niedziela, 11 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (8)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (8)

Meinhard von Abensberg


Poranek był rześki. Słońce jeszcze dość nisko wisiało nad horyzontem. Po porannej mszy świętej, do której jak zwykle służyłem u Świętego Ducha, wybrałem się na krótki spacer, wałęsając się bez celu po mieście. Zwykle zapuszczałem się w okolice Katedry i Zamku. Tym razem jednak skierowałem swe kroki ku Wzgórzu Świętego Wojciecha, zwanego też Czwartkiem, zwieńczonego białawoszarą bryłą kościoła Świętego Józefa i poreformackiego klasztoru.
Niegdyś tętniło tu życie, franciszkańskie sandały klaskały prędko, gdy zakonnicy rozchodzili się w pośpiechu do swoich zajęć. Ale po upadku powstania styczniowego i przepędzeniu reformatów z Sandomierza, klasztor stał pusty, a sama świątynia pełniła funkcje jakby kaplicy pogrzebowej, skąd bliżej było, niż z parafialnej Katedry, na cmentarze usytuowane w pobliżu.
Na wprost, pod drugiej stronie wyboistej dróżki, obok której płynął niewielki strumyczek niosący krystalicznie czystą wodę, a biorący początek gdzieś na szczycie wzgórza, spośród krzaków i pokrzyw sterczały, aż do ziemi prawie wypalone szczątki starożytnego kościoła świętego Wojciecha, o którym już Długosz nie miał żadnej wiedzy – ani kto, ani kiedy go wybudował, ani też dla kogo. Nieco zaś wyżej, spoza niezbyt szczelnego ogrodzenia wystawały krzyże cmentarza cholerycznego.
Przyglądałem się bezmyślnie owym rozwalinom i naraz dostrzegłem w zaroślach ciemny otwór jamy, jakowegoś zapadliska prowadzącego pod skruszony fundament zburzonej świątyni. Przyszło mi do głowy, że być może otwór ten wyżłobiła ostatnia ulewa, jaka przeszła nad miastem, i że warto byłoby zajrzeć do środka. Podszedłem zatem ostrożnie ku owemu miejscu, ostrożnie rozgarniając pokrzywy, i próbowałem zerknąć do środka – daremnie jednak. Otwór był zbyt mały i nie wpuszczał pod ziemię zbyt wiele światła. Pomyślałem, że trzeba tu będzie wrócić później, zaopatrzywszy się w ślepą latarkę i zapas świec. Biorąc wszakże pod uwagę, że skoro ja dostrzegłem tę dziurę w ziemi, równie dobrze może dostrzec ją i ktoś inny. Nagarnąłem więc na nią wiązkę uschłych patyków i zeszłorocznych liści, jakie walały się w pobliżu. Zamierzałem stamtąd odejść, gdy naraz posłyszałem z tyłu głos, chrapliwy nieco, z obcym – wyraźnie niemieckim – akcentem:
Laudetur Jesus Christus! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
In saecula saeculorum. Amen! Na wieki wieków. Amen! – odparłem grzecznie, jednocześnie się odwracając w stronę, skąd dobiegł mnie ów głos.
Nie kryjąc zdziwienia, dokładnie zlustrowałem od stóp do głów zakonnika w brązowym habicie franciszkańskim, który zatrzymał się naprzeciw, zapewne po to, by spytać mnie o drogę. W chwili jednak, gdy ujrzał moją twarz, na jego licu odmalowało się niesłychane zdumienie, i patrząc na mnie, zaniemówił i skamieniał w bezruchu. Dłuższą chwilę zerkaliśmy tak wzajem na siebie, aż wreszcie zakonnik rzekł całkiem znośną polszczyzną:
Jestem ojciec Meinhard von Abensberg, a ty jak się zowiesz?... – pełen napięcia zawiesił głos, jakby oczekiwał, że usłyszy nazwisko, którego się spodziewał.
Gdym się jednak przedstawił:
Stanisław Szłopanowski – zwiotczał jakby i nie był w stanie ukryć wielkiego rozczarowania, jakie pojawiło się na jego twarzy.
Widzę ojcze, żeś się czymś zawiódł?
A tak... Nie, nie, to znaczy... Jesteś uderzająco do kogoś podobny... Myślałem, że to więzy krwi... być może... pokrewieństwo jakieś... być może... Nie, nie... A może jednak?... Czy nie masz jakichś niemieckich krewnych?
Nie, chyba nie, a przynajmniej o nikim takim nie słyszałem.
Ale to podobieństwo, nadzwyczajne, nadzwyczajne... I jeszcze w tym mieście.
Co ojcze masz na myśli?
Zakonnik przez chwilę się wahał, czy kontynuować tę dziwną rozmowę z nieznajomym, ale najwyraźniej moje podobieństwo do tego kogoś nie dawało mu spokoju. Uznał więc, że może warto bliżej mnie poznać i opowiedzieć mi o tym, co go nurtowało.
Hm... może to przypadek, a może i nie... Jeśli masz nieco wolnego czasu, mój chłopcze, to usiądźmy gdzieś w spokojnym miejscu, a opowiem ci pewną historię. A tobie... tobie... może uda mi się jakoś pomóc, może pokierować...
Są wakacje, ojcze, czasu mam aż nadto! A ciekaw jestem okrutnie.
Poprowadziłem więc franciszkanina za katedrę, bo było to ustronne i spokojne miejsce, gdzie można było odpocząć w cieniu starych lip i wiązów i gdzie nikt nam nie powinien przeszkadzać.
Skoro już rozsiedliśmy się wygodnie na niskim wapiennym murku otaczającym starożytną świątynię, oddzielającym ją z jednej strony od ulicy, a z drugiej od wiekowego sadu i pomilczeli chwilę, sycąc się i widokiem tonących w zieleni sandomierskich, patyną starodawności pokrytych, gmachów i połyskującą w słońcu błękitnawą wstęgą Wisły, i z lubością wciągając w nozdrza pomieszane zapachy kwitnących leciwych lip i dzikiej rukoli, wsłuchani w kojące brzęczenie rojów pszczół uwijających się, by zebrać jak najwięcej pożytku i zanieść go do ula, zakonnik westchnął, i zrazu, dość nieskładnie, a później coraz bardziej szparko i zajmująco, zaczął snuć swoją opowieść.
Działo się to wiosną roku 1864. Przebywałem wtedy jako nowicjusz we franciszkańskim klasztorze Świętego Krzyża w jednym z hiszpańskich nadmorskich miasteczek. Pewnego rześkiego poranka fala przypływu poniosła jakieś bezwładne ciało i wyrzuciła na plażę. Był to stary człowiek, który na przemian to tracił przytomność, to ją odzyskiwał. Miał szczęście, że prawie natychmiast natknęły się na niego jakieś dziewczęta przechadzające się brzegiem morza, które zaalarmowały nasz klasztor. Bracia czym prędzej pośpieszyli na ratunek i przydźwigali rozbitka do infirmerii. Tu ostrożnie ułożono go na miękkim posłaniu... Otworzył oczy i gdy zobaczył mnie, którym się nad nim pochylał, westchnął z wyraźną ulgą:
Bogu dzięki... Bogu niech będą dzięki...
Nie lękaj się. Już jesteś bezpieczny, zaraz cię opatrzę... Ktoś ty?
Z trudem zdołał wyszeptać:
Jestem kapłanem... i lekarzem zarazem... Nazywam się... Józef...
Nie dokończył, zemdlał.
Młoda, szesnastoletnia może dziewczyna, jedna z tych, które nas powiadomiły o owym rozbitku, z niepokojem popatrzyła na zakonnika:
Ojcze, czy będzie żył?
Strasznie poraniony... ale będzie.
Trwało jednak bardzo długo, bo aż kilka tygodni, zanim doszedł do siebie na tyle, iż mógł o własnych siłach podźwignąć się z posłania. A jeszcze dłużej nim zaczął rozmawiać z braćmi. Do końca wszakże nigdy przed nikim się nie otworzył. Po długiej, wiele godzin liczącej spowiedzi u ojca gwardiana, dostał zgodę na zamieszkanie w klasztorze na stałe. I chociaż przyodział się we franciszkański habit, tak naprawdę, takim samym jak my wszyscy zakonnikiem nie był. Jakby nie był jednym z nas, a jedynie rezydentem.
Żył cicho, na uboczu, stroniąc od innych. Zawsze pierwszy, ledwo tylko niebo pojaśniało na wschodzie, odprawiał mszę świętą, a potem pracował fizycznie, nieomal ponad siły, czy to w ogrodzie, czy w budynkach gospodarczych. Jakby w tej pracy, w fizycznej pracy, szukał zapomnienia czegoś, co mocno doskwierało jego duszy. I modlił się. Bez przerwy się modlił. Cokolwiek robił, widać było, że prawie bez ustanku z jego warg wydobywają się słowa kierowane do Boga... Wreszcie też pościł. Nieraz w ogóle nie jadał przez wiele, wiele dni z rzędu, a jeśli już brał coś do ust, to ledwie parę kęsów suchego chleba i kubek wody. Czasem tylko, z okazji świąt jakichś ważnych, na wyraźne polecenie gwardiana, przełykał nieco gotowanych warzyw okraszonych oliwą i wypijał parę łyków wina.
Bracia próbowali go podpytywać o wcześniejsze życie, lecz zbywał ich półsłówkami. Jedno, czego dowiedzieliśmy się o nim, to tyle tylko, iż niegdyś był mnichem w jednym z niemieckich klasztorów, potem zrzuciwszy reformacki habit, zaciągnął się na statek, gdzie pełnił obowiązki lekarza, i że wpadłszy do morza, w cudowny sposób został ocalony z paszczy rekina. Teraz – ubłagawszy zgodę zwierzchności zakonnej na powrót do mniszego stanu – pragnie resztę swoich dni spędzić na pokucie. Bo żyjąc w świecie, zaciągnął na swoje sumienie niesłychane występki.
Przemijały pory roku i mijały lata. I ja złożyłem śluby i przyjąłem święcenia kapłańskie. Życie w klasztorze upływało mi monotonnie. Niegdyś wydawało mi się, iż żyć będę w nieustannej euforii, z czasem wszakże popadłem w rutynę i choć wdzięczny byłem Panu Bogu za to, iż mogę Mu służyć we franciszkańskim habicie, to przecież jednak niezmiernie mi ten habit spowszedniał.
Czasem tedy na modlitwie szeptałem nieśmiało, aby Stwórca dał mi jakieś specjalne zadanie do spełnienia, iżbym tu do końca duchowo nie zgnuśniał. I Pan mnie wysłuchał.
Któregoś jesiennego wieczora, po nieszporach, wezwał mnie na rozmowę ojciec gwardian i rzekł:
Posłuchaj, Meinhardzie, ojciec Józef niedługo już chyba pożyje. I choć do wczoraj jeszcze upierał się, by nadal tak samo ciężko pracować jak dotychczas, jego organizm się zbuntował i odmówił mu posłuszeństwa. Teraz ledwo odprawił mszę świętą, powlókł się do swojej celi i leży w niej prawie bez ducha. Udaj się tam i miej na niego baczenie. Bądź delikatny, nie narzucaj mu się, ale także nie pozwól, by cię wyprosił za drzwi. Wiem, może to nie jest najprzyjemniejsze zadanie, ale nie chcę, by ów człowiek ostatnie dni swego życia spędził samotnie.
Dobrze, uczynię jak mi, ojcze, każesz.
Gdym wszedł do celi starca, ten na mój widok uniósł się nieco na łokciu, popatrzył mi głęboko w oczy i skinąwszy głową z aprobatą, powiedział:
Dziękuję Bogu, że cię widzę, młodzieńcze. Dziękuję Bogu...
Czemuż to, ojcze? Czyżbyś zapragnął pojednać się ze Stwórcą? Jeśli tak, to wysłucham twojej spowiedzi.
Nie, nie. Zaraz o świcie wyspowiadał mnie już ojciec gwardian, olejami świętymi pomazał i Wiatykiem opatrzył... Nie o to zatem chodzi. Mam wszakże jedną ważną, niezałatwioną sprawę, którą kiedyś obiecałem komuś, doprowadzić do końca... Już temu nie podołam… Wszelako, ty mógłbyś. Jeśli byś się zadania podjął, to tylko po to, by spełniając prośbę umierającego, sumienie moje uspokoiwszy, pomóc mi z mniejszym nieco lękiem stanąć na Boskim Sądzie...
A o cóż chodzi? I czemu ja?
Czemu ty?... Niemcem jesteś, na dodatek w Polsce, w Krakowie urodzony i wychowany, to i łatwiej ci będzie... Czemu ty?... Modliłem się do Pana, że jeśli jest to zgodne z Jego wolą, bym mógł niegdyś słowa danego dotrzymać, by mi – zanim zamknę oczy – przysłał kogoś, komu mógłbym straszliwą tajemnicę powierzyć, i o pomoc poprosić... Zesłał ciebie...
Starzec osunął się na wezgłowie, przymknął oczy i zamilkł na długi czas. Gdym się zaczynał niepokoić, że może mu się pogorszyło, on – nie unosząc powiek – jął snuć długą, zajmującą, niekiedy dreszcz przerażenia budzącą opowieść o starym niemiecko-polskim szlacheckim rodzie, który wieki temu, za przyczyną swego protoplasty wszedł w układ ze złymi mocami, nieszczęście na siebie i na wszystkich swoich potomków, aż do siódmego pokolenia ściągając. Na koniec rzekł:
Wiem o tym wszystkim, ekspediowałem bowiem na śmierć prawdopodobnie ostatniego z tego rodu, Hansa, i to on wymógł na mnie przysięgę, że jeśli przeżyję i okoliczności dozwolą, to dotrę do pewnych dokumentów, które w posiadaniu jego ojca i stryja się znajdowały, które przez krótką chwilę widział, ale w rękach ich nie miał, bo wraz ze śmiercią stryja w tajemniczy sposób zniknęły ze skrytki, której istnienie stryj mu ujawnił.
A o któryż to ród chodzi, ojcze Józefie?
Przysięgnij na Mękę Pańską, iż spełnisz moją prośbę, że udasz się do jednego z niemieckich reformackich klasztorów i tam odszukasz zaginione dokumenty, a dopowiem ci resztę. W przeciwnym razie nic już nie usłyszysz...
Zbyt byłem podniecony, a to, czego się wcześniej dowiedziałem, bardzo mocno rozpaliło moją wyobraźnię, żebym miał teraz starcowi odmówić, więc energicznie skinąłem głową i powiedziałem:
Jeśli tylko władze zakonne nie będą miały nic przeciw temu – przysięgam, że udam się do Niemiec na poszukiwania i póki życia i sił nie spocznę, aż nie doprowadzę sprawy do końca.
Umierający współbrat, dokładnie opowiedział mi historię rodu Semberków. Długo trwała ta opowieść, aż się w głowie kręciło od mnogości informacji o pakcie z diabłem, ucieczce, klątwie i dokumentach, które zaginęły. Na koniec mnich dodał:
Ja zaś – ale to już do owej opowieści nie należy – znalazłem się w odmętach morskich i chociaż śmierć mi zajrzała w oczy, pod postacią drapieżnego rekina, Pan postanowił, że muszę jeszcze żyć, mam bowiem misję do spełnienia i przywiódł mnie do tego klasztoru. Teraz zaś ciebie postawił na mojej drodze jako spadkobiercę tajemnicy i tego, który dokończy, czego mnie nie było dane i to bynajmniej nie z mojej winy.
Ojciec Józef umarł przed wieczorem. A ja zostałem ze zobowiązaniem, z przyrzeczeniem, co do którego bynajmniej pewny nie byłem, czy uda mi się je wypełnić. Albowiem jako mnich nie mogłem czynić niczego, na co bym nie miał zgody zwierzchności zakonnej.
Najwidoczniej jednak Pan Bóg tak wszystko zaplanował, że chociaż się o to nie prosiłem, z pewnych względów, po upływie zaledwie kilku miesięcy od śmieci ojca Józefa, skierowany zostałem do klasztoru w N. Gdym o owym usłyszał, nabrałem pewności, iż jest w tym palec Boży. Coś podobnego nie mogło się bowiem było zdarzyć przypadkiem. A pewność moją ugruntował fakt, iż po przybyciu do klasztoru w N. przydzielono mi do zamieszkania celę, od lat stojącą pusto, której ostatnim lokatorem był... ojciec Sebastian von Semberk, ów stryj Hansa, któregom na śmierć ekspediował, a który rodową tajemnicę mi powierzył.
Nie muszę chyba przekonywać, z jaką niecierpliwością czekałem nocy, gdy wreszcie znajdę się sam i żadne niepowołane oczy nie będą mi towarzyszyć. Reszta dnia wlokła się niemiłosiernie. Byłem mocno roztargniony. Nie bardzo pamiętam z kim i o czym, poza ojcem gwardianem, rozmawiałem. Nie mogłem się skupić ani na modłach, ani przy skromnej wieczerzy. Cały zatopiony w myślach odpowiadałem półgębkiem na pytania, jakie mi współbracia zadawali.
Zapewne uznano mnie przez to za milczka i człeka zgoła mało sympatycznego, alem wówczas o to nie dbał, z wielkim zniecierpliwieniem czekając, kiedy zmrok zapadnie, a ja wreszcie zostanę sam na sam z tajemnicą celi ojca Sebastiana.
W końcu wreszcie mrok gęsty zasnuł klasztorne korytarze i powoli ucichł wszelki ruch. Nie było już słychać klaskania mniszych sandałów o kamienne płyty posadzki, ze skrzypieniem zamknęły się ostatnie drzwi i nastała cisza.
Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe. Odczekałem jeszcze parę chwil, nasłuchując czy czasem ktoś nie zbliża się do moich drzwi, po czym zdjąwszy płonący ogarek świecy z półeczki nad klęcznikiem, ukląkłem na posadzce i zacząłem dokładnie przyglądać się kamiennym płytom, z jakich była ułożona. Nic jednak szczególnego nie zwróciło mojej uwagi. W końcu tedy jąłem na czworakach obchodzić całą izbę dookoła, postukując w płyty owe z przejęciem i nadzieją, oczekując na głuchy odgłos, jaki winna wydać ta, która maskuje pustą przestrzeń pod sobą.
I nie omyliłem się. Niedaleko okna, w kącie pomiędzy pryczą a ławą, na której stała gliniana misa i dzban z wodą, natknąłem się na tę płytę. Serce omal nie rozerwało mi piersi. Z trudem łapałem oddech. Podniecenie sięgnęło zenitu! Zacząłem podważać kamień palcami, ale daremnie. Rozejrzałem się nerwowo po pomieszczeniu i uczuciem ulgi spostrzegłem stary żelazny pałąk od wiadra wsparty w kącie o ścianę. Z trudem i wysiłkiem rozprostowałem go w rękach i ostrzejszy koniec wetknąłem pod jeden z rogów płyty. Naparłem na drut niczym na dźwignię, a po chwili dało się słyszeć chrzęst, zgrzytnięcie i naraz płyta odskoczyła bezszelestnie na bok, jakby wypchnięta jakimś sprężynowym mechanizmem, odsłaniając czarną czeluść.
Poświeciłem do środka, ale nie zobaczyłem niczego. Wtedy włożyłem tam rękę i dokładnie obmacałem schowek. Był pusty. Poczułem się zawiedziony i kompletnie rozczarowany. Całe wcześniejsze podniecenie ulotniło się tak szybko, jak pryska bańka mydlana. Lecz jednocześnie, w tej samej chwili, przeleciało mi przez głowę wspomnienie słów umierającego ojca Józefa, powtarzającego te oto słowa Hansa Semberka, nim ten ducha wyzionął: „Co prawda jam osobiście skrytkę ową po śmierci stryja przeglądał i zastałem ją pustą, teraz jednak – po tym wszystkim, czego doświadczyłem – mniemam, iż raczej wzrok mój stał się wtedy przez omamienie diabelskie jakiś zakryty i jedynie nie dostrzegłem tego, co ona zawierała”.
Przysiadłem tedy obok otworu w podłodze, wsparłem brodę na dłoni i jąłem się zastanawiać, co czynić dalej, wszakże nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Raz jeszcze tedy poświeciłem do wnętrza, ale nie było tam nic – pusty kamienny schowek. Jąłem obmacywać go jak najdokładniej, szukając jakiegoś wgłębienia bądź szpary – daremnie. W końcu rozczarowany i poirytowany z całej siły uderzyłem pięścią w dno otworu. Wówczas jedna z prostokątnych kamiennych płyt tworzących lewy bok skrytki bezszelestnie się odsunęła, ukazując moim oczom drugi, głębszy otwór, w którym majaczył spory pakunek. Poświeciłem w tę stronę, unosząc ogarek nieco w górę i drżącą dłonią wyciągnąłem na wierzch gruby plik dokumentów zabezpieczony prostokątną lnianą chustą i obwiązany rzemieniem.
Podniosłem się z kolan, położyłem zawiniątko na łóżku, do zydla stojącego obok przykleiłem prawie już dogasającą świecę i rękami trzęsącymi się z przejęcia rozsupłałem rzemień. Po chwili mogłem brać w palce poszczególne karty – jedne pergaminowe, inne welinowe, a jeszcze inne zwyczajne, papierowe. Każda z nich zapisana była gęsto. Niektóre po łacinie, inne po niemiecku, a jeszcze inne po polsku. Naraz spomiędzy kart wypadł z brzękiem jakiś niewielki metalowy przedmiot. Podniosłem go ostrożnie i przybliżyłem do oczu. Z owalnego kawałka kości słoniowej spoglądała na mnie kunsztownie wymalowana twarz jakiegoś mężczyzny w kwiecie wieku. Spoglądał na mnie człowiek z półuśmieszkiem na ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy z ironią i pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało się w nich – i malarz uchwycił to znakomicie – jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą.
Wzdrygnąłem się na ten widok i odruchowo przeżegnałem. W tej samej chwili płomień na knocie ogarka strzelił w górę po raz ostatni i przygasł, zmniejszając się do zaledwie maleńkiej pozłocistoniebieskawej rozedrganej plamki. Czym prędzej zgarnąłem portret i papiery na zydel, ten odsunąłem jak najdalej od łóżka i zrzuciwszy habit, błyskawicznie wsunąłem się pod szorstki wełniany pled. W tym samym momencie anemiczny płomyk zgasł. Koniec knota na kilka sekund rozżarzył się jeszcze na czerwono, wysnuwając ku górze wijącą się błękitnawą smużkę dymu i zapanowała kompletna ciemność...
Leżąc, wpatrywałem się w mrok. Oszołomiony niezwykłym odkryciem byłem tak podniecony, że wiedziałem, iż tej nocy trudno mi będzie usnąć...
Następnego dnia nie mogłem doczekać się końca porannych modlitw, śniadania, rozmów z braćmi, zleconych mi prac... Czekałem chwili, kiedy znów będę sam i będę mógł choćby rzucić okiem na odnalezione w skrytce zagadkowe dokumenty. I czekałem długo. Gdy wreszcie mogłem wrócić do celi, łapczywie rzuciłem się na tajemnicze zapiski. Zagłębiłem się w lekturze i czytałem kartę po karcie do czasu, kiedy świeca nie wypaliła się do cna. To, czegom się dowiedział i zmroziło mnie i jednocześnie niepomiernie rozpaliło moją ciekawość. Postanowiłem, że nie od razu spełnię żądanie umierającego ojca Józefa i że ani zaraz nie przekażę tych niebezpiecznych starożytnych dokumentów do tajnych kościelnych archiwów, ani tym bardziej ich nie zniszczę. Uznałem, że muszę, zabrawszy je ze sobą, udać się do Sandomierza i tam porównać niektóre zagadkowe informacje z pewnymi miejscami. Nie widząc bowiem miasta, nie znając jego planu, położenia pewnych budowli, nie wszystkom dobrze mógł z zapisków owych wyrozumieć. I oto przybyłem, jak widzisz.

* * *

Mnich przerwał opowieść, zegar na katedralnej dzwonnicy wybił południe. Mnich powstał i powiedział:
Oj, zagadałem się. Tymczasem czas mija, a nie rozejrzałem się dotąd za jakąś kwaterą. Naszych braci nie ma już w Sandomierzu, innych zakonów też... Trzeba chyba będzie skorzystać ze stancji w hotelu.
Patrzyłem na niego niepocieszony. Przerwał opowieść w najciekawszym momencie i wyglądało na to, że zaraz się rozstaniemy i nie będzie mi dane posłuchać jej zakończenia. Naraz pewna myśl przyszła mi do głowy:
Ojcze – zawołałem podniecony. A po cóż wam szukać hotelu?! Zapraszam was do naszego domu. Daję głowę, że matka się ucieszy!
Popatrzył na mnie z zainteresowaniem i widać było, że pomysł przypadł mu do gustu. Bo to i taniej, i wygodniej, i jedzenie lepsze.
Skinął więc głową na znak zgody i skierowaliśmy się w stronę Podola. Po drodze zahaczyliśmy o nasz sklepik. Nie pomyliłem się, matka, ujrzawszy zakonnika i dowiedziawszy się, że zaprosiłem go pod nasz dach, cała była w siódmym niebie. Tego dnia, wcześniej niż zwykle, zamknęła sklep i wróciwszy do domu, przyrządziła znakomitą, nieomalże wystawną, kolację. Choć zwykle dość oszczędna, teraz w rozrzutności przeszła samą siebie. Ale taki gość! Rzadki gość!
Po kolacji, przy kieliszeczku wiśniowej nalewki domowej roboty, gawędziliśmy o najrozmaitszych sprawach. Ojciec Meinhard okazał się światowym człowiekiem, który – zanim wstąpił do zakonu – przeżył niejedną przygodę, więc słuchaliśmy go z zapartym tchem. O jednym tylko teraz nie mówił, o przyczynie przybycia do Sandomierza, ani o rodzie Semberków. Chociaż kilkakroć próbowałem skierować rozmowę na ów tor, on zdawał się tego nie dostrzegać.
W końcu zrobiło się późno. Wszyscy poczuli się zmęczeni i matka – podziękowawszy za tak miło spędzony wieczór – zaproponowała, byśmy udali się na spoczynek. Wynikł wszakże pewien problem – gdzie położyć gościa. Początkowo zaproponowałem mu swój pokój i tam też się udał ze swoim sakwojażem i niewielką torbą parcianą przewiązaną rzemieniem, ostatecznie jednak matka uznała, że wygodniej mu będzie w niewielkiej gościnnej izdebce na tyłach domu.
Kiedy już każdy znalazł się w swoim łóżku, spostrzegłem, iż mnich zabrał sakwojaż, zapomniał jednak o torbie. Było wszakże zbyt późno, by mu ją odnosić, uznałem zatem, że nic się nie stanie, jeśli oddam mu ją rano. Poza tym byłem tak zmęczony wydarzeniami jakie miały miejsce w ciągu dnia i wieczora, że ledwom przyłożył głowę do poduszki, natychmiast ogarnął mnie sen.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudziło mnie głośne i ostre walenie w drzwi. Zerwałem się na równe nogi, podejrzewając, że może wybuchł pożar. Nerwowo, trzęsącymi się rękami, na nocną koszulę wciągnąłem spodnie, po czym boso wybiegłem do sionki, gdzie już była matka. Zza drzwi dobiegł nas głos:
Otkrywajtie! Bystro! Bystro!1
Matka nie ociągając się, otworzyła drzwi wchodowe. Za progiem stało dwu rosyjskich żandarmów. Jeden z nich stanowczym ruchem odsunął matkę i wszedłszy do sieni, zapytał podniesionym głosem:
Gdie monach, gdie szpion?!2
Jaki znów szpieg? Panowie, co wy?! – matka próbowała oponować, ale żandarmi nie słuchali jej wcale. Szli od pokoju do pokoju, szukając naszego gościa. Gdy dotarli do gościnnej izdebki i z łoskotem otwarli jej drzwi, franciszkanin stał już ubrany w habit, gotów na wizytę stróżów prawa. Wszakże ci nie mieli zamiaru prowadzić z nim żadnych rozmów, jeden po prostu wziął go za kark, drugi podjął z podłogi stojący obok rozgrzebanego łóżka podróżny sakwojaż i wywlekli zakonnika za drzwi.
A s wami my jeszczio pagawarim!3 – jeden z żandarmów krzyknął groźnie w naszą stronę, jednocześnie grożąc nam podniesionym wskazującym palcem.
Staliśmy w otwartych drzwiach jak skamieniali, nie rozumiejąc, co się stało, dlaczego aresztowano zakonnika. Baliśmy się wszakże pytać o to żandarmów. Matka zamknęła drzwi wejściowe i wycofaliśmy się w głąb domu. Wszedłszy do swojego pokoju i zapaliwszy świecę, zauważyłem, że część bagażu naszego gościa, owa niewielka parciana torba, została. W pierwszej chwili chciałem biec za żandarmami, aby mu ją oddać, w porę jednak się pohamowałem. Pomyślałem bowiem, że w takiej nikczemnej torbie pewnie tylko jakąś garderobę na zmianę przechowuje, zaś cenniejsze przedmioty, pieniądze i bez wątpienia też owe tajemnicze dokumenty, o których mi opowiadał, musi mieć w sakwojażu, który zabrali żandarmi. Zmartwiłem się też tym niepomiernie, bom uznał, iż niedobrze się stało, że tak cenne i starodawne zapiski wpadły oto w niepowołane ręce. I to jeszcze w ręce Moskali!

* * *

Tej nocy ani ja, ani matka już nie zasnęliśmy. Martwiliśmy się bowiem i o los naszego gościa i obawialiśmy się nieprzyjemnej rozmowy z żandarmami, a może nawet przesłuchania, jakie nas nieuchronnie czekało.
Następnego dnia w mieście aż huczało na temat nocnych wydarzeń, jakie zdarzyły się w naszym domu. Ze strony żandarmów nie spotkała nas jednak większa przykrość. Po rutynowym przesłuchaniu tak mojej matki, jak i mnie i złożeniu zeznań dotyczących zawarcia znajomości z niemieckim mnichem, i zaproszenia go pod nasz dach na nocleg, zwolniono nas i nigdy już więcej nie indagowano w tej sprawie. Mnicha zaś wywieziono do Radomia i słuch po nim zaginął.
Nie prędko dowiedzieliśmy się, czy udowodniono mu zarzut szpiegostwa, ani czy go za to sądzono, ani tym bardziej czy go za to skazano.
Mnie jednak nie było dane zapomnieć o ojcu Meinhardzie. Jego biedniutka torba podróżna stojąca na samym dnie szafy w moim pokoju, ustawicznie przypominała mi o nim i o jego opowieści, którą snuł, gdyśmy siedzieli na murku za katedrą. Miałem nadzieję, że kiedyś wróci, a wtedy mu ją oddam.
_________________________
1 Otwierajcie! Prędko, prędko! (ros.).
2 Gdzie zakonnik, gdzie szpieg? (ros.).
3 A z wami jeszcze pogadamy! (ros.).





Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.

Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: