DROGA
NA PRZEDMIEŚCIU
Obym
przed życia kresem dopiął życzeń kresu!
Pęd
fali po kolana, pełen wody bukłak...
Sadi
z Szirazu, Gulistan
Zdawało
się tylko widzieć zamieć uleciałych kształtów,
coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem,
jakby zamieć liści pstrych w jesieni...
coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem,
jakby zamieć liści pstrych w jesieni...
Cyprian
Kamil Norwid: STYGMAT
Szarość
i mgła
Za
oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku
jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany
sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien
zasłaniają mi horyzont.
Dławiący
lęk, który wypełnia całe moje wnętrze, zagłusza wszystko – i
odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego
psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w
moim mózgu. Każde...
Usiłuję
walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu.
Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny,
wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie
do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.
A
kiedy nadchodzi kolejny szary i mglisty poranek, przemieszcza się
tylko we mnie, przepływając z czaszki do piersi. I nawet słońce
nie może sobie z nim poradzić. Wielkie, żółte, rozjarzone
słońce...
Tak
naprawdę niemające wiele wspólnego z tamtym, które przed laty
kładło się rozedrganymi cętkami na gęstej murawie, albo wpadało
pozłocistą smugą przez niewielkie okno, a w owej smudze wirowały
jak szalone drobiny kurzu, które wówczas wydawały się
najcenniejszymi klejnotami. A może naprawdę nimi były? Może...
Lecz
przecież to już inna opowieść i inne doznanie. Wspomnienie
czasów, kiedy wszechogarniający lęk niekiedy ustępował placu.
Chociaż nigdy nie na długo.
Za
oknem kłębi się mgła. Przesłania regularność bryły
sąsiedniego bloku. Zasnuwa otwory nieżyjących okien... Dobry Boże,
oby zasnuła wszystko! I tak przecież nie widziałem horyzontu...
Stokrotki
i mlecze
Budzę
się powoli, z trudem. Moja świadomość nie chce wypełznąć z
zacisznej kryjówki snu – snu, który jeszcze nigdy nie przyniósł
ze sobą koszmaru. Ów nadszedł później, o wiele później...
Odgłos
babcinych kroków, których nie umiałbym pomylić z żadnym innym
dźwiękiem. Zapach gotowanego mleka wypełnia całą izbę.
Podchodzi do mnie, gdy ją wołam. Wiem, że niesie ze sobą czysty
bawełniany gałganek nasączony ciepłym naparem z rumianku. Kładzie
mi go na pozlepianych zaschłą ropą powiekach.
Rytuał
każdego poranka. Gdyby nie ta wilgotna szmatka, nie mógłbym
rozewrzeć oczu. Chore. Od kiedy? Od zawsze... od pozawczoraj, do
dziś, do pojutrza, do ostatniego dnia... Gdyby nie ta wilgotna
szmatka, mógłbym je otworzyć, rozrywając powieki. To boli.
Słońce
wpada przez maleńkie okienko, którego parapet jest gęsto
zastawiony doniczkami, różowych pelargonii. Tylko różowych.
Żadnych innych kolorów. Nie wiem, dlaczego babcia upodobała sobie
tę barwę. Prócz nich jeszcze okazały asparagus...
Gliniana
polepa podłogi zamieciona do czysta. Tylko ściana za łóżkiem,
choć nie tak dawno przecież obielona, łuszczy się, a nadjedzony
mrozem i wilgocią minionej zimy tynk, osypuje się i kruszy po
kawałku.
Na
przeciwległej ścianie, na wbitym głęboko gwoździu, stara naftowa
lampa. Szkło ma lekko odymione, mimo że przecież wyczyszczono je
dzisiejszego ranka.
Siedzę
– ubrany w jakąś koszulkę i krótkie granatowe spodenki – z
szelkami krzyżującymi się na plecach – przy ciężkim dębowym
stole, zajmującym prawie pół izby.
Łapczywie
gryzę kromkę suchego chleba, popijam gorącym mlekiem. Czy można
jeść coś innego na śniadanie? Nigdy o tym nie słyszałem...
Babcia
zamknęła na kłódkę koślawe, pobielone wieloma warstwami,
odpryskującego teraz wapna, drzwi wejściowe. Krzywa wyboista
lessowa droga, pokryta grubymi pokładami kurzu, prowadzi do niezbyt
odległej – raptem o kilkaset kroków – prawdziwej ulicy, z
chodnikami i jezdnią wybrukowaną granitową kostką.
Chodnik
wspina się pod dość stromą i wysoką górę. Po prawej stronie
ulicy ciągnie się długi, bardzo długi mur, zbudowany z kamieni i
cegieł, a przed nim – na trawniku – rząd strzelistych włoskich
topól. Te topole i ten trawnik mają w sobie jakąś magnetyczną
moc. Budzą mój zachwyt. Dlaczego? Nie wiedziałem tego ani wówczas,
ani nie wiem dziś. Nie wiedziałem, gdy wspinały się
strzelistością młodych koron pulsujących sokami, gęsto okrytych
trójkątnymi, ciemnozielonymi, sztywnymi liśćmi, nie wiem i dziś,
gdy prawie wszystkie z nich nie żyją i tylko nieliczne staruszki
coraz bardziej zbliżające się do swego kresu, przypominają tamte
odległe dnie, kiedy zdawało mi się, że słońce będzie zawsze
świecić, kwiaty pachnąć, a ptaki śpiewać. Nie rozumiałem, że
na końcu każdej drogi stoi śmierć, i kiedy jeszcze nie popełniłem
żadnego występku...
Jak
kusi ten trawnik u stóp wyniosłych drzew... Chciałbym nań wbiec,
nazrywać kwiatów, od których aż gęsto: jaskrawożółtych
mleczy, kołyszących się na szczupłych, sztywnych łodygach,
pozłocistych mniszków, liliowych dzwonków i różowobiałych
stokrotek.
Ale
babcia ciągnie mnie za rękę. Idziemy wytrwale, chociaż ona ze dwa
razy zatrzymuje się, aby odpocząć, aby zaczerpnąć pełne płuca
powietrza.
Wchodzimy
w cienisty, zielonkawy półmrok ścielący się na chodniku, pod
obwisłymi konarami kasztanowców i akacji.
Słodkawy
zapach kremowobiałego kwiecia gęstymi i ciężkimi gronami
zwieszającego się z kolczastych gałęzi. Akacje pachną tak mocno,
że przyprawia to o zawrót głowy. Kocham akacje. Ilekroć czuję
ich woń, tylekroć mojej dłoni wraca pamięć przyjaznego uścisku
dużej, spracowanej ręki babci...
I
tamtych ciepłych, rozpromienionych słońcem przedpołudni, w które
razem, uparcie, pokonywaliśmy skłon Wzgórza Zawichojskiego...
Mijamy
zakręt. Samochody z warkotem i dymem pomykają jezdnią, ale one nie
budzą we mnie żadnych przyjaznych uczuć. Są mi obce. Nie należą
do mojego świata. Do dziś...
Z
trotuaru skręcamy w wąską wybrukowaną, ciągnącą się prosto
dróżkę. Po obu jej bokach zieloność. Tylko głębia z trzech
stron obramiona szarawobiałymi murami budynków.
Upał
ciężko dyszy w nieruchomym powietrzu. Od ziemi smuży się
słodkocierpki zapach lata. I życia. Babcia naciska klamkę
masywnych, okutych żelazną blachą i nabijanych mocnymi żelaznymi
ćwiekami, drzwi, poczerniałych ze starości.
Chłód
kościelnej nawy omywa nas ożywczym strumieniem. Plamy światła
kładą się na posadzce, na pełnym cudownych rzeźb wielkim
ołtarzu, wprost płonącym od złota i srebra. Święty Michał
Archanioł wymierza cios leżącemu u jego stóp Przeciwnikowi. Nie
rozumiem tego do końca...
Plamy
światła kładą się na budzącej mój podziw, przepięknie
rzeźbionej w figurki tych, którzy dostąpili Wiekuistej Światłości,
ambonie, opierającej się o pokrzywiony pień jabłoni wyrastający
z boku świętego Benedykta pogrążonego w tajemniczym śnie.
Fascynuje
mnie szmaragdowomorska zieleń ławek, balustrady oddzielającej
prezbiterium od nawy... Zieleń rządząca wnętrzem tej świątyni...
Dźwięki
organów odbijają się od sklepienia, spływają potokami wzdłuż
ścian. Przenikają do wnętrza, wlewając się w najtajniejsze
tajniki umysłu i serca... Już nie wiem kim jestem... Już nie wiem,
gdzie jestem... Jedno tylko, jedyne uczucie wypełnia mnie całego,
uczucie istnienia, jakiejś nieograniczonej pełni... Nie mam już
rąk ni nóg, ni oczu. Tylko czysta jaźń... Istnieję...
Istnieję... Istnieję... Organy milkną. Silny męski głos podnosi
się i opada w tej tajemniczej, cudownej melodii łacińskich słów,
której po latach i stuleciach zapomniały już kościoły...
– Te
igitur clementissime Pater... Memento, Domine, famulorum famularumque
tuarum... Hoc est enim Corpus meum... Hic est enim calix Sanguinis
mei... Libera nos, quaesumus, Domine...
– Ciebie
więc najmiłościwszy Ojcze... Pomnij Panie na sługi i służebnice
Twoje... To jest bowiem Ciało moje... To jest bowiem kielich Krwi
mojej... Wybaw nas, prosimy Cię, Panie...
Po
skraju pulpitu ławki wypolerowanej setkami i dziesiątkami setek,
wspierających się o niego rąk, wędruje drobna żółtawa mrówka.
Pracowicie przebiera nóżkami. Czasem się zatrzymuje, czasem
próbuje skręcić w bok, ale ostatecznie wraca na wytyczoną
wcześniej (przez Kogo? Przez Co?) dróżkę.
Ogarnia
nas cisza. Kapłan dawno już zniknął w ciemnym prostokącie drzwi
wiodących do zakrystii. Opustoszały ławki. Tylko my dwoje tkwimy w
chłodnej – rozświetlonej wpadającymi przez wysokie okna smugami
słońca – nawie.
Babcia
pracowicie przebiera palcami paciorki różańca. Bezgłośnie
porusza wargami.
A
potem znów wychodzimy na ulicę. Żar leje się z nieba
błękitniejącego ponad naszymi głowami.
Niewielkie
białe budki tkwiące nieruchomo na rogach ulic kuszą i mamią
obietnicą smacznych, orzeźwiających, zimnych tak, że aż zęby
cierpną, lodów. Ale ja nie będę ich jadł... Babcia nie ma
pieniędzy... Dziś dzień powszedni, a nie niedziela, kiedy to moja
mama daje jej złotówkę na ofiarę w kościele. Czasem babcia,
udając przed samą sobą, że to nic zdrożnego, dzieli tę złotówkę
na dwie pięćdziesięciogroszówki i za jedną z nich kupuje mi
wymarzonego, najmniejszego z możliwych do kupienia, loda. Ale to się
zdarza rzadko. Może dwa razy w ciągu lata... Babcia nie może
nazbyt często odbierać Panu Bogu tego, co mu się należy... I ja
to rozumiem.
Woń
macierzanki
Zrzuciłem
wreszcie niewygodne, rzemienne sandałki. Pod bosymi stopami czuję
miałki, jedwabisty w dotyku kurz. Niezbyt głębokim parowem,
którego łagodne zbocza porośnięte są trawą i ziołami, idę
tam, gdzie najbardziej lubię przebywać: w samotność letnich pól.
Jeszcze z daleka dobiega mnie troskliwy głos babci:
–
Tylko uważaj, żeby ci się szkło nie wbiło w nogę!
Ale
ja nie muszę uważać. Instynkt zaprzeszłych pokoleń tkwiący w
każdym włókienku moich mięśni i nerwów, tak kieruje stopami, że
te nieomylnie mijają wszystko, co mogłoby je pokaleczyć...
*
* *
Na
samym środku drogi, tuż przede mną, przysiadł przepyszny motyl.
Jego barwne skrzydła kuszą, by je schwycić. Ręka wyciąga się
sama... Czubkami palców dotykam tego cudu... Lecz niestety, podrywa
się do lotu i po chwili widzę tylko ciemny punkt ostro odcinający
się od nieskazitelnego lazuru niebieskiej powały.
Pola...
Tajemniczy spokój pól... Nie wiem dlaczego, lecz teraz, po latach,
gdy przymknę powieki i przywołuję ich obraz, zawsze jawi się on
jednakowy.
Rozkołysane
łany zbielałych już, dojrzewających zbóż i ich słodkocierpki,
ledwo wyczuwalny, zapach...
A
przecież wydeptywałem ścieżyny wśród nich i wtedy, gdy ziemia
obeschła po wiosennych roztopach, i wtedy, gdy na łagodnych stokach
okolicznych pagórków piętrzyły się kopki zżętej słomy i nawet
wtedy, gdy aż po horyzont ciągnęły się smutne ścierniska. I
wtedy wreszcie, gdy cały świat otulony niepokalaną bielą
roziskrzonego w słońcu śniegu, odpoczywał...
Żółte
jaskry, bladoliliowe połacie trawiastych stoków wzgórz zarosłe
gęsto macierzanką. Dzika grusza na miedzy. Skowronek zachłystujący
się śpiewem, pianie dalekich kogutów, ciche poszczekiwanie psa. To
wszystko tylko podkreślone ciszą, którą nasycałem moimi lękami
i radościami... I marzeniami.
Na
stromym obrywie lessowego zbocza, na wystającej bryle skamieniałej
gliny, przycupnęła zielona, smukła jaszczurka, z brązowym
szlaczkiem wzdłuż grzbietu. Nie boję się jej. Wiem, że nic złego
nie spotka mnie z jej strony.
Pąsowe
główki dzikich goździków wyrastających ponad gęstą trawą
lekko kołyszącą się na wietrze. Tuż obok sztywne gałązki
żółtego dziurawca.
W
powietrzu drży mocny, korzenny zapach macierzanki, rozgrzanej ziemi,
spokoju...
Dokoła
mury
Ale
nie to jest najważniejsze.
Stoimy
w szeregach na szkolnym boisku. Wpatruję się w pryzmę koksu, która
wznosi się akurat tuż przede mną. Gdzie moje pola, gdzie motyle,
gdzie dzikie pąsowe goździki?
Jakiś
starszy mężczyzna (potem dowiaduję się, że to dyrektor szkoły –
och, jakże go wtedy nienawidziłem, chociaż teraz już wiem, iż
był dobrym człowiekiem, mówi coś do nas, o jakichś
obowiązkach... O jakich obowiązkach? Pamiętam przecież, że
babcia mówiła tylko o jednym – że mam być świętym. I że nic
ponadto się nie liczy!!! Nie rozumiecie tego?!
Po
co tu stoję? Po co stoją inni?
Już
nie stoimy. Pogrupowani w klasy wchodzimy do szkoły. Sala lekcyjna,
śmierdząca czarnym smarem, którym wymalowano drewnianą podłogę.
Koszmarne, twarde ławki, kałamarze...
Spoglądam
w okno. Wiatr kołysze koronami brzóz... Tylko te brzozy są mi
bliskie.
*
* *
Już
nie jestem dumny z tekturowego tornistra, który – zanim poszedłem
po raz pierwszy do szkoły – zakładałem na plecy i łaziłem z
nim po zakurzonej chałupczańskiej drodze. Zdawało mi się, że
jestem już dorosłym, prawdziwym człowiekiem.
Ech!
Jakże szybko w szkole wybili mi to z głowy!
Tam
zakazali mi być człowiekiem, a przerobili na ucznia.
Deszcz
bębni o blaszany parapet. Na dworze już całkiem ciemno. Ostatni
dzwonek. Trzeba iść do domu. Boję się. Więc wędruję pod okno,
w którym pełno światła. Za jego okratowaną pocztową szybą jest
moja matka. Pracuje. Zimno mi, jestem głodny, już chciałbym być w
domu. Wołam ile sił:
–
Mamo! Mamo! Mamo!
Czekam.
Okno wciąż zamknięte.
–
Mamo! Mamo! Maaamooo!!!
Okno
otwiera się powoli:
–
Poczekaj syneczku, już niedługo. Zaraz kończę.
Okno
się zamyka. Czekam. Czas skapuje kropla po kropli. Mija godzina,
półtorej. Wreszcie jest. Moja dobra, kochana mama. Pyta, co było w
szkole. A cóż mogło być? Kolejny dzień przerabiania człowieka
na ucznia... Wchodzimy w naszą „ulicę”, błoto klei się do
butów. Błoto, wszędzie błoto...
Wchodzimy
do domu. Babcia przebiera paciorki różańca. Spogląda na mnie z
litością, ale nic nie mówi. Ojciec już śpi. Mama zaraz i mnie
położy do łóżka. Do starego, dębowego łóżka.
Kiedy
zjadłem swoją porcję kartoflanki i leżę po szyję przykryty
pierzyną, mama gasi żarówkę i zapala świeczkę (żeby nie
przeszkadzać ojcu). Otwiera książkę i czyta półgłosem. Po co?
Przecież nauczyłem się czytać, kiedy miałem ze trzy lata. Oczy
kleją się jej do snu, ale ja – mimo zmęczenia – nie pozwalam
jej zasnąć. Bo książka to inny świat, choć nierealny, ale
przecież nie aż tak okrutny, jak ten, w którym teraz kazano mi
żyć. W tym nierealnym świecie książek motyle nadal podrywają
się do lotu i jaszczurka wygrzewa się na słońcu. Tylko dlaczego
tyle śmierci? Zabici rycerze leżą pokotem. Oni już co prawda nie
cierpią, ale ich dzieci?...
Później
nadejdzie czas, kiedy będę czytał o tym, jak zdradzono Robin Hooda
– lorda Roberta. I będę płakał. A jeszcze później nadejdzie
czas, kiedy czytając o tym, jak zdradzono Robin Hooda, zaniesie się
łkaniem moja mała córeczka...
Nie
wiem czy Robin Hood żył kiedykolwiek, ale to nieważne. Pomódl się
córeczko za jego duszę. Pomódlmy się razem. Pomódlmy się za
wszystkich oszukanych, zdradzonych, zabitych...
Wieczny
odpoczynek racz mu dać Panie...
Przytul
się córeczko do mnie, przytul mocno. Ty jeszcze nie wiesz, że
nigdy nie będę mógł cię obronić, że sama będziesz musiała
stawić czoła światu, który choć piękny, wcale cię nie kocha.
Zaśnij ufna i przekonana, że przy mnie nie stanie ci się nic
złego. Dobre i to... dobre i to...
Śpij
córeczko... Śpijcie córeczki... Tak bardzo różnicie się od
siebie, a przecież kocham was jednakowo...
Czy
to sprawiedliwe, że i wy musicie przejść tę samą drogę,
pokręconą ścieżkę, którą ja ciągle i ciągle wędruję?
Ale
nie ma innej drogi! Tylko ta jedna jedyna...
Może
wam uda się ją sprostować?
Choć
jesteście tak malutkie, i tyle w was ufności, już weszłyście na
nią.
Jeszcze
o tym nie wiecie, jeszcze się wam wydaje, że jestem wszechmocny.
Oby to trwało jak najdłużej...
Zasnęłyście.
Jutro
wstanie nowy dzień...
Zmartwychwstanie
Tylko
czy twoje, tylko czy moje?
Przy
grobie Pana Jezusa ustawiamy kwiaty. Kalie, same kalie. Białe i
pachnące. Duże i ciężkie donice, w których rosną kruche rośliny
nosimy z sąsiedniej ulicy. Niby niezbyt daleko, ale trzeba sporo
wysiłku, i czasu.
Powoli
powstaje grób. W centralnym miejscu leży figura Zamordowanego. Na
posadzce świece...
Jeszcze
nie migocą płomyczki, jeszcze nie...
„–
Oto Drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata...”.
Odsłaniają
Głowę, Ręce, Nogi do tej pory zakryte fioletową tkaniną.
–
Popatrz, z przebitego boku wciąż sączy się krew. Nie widzisz? Jak
możesz tego nie widzieć? Adorując krucyfiks, pocałowałeś tylko
nogi Zamordowanego? Nie patrzyłeś na Niego? Pocałowałeś tylko
nogi i odszedłeś? Chciałeś wyrwać się z tłoku? No niby tak, za
tobą była wielka ciżba ludzi. Każdy chciał pocałować te nogi.
Rozumiem. Nie ma czasu, zawsze go brakuje, by choćby rzucić okiem
na coś więcej, niż się musi. To dlaczego poszedłeś, by
pocałować te nogi? Przecież nie musiałeś. Inni szli? I co z
tego? Nie wypadało zostać samemu w podchórzu? Ach! Rozumiem! To
dlatego dołączyłeś do reszty?
I
tak będziesz dołączał jutro, pojutrze i jeszcze później. To też
rozumiem, że nawet będzie ci Go żal, że będzie ci smutno z Jego
powodu, ale zawsze będziesz tylko tym, który idzie, bo nie wypada
inaczej.
Z
tego powodu na początku może będziesz się wstydził przed samym
sobą, ale wreszcie się przyzwyczaisz... Nie prawda! Nigdy się nie
przyzwyczaisz! I wreszcie nadejdzie taki moment, że zauważysz tę
Krew, która ciągle sączy się z Ran...
Czy to będzie twoje zmartwychwstanie? Czy dlatego, że zauważyłeś lepkie, czerwone krople, tym samym stałeś się innym człowiekiem? Chyba tak właśnie będziesz myślał, nie dopuszczając prawdy do siebie. Bo prawda boli. Podobnie jak miłość. Nie można ich przyjąć tylko w części, a w części odrzucić. I dlatego ciągle i ciągle będziesz szedł w tłumie... Nie wiedzieć, ku czemu zmierzasz, marząc o tym, by iść obok Niego...
Tak
naprawdę ten wielki tłum nie wie, o co w tym wszystkim chodzi.
Tylko pojedyncze osoby... Podobnie jak ty?...
Tymczasem
On krwawi. O! Popatrz! Ten bolesny skurcz, który przebiegł po Jego
Twarzy. Nie zauważyłeś? Patrzyłeś wtedy w inną stronę? Cóż,
zdarza się. W końcu nikt nie zmusza Cię byś nieustannie Go
obserwował. Ja widziałem. Ale co z tego, skoro w wielkim tłumie
zawsze idziemy obok siebie. Ramię w ramię... A przecież tak bardzo
daleko od Niego!...
Więc
co? Nie będzie zmartwychwstania?
Nie,
to nie tak... Nie tak...
Oczywiście,
że będzie, tylko czego możemy się po nim spodziewać?
Czy
uda się nam wyprostować ścieżkę?
Nowy
dzień...
Już
czas. Słońce wysoko. Pachnie świeże siano. Trup ojca osuwa się
na mnie (zimny dotyk stężałej twarzy), gdy układam go w
trumnie...
Ani
jednego motyla... Macierzanka nie pachnie... Wycieli topole...
Już
zmierzch. Za oknem rozmyte, o nieostrych kształtach, sylwetki
bloków. Tu i ówdzie żółtawy poblask światła rozjaśnia
prostokąty okien. Jakiś pies skulony i drżący leży na trawniku,
mimo że inne psy biegają poszczekując co i raz. Ja skulony i
drżący?...
Droga
ta sama ciągle przede mną. I ciągle nie wiem dokąd mnie
zaprowadzi. Powiadasz:
„–
Zawróć...”
Ale
czy próbowałeś zawrócić, gdy za tobą mgła tak gęsta, że nie
widzisz na pół kroku, a przed tobą względnie czysto, mimo że
chmury szczelnie zasnuły całe niebo? I droga tylko trochę
rozmiękła, po niewielkim deszczu? Nieco błota klei się do butów,
ale to nic, to nic. Ważne, że idziesz, chociaż nie wiesz dokąd.
Po prostu idziesz. Idziesz...