Andrzej Juliusz Sarwa
DRZEWO I KUNDELEK
Był upalny dzień, zapyloną drogą wijąca się gdzieś hen,
daleko, w stronę horyzontu, wędrowało dwóch mężczyzn. Niby podążali w tym samym
kierunku, niby szli blisko siebie, ale przecież nie byli towarzyszami podróży.
Od czasu do czasu tylko jeden z nich łypał na drugiego złym okiem, wędrowali
jednak w milczeniu.
Słońce prażyło niemiłosiernie, jakby chciało świat
spopielić, cała przyroda dyszała ciężko, ale na tych dwóch nie widać było
najmniejszego nawet śladu zmęczenia. Kiedy jednak spotkali spory zagajnik
starodrzewu, zboczyli z drogi i weszli w jego mroczną głąb, aby postronny
obserwator mógł uznać, że nie do końca tak jest i że jednak szukają cienia, a w
cieniu wytchnienia i ulgi. Wędrowcy nie zwolnili jednak tempa marszu i nadal
stawiali pewne, długie kroki, jakby doskonale wiedzieli, dokąd mają dotrzeć. I
wreszcie dotarli. Dotarli do polany zarosłej trawą i ziołami, na której środku
rosło samotne drzewo. Było jeszcze dość młode, ale piękne, wysmukłe i z wyglądu
krzepkie.
Pierwszy z wędrowców, ten, który przez cały czas trzymał
się lewej strony drogi, zbliżył się do niego, ogarnął je pieszczotliwym
wzrokiem, pogładził chropawą korę i wyrył na niej znak trójkąta, tak jakby brał
je w posiadanie i cechował swoim znamieniem. Może planował później je wyciąć i
wykorzystać do czegoś? Pewnie tak było.
Kiedy pierwszy z wędrowców odszedł, a jego sylwetka
zagubiła się gdzieś pomiędzy pniami starodrzewu, drugi mężczyzna, ten, który
wcześniej trzymał się prawej strony drogi, stojący dotąd z boku, teraz podszedł
do pnia, ogarnął go smutnym wzrokiem, objął ramionami, dłonią przesunął po
znaku trójkąta, który pod tym dotykiem znikł, a na koniec ukląkł, skłonił głowę
i wsparł się czołem o szorstką korę. A wtedy listki na drzewie poczęły drżeć, jakby
w przeczuciu zbliżającej się burzy...
W końcu i drugi z wędrowców dźwignął się na nogi i ruszył w
tę samą stronę co ów, który pierwszy się oddalił... a po paru chwilach i on
jakby rozsnuł się śród kolumnady pni...
Niebo się zmroczyło, gwałtowny podmuch wichru raz i drugi
szarpnął konarami samotnika rosnącego na środku polany, strącił z nich dobrą
przygarść liści, zakręcił nimi w jakimś szalonym wirze, a potem ustał i
ucichł...
* * *
- Spójrz synu, jakie zgrabne drzewo! Zetnijmy je, będą ze
dwie belki na powałę domu. Tyle że jedna dłuższa, a druga krótsza, więcej się z
tego nie wyciosa.
Słowa te wyrzekł stary brodaty, posiwiały i już lekko
przygarbiony od znojnej, ciężkiej roboty, choć w miarę krzepki jeszcze
mężczyzna, dźwigający ciesielską siekierę. A skierował je do towarzyszącego mu
wysokiego, z wyglądu silnego i nad wyraz proporcjonalnie zbudowanego
młodzieńca, który tak na oko mógł mieć jakieś 20-23 lata, który niósł piłę.
Taką zwykłą, dwuchwytową, o potocznej nazwie „moja, twoja”.
- Nie – ono jeszcze nie dojrzało, jeszcze nie nadszedł jego
czas. Drzewo tylko tak dorodnie wygląda, ale jak się je ociosze, zesłabnie i
nie udźwignie tego ciężaru, jaki ma się na nim utrzymać. Nich jeszcze pożyje...
* * *
Gdy drzewo dojrzało, to ścięto je i z grubsza oczyszczono.
Konary i drobniejsze gałązki zebrano w stos i spalono, iżby wiatr rozwiawszy
popiół użyźnił dookolną glebę. A potem smukły pień powieziono do warsztatu
cieśli.
Nie był to już ten warsztat, co jeszcze przed kilku laty,
stary majster bowiem umarł, a młody w pojedynkę nie mógł brać tylu zleceń, ile
ich brali we dwóch. Zresztą młody postanowił rzucić ciesielkę, nie była ona
bowiem jego misją, a było nią coś zgoła innego...
Kiedy przywlekli mu ten pień i wyprzęgli suchotniczego,
zabiedzonego konika, który go z trudem przyciągnął, młody cieśla najpierw,
jakby na przywitanie, lekko dmuchnął szkapinie w chrapy, niezwykle delikatnie i
czule pogładził ją po nich, przytulił swój policzek do łba zwierzęcia, poklepał
je po szyi i zwrócił się do stojącej nieopodal wyglądającej na jakieś
czterdzieści kilka lat kobiety:
- Mamo, bardzo cię proszę, przynieś trochę miodu. Tego, co
to już się zestalił i stwardniał. Odłup go nieco, ale nie skąp, daj tak od
serca, dobrze?
Sam zaś nadal głaskał konia i szeptał mu coś do ucha. Matka
przyniosła spory kęs zbrylonego miodu. Podziękował jej spojrzeniem.
- No, staruszku, skosztujże jakie to pyszne, podetknął
koniowi słodką i wonną bryłkę pod sam pysk.
A ów wziął ją delikatnie aksamitnymi wargami i przez jakiś
czas międlił językiem, jakby rozkoszując się smakiem, aż w końcu
przełknął.
- Smaczne było, staruszku? Pewnie nigdy czegoś takiego w
swoim smutnym życiu nie próbowałeś...
Koń jakby rozumiejąc, zarżał cichuśko.
Zobaczywszy to czarny kot i rudawy pies popędziły teraz na wyprzódki,
kot, by otrzeć się o nogi młodego cieśli, a pies, by podstawić mu łeb do
pogłaskania, bo każdy chciał dostać swoją porcję czułości.
- No już, już, wystarczy – mówił cieśla, ale nie odmawiał
im pieszczot.
A kiedy zwierzaki wreszcie odbiegły, każdy w swoją stronę,
zwrócił się do ludzi, którzy dostarczyli mu surowy pień drzewa.
- To już ostatnia robota, jaką biorę. Następną zlecajcie
komuś innemu.
- Ale ty jesteś najlepszym cieślą na całą okolicę!
- To już ostatnia robota, jaką biorę – powtórzył dobitnie.
- Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić z tego pnia?
- Gładko ociosaj w kant, podziel na dwie części – dłuższą i
krótszą, wyżłób zakłady na poprzeczne łączenie... tyle...
- Zatem mam zrobić... krzyż?...
- Właśnie...
* * *
Gdy już młody cieśla, którego teraz nazywano nauczycielem,
po trzech latach wędrówek i nieustannego opowiadania o miłości, prawdzie i
dobru znów dotarł przed kolejną Paschą do świętego miasta Jeruzalem, witany
przez tłumy niczym król, chociaż jechał na oklep na oślątku, źrebięciu oślicy,
i to na dodatek jeszcze pożyczonym, nie zaś na szlachetnym arabskim rumaku
przybranym w złoty czaprak, tak wystraszył tych, którzy mieli władzę, pieniądze
i rządy dusz, iż umyślili sobie, aby go zgładzić. Postanowili więc unicestwić
raz na zawsze dobro, miłość, prawdę i życie.
A kiedy już go opluli, kiedy wyszydzili, kiedy
sponiewierali, skatowali, to nałożyli mu na barki starannie ociosaną belkę. Od
razu wyczuł pod palcami własną robotę. Przymknął oczy, lekko się zachwiał pod
ciężarem i powoli wyruszył w swą ostatnią drogę...
Tłumy pobożnych, rozsądnych i przyzwoitych
zebrane w podwójnym szpalerze wzdłuż trasy wiodącej na Miejsce Czaszki,
szydziły z niego i ryczały ze śmiechu... garstka niewiast płakała... a z tych
dwunastu mężczyzn, którzy mu byli uczniami, przyjaciółmi, synami nieomal,
raptem tylko jeden nie uciekł w popłochu, zaś drugi, ten co go zdradził i
sprzedał za garść grosiwa, ten się był już zdążył powiesić w rozpaczy...
I mijał go też konik, ten sam zabiedzony, który ongiś
przyciągnął pień, a któremu dał skosztować słodyczy miodu... i chciał konik
pomóc, chciał ten pień łbem podeprzeć, chciał ulżyć umęczonemu, zaczął więc
rozpychać zwarty szereg gapiów, już był tuż-tuż, tuż-tuż, ale właściciel
smagnął go rzemiennym batem raz, drugi, dziesiąty klnąc przy tym głośno i
ordynarnie... i upadł konik na kolana... i serce mu pękło...
* * *
Wisiał obnażony między niebem a ziemią. Wisiał na drzewie,
które ongiś napotkał w lesie, na drzewie, które sam ociosał, na drzewie hańby,
między złoczyńcami. Przybity za ręce i nogi wielkimi gwoździami z kutego żelaza
o tępych kwadratowych łbach...
A tuż przy jego stopach stała matka i jedyny uczeń, który
się nie uląkł, ani się też swojego mistrza nie powstydził. W ich twarzach dało
się wyczytać udrękę, lecz oczy mieli suche. Może już wszystkie łzy wypłakali?
Kto to wie?...
Omijając nogi rozlicznych gapiów, próbował podpełznąć do
krzyża rudy kundelek, lecz jakiś pobożny lewita wymierzył mu tak potężnego
kopniaka, że pies ze skowytem runął na kamieniste zbocze, kalecząc boki i
łamiąc żebro.
A zawieszony na drzewie, uprażony na słońcu, spragniony,
napojony octem i żółcią, by mu jeszcze przydać męki, zawołał wielkim głosem:
- Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?!
Kundelek znów podjął próbę, by podpełznąć do stóp swego
pana i znów kolejny kopniak odrzucił go precz...
A zawieszony na drzewie, mimo bólu rozdzierającego mu całe
ciało, rozejrzał się wokół. W słońcu srebrzyły się gaje oliwne, gdzieś, hen, za
miastem, zieleniały połacie pól porosłych młodziuchną pszenicą, w powietrzu
smużył się zapach wiosennych kwiatów... wtedy przymknął oczy, pojedyncza łza
stoczyła się po policzku, po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i zwiesił
głowę na piersi... bo w końcu ból rozdarł mu serce na strzępy...
Ciało osunęło się bezwładnie, a wtedy żołnierze podeszli...
i zobaczyli, że już umarł, więc nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy
włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda[1].
I tak wisiał na tym drzewie hańby, aż słońce się zaćmiło,
aż ziemia zadrżała, aż zasłona w świątyni rozdarła się na dwoje... aż cała
natura skamieniała zdjęta grozą... aż ptaki zamilkły i nawet wiatr wstrzymał
oddech... i tylko jeden, jedyny pies, który wreszcie doczołgał się do stóp
Zamordowanego, patrząc w oczy jego matki, zawył długo i przeciągle, ale tylko
jeden, jedyny raz...
Tymczasem on wciąż wisiał na krzyżu, na drzewie hańby... A
wiatr, który łagodnie owiewał Jego przesycone gorączką ciało, które jeszcze nie
zdążyło ostygnąć, wstawiał się za Nim u owego Drzewa, które już drzewem hańby
być przestało, błagając drżącym i świszczącym głosem:
Skłoń gałązki, drzewo święte, ulżyj
członkom tak rozpiętym.
Odmień teraz oną srogość, którąś miało
z przyrodzenia.
Spuść lekuchno i cichuchno Ciało Króla
Niebieskiego...
- Zaiste, ten był Synem Bożym – zbielałymi ze strachu
wargami wyszeptał rzymski setnik, ów, który włócznią przebił Mu bok. Powtórzył
to raz jeszcze, wycierając krew, która trysnęła z boku skazańca na jego chore,
zarastające powoli bielmem, oczy. A one w jednej chwili odzyskały całą jasność
i całą moc i całą ostrość widzenia, bo ta krew je uleczyła!
- Oj, a jakże mi to udowodnisz? Synem Bożym, zaraz Synem
Bożym... - uczony w Piśmie nachalnie schwycił żołnierza za rękę. - No,
udowodnij, że był Synem Bożym. To tylko twoja wiara, a ta nie ma nic
wspólnego z wiedzą. No... to, co mi na to odpowiesz?...
Rzymianin szarpnął się gwałtownie.
- Odejdź! Zostaw!
- Ale... wiara... wiedza... nie musisz wierzyć... dam ci
wiedzę... będziesz wiedział... Nie masz wiedzy, jesteś jak ślepiec... błądzisz
po omacku... ja ci dam wiedzę! Będziesz znał dobro i zło.
Lecz żołnierz, który właśnie odzyskał wzrok, już nie
słuchał parskającego śliną i gwałtownie gestykulującego natręta. Szybkim,
sprężystym krokiem podszedł do matki Ukrzyżowanego i do młodzieńca, który jej
towarzyszył.
- Posłuchajcie, zrobiłem, co musiałem. Jestem żołnierzem...
Czy możecie mi wybaczyć?...
- Wiem. Jak ci na imię, synu? - zapytała kobieta.
- Longinus... – zawahał się przez chwilę, a potem dodał –
matko...
* * *
Przed pieczarą grobową, do której wejście zakryto potężnym
okrągłym głazem, płonęło niewielkie ognisko. Skądś z zarośli, dobiegały
tajemnicze szepty nocy, jakieś trzaski, ptasie kwilenia, pohukiwanie sów, widać
było niewyraźne cienie drgające na żwirowej ścieżce prowadzącej w głąb ogrodu.
Rzymscy żołnierze, pod wodzą setnika Longinusa, trzymali
straż. Tak im nakazano. Zimno było, więc każdy chciał się znaleźć jak najbliżej
ognia.
Naraz coś poruszyło się w krzakach, dało się słyszeć trzask
łamanych suchych gałązek. Jeden z Rzymian gwałtownie powstał i zacisnął dłoń na
rękojeści krótkiego miecza zwanego gladius, wpatrując się w ciemność, z
której dobiegły te niepokojące odgłosy. Ale zaraz odetchnął z ulgą, widząc, że
to tylko pies, ten sam pies, który był na Golgocie, a teraz, choć pobity i
pokrwawiony, przywlókł się do grobu swojego Pana.
Żołdacy zaczęli ciskać w niego kamieniami, ale kundelek nie
dawał się odpędzić. Odbiegał nieco tylko na bezpieczną odległość, a potem z
uporem znów pełzł, przywierając brzuszkiem do ziemi, w stronę kamienia
tarasującego wejście do grobu.
- Dajcież mu już spokój – powiedział Longinus. -
Popatrzcie, bezrozumne stworzenie, a jakie wierne, jakie oddane. Chodź, no
chodź do mnie – wyciągnął rękę w stronę zwierzęcia, chodź tu i zagrzej się, bo
i ty zmarzłeś.
Pies nieufnie popatrzył na żołnierzy, ale ostatecznie
posłuchał i zbliżył się do ognia. Położył się na brzuchu, wyciągnął przednie
łapy i wsparł o nie łeb. Nie spał. Szeroko otwartymi brązowymi oczami wpatrywał
się w kamień tarasujący wejście do pieczary. Jakby na coś czekał.
Czas płynął wolno, ale wreszcie niebo na wschodzie zaczęło
lekko szarzeć. I naraz... ni stąd, ni zowąd... w mgnieniu oka zrobiło się widno
niczym w upalne południe, ale tylko w pobliżu grobowca. Nie wiedzieć skąd
pojawili się jacyś młodzi mężczyźni, w jaśniejących szatach, z których przy
każdym poruszeniu wydobywały się ogniste refleksy i rozświetlał je blask i
lśniły niczym błyski zwiastujące nadchodzącą burzę. Jeden skinął dłonią, a
kamień grobowy sam z siebie z hukiem się odtoczył i runął na płask, odsłaniając
wnętrze pieczary. Wtedy z jej mrocznego wnętrza wykwitł tak potężny strumień
złocistobiałej światłości, jakby to samo słońce na niebie eksplodowało.
Oślepieni i wystraszeni strażnicy, odrzuceni tym blaskiem precz od grobu,
upadli na ziemię tracąc przytomność. Tylko Longinus trwał świadomy na tym samym
miejscu nieporuszony, zaś pies z radosnym skomleniem rzucił się w stronę
wejścia do pieczary. Wtedy jeden z młodzieńców w świetlanych szatach
przytrzymał go za kark, a potem wziął na ręce. I już nie było widać psa, który
jakby roztopił się w nieziemskim blasku, choć jeszcze przez jakiś czas dało się
słyszeć jego szczęśliwe, przepełnione radością skomlenie i poszczekiwanie...
[1] J 19, 33 za Biblią Tysiąclecia.
© Andrzej Juliusz Sarwa
Tu można posłuchać opowiadania:
Opowiadanie pochodzi ze zbiorku "Barry. Opowiadania o psach".
Opowiadanie pochodzi ze zbiorku "Barry. Opowiadania o psach".
Książkę można kupić między innymi tutaj: