Diabeł na Chałupkach
Działo się to tuż po zakończeniu I wojny światowej. Na jednym z przedmieść Sandomierza, na Przedmieściu Zawichojskim, w jego części przez sandomierzan zwanym Chałupkami, mieszkał pewien niemłody człowiek, który prowadził nadzwyczaj dziwaczne i zarazem złe życie.
Zmierzch...
Oto bowiem sypiał za dnia, a wstawał wieczorem i przez całą noc wałęsał się po opłotkach. Dodać jeszcze należy, iż był to nałogowy pijak. Nikt z sąsiadów czy znajomych nie pamiętał, aby widział go kiedykolwiek trzeźwego.
I tak mijało mu życie obarczone jedną tylko troską: zdobyć skądś jakiś grosz, by zafundować sobie flaszkę gorzałki. Ale chyba nie miał z tym poważniejszych problemów, bo jak wcześniej rzekłem – nikt nigdy nie widywał go trzeźwego.
Aż oto któregoś ranka, co już samo w sobie było dziwne, bowiem rankami to on się układał do snu, przyszedł do chałupy jednej ze znajomych i odezwał się mniej więcej w takie oto słowa:
– Słuchajcie, Józefowa. Mam do was prośbę...
– No, jakaż to prośba Macieju? – zainteresowała się babina.
– A żebyście mnie zaprowadzili do kościoła, bo chciałbym się wyspowiadać – odparł pijaczyna.
– To sami do kościoła wejść nie potraficie? A małoż to kościołów? Tylko przebierać!
– Nie odmawiajcie mi, Józefowo. Samemu jakoś tak... wstyd. Bo... – tu się zająknął.
– No, cóż takiego? – zaciekawiła się kobieta.
– Bo... ja, ja nie byłem w kościele, u sakramentów, dobre czterdzieści lat...
– Ano, niech wam będzie. Może mi Pan Bóg ten dobry uczynek poczyta na swoim sprawiedliwym sądzie. Ale powiedzcie no, Macieju, a cóż to wam się stało, żeście się tak za jedną noc nawrócili?
– Powiem wam Józefowa, ale nie powtarzajcie nikomu tego, coście tu usłyszeli, aż umrę.
– A nie oplatajcież byle czego... Jeszcze parę ładnych lat będziecie żyli.
– Nie, ja wiem, że to już niedługo. Już lada dzień umrę.
– A niby czemu? – pewność, z jaką pijaczyna wypowiedział te słowa, zaintrygowała kobietę.
– No to posłuchajcie, co mi się dzisiejszej nocy przytrafiło. Jak każdego wieczora ubrałem się i kiedy w chałupach pogasły światła, począłem łazić tam i nazad. Miałem ze sobą flaszkę wódki, tom ją dla kurażu co i raz otwierał i pociągał po łyku.
Rychło podchmieliłem sobie, alem przecie był całkiem przytomny. Noc była ciepła, słowiki darły się po krzakach, księżyc świecił tak jasno, że widno było prawie jak za dnia.
Musiało być około północy, gdy mi się bardzo zachciało pić. Poszedłem wtedy do publicznej studni, nabrałem wody i pociągnąłem wprost z wiadra parę dobrych razy. Gdy obcierałem gębę rękawem, naraz poczułem, jak ktoś schwycił mnie wpół i gwałtem ciągnie ku cembrowinie.
Wpierw pomyślałem sobie, że to kogoś ze znajomych, co przyszedł po wodę, takie żarty się trzymają, więc żem się tylko roześmiał. Ale oto ten przyciągnął mnie nad ziejący czernią otwór i – wcale nie na żarty – usiłował wepchnąć w jego głąb.
O, wtedy to przestraszyłem się na dobre, bom poczuł, że za chwilę mogę już nie żyć. Złapałem się więc, ilem miał tylko sił w rękach, za cembrowinę, zaparłem nogami w ziemię i spojrzałem przez ramię na napastnika.
Boże, to, com zobaczył, przeraziło mnie. Jakem wam już Józefowo powiedział, księżyc świecił białym blaskiem i widno było prawie tak jak w dzień i można by nawet i czytać przy świetle miesiąca. Alem ja nie zobaczył nikogo, sam tylko zarys zwalistej jakieś sylwetki, ale tak czarny, jakby pochłaniał cały księżycowy blask, i nic ponadto.
Ucisk napastnika nie zelżał. Gwałtem chciał mnie utopić. Poczułem, jak włosy podnoszą mi się na głowie ze strachu. Zrozumiałem, iż to nie przelewki, że ni mniej, ni więcej, tylko walczę o życie. Szarpaliśmy się tak i siłowali, ja i owo „coś”, dobrych parę godzin.
Wiedziałem, że nie z człowiekiem to sprawa, lecz ze Złym. Przed oczami przesuwały mi się obrazy z całego życia, tak jakby gdzieś tam postanowiono, że muszę już umierać.
Ogarnęło mnie przerażenie i rozpacz. Byłem nieludzko zmęczony. Koszula, przepocona do cna, przylegała mi do pleców, pot stróżkami spływał po twarzy. Nie rezygnowałem przecież z walki. I z całych sił trzymałem się cembrowiny. Ale owo „coś” usiłowało mi oderwać od niej palce.
Pomyślałem, że może modlitwą udałoby mi się uwolnić od napastnika, lecz mimo najszczerszych chęci nie umiałem sobie przypomnieć świętych słów, których uczyła mnie matka, kiedy jeszcze byłem dzieckiem.
Mijały godziny, niebo poczynało z lekka szarzeć na wschodzie, a ja tkwiłem uczepiony ocembrowania, wciąż siłując się z napastnikiem.
„Co tam – pomyślałem. – Co tam. Nie umiem pacierza, ale nuż Pan Bóg wysłucha mojej prośby prostymi słowami wypowiedzianej?”
Zacząłem zatem przemawiać do Stwórcy, błagając Go o litość, o miłosierdzie, prosząc, żeby mnie uwolnił od diabła, by nie pozwolił mu, żeby mnie zamordował. Błagałem o pomoc Matkę Bożą i wszystkich świętych...
– I co? – zapytała Józefowa, kiedy Maciej umilkł na chwilę.
– No i dobry Bóg wysłuchał mnie. Zły odszedł, a ja przewróciłem się wyczerpany. Leżałem na ziemi bardzo długo. Potem podniosłem się na nogi i przyszedłem tutaj, gdym posłyszał głosy pierwszych ludzkich rozmów i pierwsze kroki tych, co zmierzali z wiadrami po wodę. Pewnie myśleli, żem się uchlał do nieprzytomności i całą noc spałem na ziemi. A niech tam! I tak od lat nikt poczciwego słowa o mnie nie powiedział... Ale wy wiedzcie, żem tej nocy nie był schlany, a tylko z lekka podchmielony. Bom schlać się nie zdążył.
Był środek tygodnia, kiedy pijaczyna przyszedł prosić o pomoc. Do soboty Józefowa uczyła go o Bogu, przypominała dawno zapomniane przez mężczyznę prawdy wiary, no i oczywiście również przypominała mu, jak się ma spowiadać.
W niedzielę poszli do Katedry. Tu Maciej zbliżył się do konfesjonału i jął wyznawać grzechy. Msza dawno się była skończyła, ludzie zdążyli powychodzić z kościoła, a mężczyzna nadal klęczał pochylony przed kratką.
Józefową zdążyły rozboleć wszystkie kości od siedzenia i klęczenia na przemian, w twardej, niewygodnej, dębowej ławce, a Maciej ciągle się spowiadał. Dopiero po upływie około trzech godzin zobaczyła, iż ksiądz unosi rękę do rozgrzeszenia i błogosławieństwa, a potem jej uszu dobiegło lekkie pukanie w ściankę konfesjonału.
Mężczyzna podniósł się z kolan, ucałował stułę i przeszedł do Kaplicy Najświętszego Sakramentu, w której kapłan – podążywszy za nim – udzielił mu Ciała Chrystusowego.
Po powrocie z kościoła, pierwszy raz od wielu lat porządnie umyty, ogolony i podstrzyżony, położył się do łóżka, oświadczając, że wkrótce umrze. Kazał zwołać sąsiadów, krewnych i znajomych i poprosił, żeby się za niego modlili.
Dziękował serdecznie Józefowej za to, iż pomogła mu pojednać się z Bogiem.
Ludzie śmiali się z niego, sądząc, że to od wódki przewraca mu się w głowie. Ale on był najwyraźniej szczęśliwy, uspokojony i pewny tego, co mówił.
I stało się tak, jak przepowiedział. Nie spędził w łóżku zbyt wiele czasu. Uśmiechnięty oddał ducha jeszcze przed następną niedzielą.
Dopiero po pogrzebie Józefowa opowiedziała wszystkim, jak to było z tym Maciejowym nawróceniem, a jej opowieść – co można było przewidzieć – zrobiła na słuchających ogromne wrażenie.
© Andrzej Juliusz Sarwa 2018
Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:
Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: