądry chłopak! (ros.).
21 Do widzenia (ros.).

Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka 
All rights reserved.




Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: