sobota, 10 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (3)


Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (3)


Rankiem następnego dnia obudziło mnie słońce, którego promienie wpadały do pokoju pozłocistą smugą, a w niej wirowały migotliwe skierki – drobiny pyłu. Moje jedyne okno wychodziło na wschodnią stronę, a ponieważ wieczorem nie zaciągnąłem zasłon, dlatego nie było mi dane pospać dłużej.
Ale otworzyłem oczy, czując się rześki i wypoczęty, zatem nie rozzłościło mnie to, iż obudziłem się z pierwszym brzaskiem dnia. Obmywszy się i przyodziawszy, teraz, w pełnym świetle jąłem przypatrywać się bardzo dokładnie portretowi Stanisława von Semberka, dziedzica Krzykos, a mojego odległego przodka.
Tak, pierwsze wrażenie, które odniosłem, ujrzawszy go wczorajszego wieczora przy blasku ślepej latarki, potwierdziło się teraz – nie była to złudna gra świateł i cieni. Patrzyłem w oblicze gładkie, niepozbawione pewnej, szczególnego typu, nieco surowej męskiej urody. Była to twarz człowieka bez wątpienia obdarzonego ogromną siłą woli i chyba pozbawionego wszelkich skrupułów człowieka, który odrzucił precz wszelkie hamulce moralne i był gotów realizować wytknięty sobie cel, nie bacząc na nic – ni na niebo, ni na piekło.
Było też w tej twarzy coś diabolicznego, coś, czego niewyraźne zarysy zdawały się przezierać poprzez gładkość oblicza. Na z lekka wykrzywionych ustach błąkał się bluźnierczy – nie umiałbym znaleźć dlań trafniejszego określenia – półuśmieszek, a nasycone szaleństwem oczy, zdawały się spoglądać w dal tak odległą, do której zwykły śmiertelnik nie umiałby dotrzeć.
Z bijącym od emocji sercem ująłem portret w obydwie dłonie i stanąwszy przed lustrem, jąłem spoglądać na przemian – to na swoje oblicze, to na lico wyobrażone na kawałku blachy przed wiekami przez jakiegoś nieznanego malarza.
Poczułem mrowienie w plecach. Istotnie... Tak, z całą pewnością pokojówka miała rację. Byłem uderzająco podobny do Stanisława von Semberka. Nasze rysy, kolor oczu i włosów, kształt nosa, ułożenie podbródka, lekkie skrzywienie warg – wszystko było identyczne.
Wszakże różniliśmy się jednak. I była to różnica zasadnicza. Na portrecie, przez skórę mego przodka zdawała się przezierać dusza zła, oszpecona występkiem, skażona bluźnierstwem, ohydna i pełna nienawiści. Z mojej twarzy natomiast emanował spokój. Mną nie targały emocje i chociaż nie byłem człowiekiem idealnym, niejednego się w życiu dopuszczając grzechu, to przecież ze szpetotą Stanisława nie mogłem mieć nic wspólnego. To stwierdzenie przyniosło mi znaczną ulgę i pociechę. Jednakże uświadomiłem sobie, iż decydując się na walkę z owym kimś lub czymś, muszę pamiętać, iż na swojej drodze napotkałem przeciwnika nie mniej duchowo schorzałego, niż był nim mój antenat. O ile nie bardziej jeszcze. Jego portret dawał mi zaledwie pewien przedsmak tego, co moje oczy mogły zobaczyć w przyszłości.
Posiedziałem w zadumie jeszcze czas jakiś nad portretem, a później ukrywszy go dobrze na dnie sakwojaża, wyczekawszy pory śniadania, zadzwoniłem po pokojówkę, prosząc, żeby przyniosła mi posiłek na górę, bo nie miałem ochoty schodzić do jadalni.
Posiliwszy się solidnie, założyłem ciepły paltot, okryłem głowę i wyruszyłem na miasto, z postanowieniem, iż jak najrychlej muszę odnaleźć kościół św. Jakuba Apostoła i kaplicę Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, będącą jednocześnie grobową kaplicą mojego rodu.
Ale znalazłszy się na ulicy, już wiedziałem, iż wcale nie podążę najpierw tam, dokąd zamierzałem. Oczarował mnie widok miasta, widok zaiste przepiękny, chociaż pełen smutku i przywodzący na myśl marność i znikomość tego świata, po którym przyszło nam wędrować od dnia narodzin, aż po dzień śmierci.
Oto wspaniałe budowle z dawnych epok – gotyckie, renesansowe, barokowe, wyglądały niczym najwspanialsze klejnoty, niczym najczystszej wody brylanty, rubiny, szafiry oprawne nie w kunsztownie obrobione złoto, ale w lichą miedź albo-li też i gorszy jeszcze metal.
Tak właśnie prezentowały się pośród nędznych, niedawno wzniesionych lada jakich domów, które powpychały się między piękne kamieniczki z podcieniami. Tak wyglądały pośród chałup przyklejonych niczym jaskółcze gniazda do resztek murów obronnych, do rozwalin ocalałych ścian gmachów ongiś potężnych i przyciągających oko, dziś zaś porosłych pokrzywą, bylicą i łopianem.
Ulice, na których miejscami uchował się jeszcze bruk, pełne były dziur i wybojów. Rynek tylko, pośród którego rozsiadł się piękny renesansowy ratusz zwieńczony koronkową attyką, nieco lepsze sprawiał wrażenie. Podobnie też lepiej prezentowała się ulica wiodąca ku wspaniałej gotyckiej katedrze pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Panny Maryi.
Gdy się patrzyło na to wszystko, nieodparcie przychodziło na myśl łacińskie powiedzenie:

SIC TRANSIT GLORIA MUNDI.
TAK PRZEMIJA CHWAŁA ŚWIATA.

Wszakże to nie ząb czasu doprowadził Sandomierz do ruiny, lecz głupota i barbarzyństwo ludzi, którzy przez wieki całe z jakimś szczególnym uporem, z jakąś – zda się – niewytłumaczalną zawziętością, a może i nienawiścią, ilekroć tylko miastu udawało wydźwignąć się ze zgliszczy, rujnowali je na nowo. Przebiegali tędy żądni krwi Tatarzy, Rusini, Litwini. Niszczyli je Szwedzi, wojska Rakoczego, Moskale, Austriacy... A ono, choć okaleczone i zda się w agonii – mimo wszystko uparcie, na złość, na przekór losowi, trwało nadal. Wędrowałem, dumając nad tym wszystkim, wąskimi, malowniczymi uliczkami, to mozolnie wspinającymi się pod górę, to stromo opadającymi w dół. Jakże pięknie musiało tu być wiosną, gdy piana kwiecia okrywała te jakże liczne jabłoniowe i morelowe sady, które rozsiadły się na stokach lessowych wzgórz wokół miasta, a i w mieście samym. Pomiędzy sadami, gdzieniegdzie, dostrzec można było jeszcze resztki zdziczałych i zapuszczonych winnic – jeszcze jeden z dowodów upadku.
Wreszcie, nakarmiony do syta widokami, spuściłem się stromo opadającą uliczką spod Katedry i minąwszy dumny ongiś Zamek Królewski, teraz przemieniony na więzienie, jąłem wspinać się na sąsiednie wzgórze, na którym widniał, z daleka już lśniąc w promieniach słonecznych, przyciemnioną czerwienią cegły, starożytny, romański kościół świętego Jakuba.
Z dziwnym jakimś wzruszeniem i nabożeństwem zbliżyłem się doń, aż tu naraz posłyszałem skrzekliwy, starczy głos:
Zatrzymaj się, łaskawy panie! Zatrzymaj chwilkę!
Odwróciłem się zaciekawiony. Na niskim murku, u stóp rozłożystej, sędziwej lipy, siedział szpetny staruch, przyodziany w łachmany i uśmiechał się do mnie bezzębnymi ustami.
Czegoż to sobie życzysz, dobry człowieku? – zapytałem.
Gdybyś tylko zechciał, jaśnie panie, mógłbym ci coś niecoś o tej świątyni powiedzieć... Daj parę kopiejek, a nie pożałujesz.
Przyjrzałem mu się bacznie. Twarz poorana zmarszczkami, małe świńskie ślepka, czerwonawy z siwawym odcieniem nos, oraz jakiś szczególny, typowy dla pijaków wyraz oczu, jasno mi pokazały, z kim mam do czynienia. Ot, widząc obcego, usiłuje wykorzystać okazję i wyłudzić parę miedziaków, za które bynajmniej nie kupi chleba, lecz miarkę czy dwie gorzałki – zależy, na ile wystarczy.
Już miałem przygadać mu ostro i iść w swoją stronę, ale... coś mnie powstrzymało. Pomyślałem, że przecież o te kilka kopiejek nie zbiednieję, a ów, chociaż pijak, to przecież też człowiek. Niechże się za owe groszaki ucieszy. Ja nie zbankrutuję, a on będzie szczęśliwy aż do czasu, gdy wytrzeźwieje i znów odczuje głód alkoholu.
A cóż takiego ciekawego chcesz mi opowiedzieć? – zapytałem, podchodząc do nędzarza.
Ach! Wszystko, jaśnie panie! – zawołał rozradowany, widząc, iż ryba – czyli ja – połknęła haczyk.
Tedy mów.
Świątynia, przed którą się znajdujesz, panie, to najstarszy gmach tego miasta. Zaś lipy, które przed nimi rosną, sam, własnoręcznie, święty Jacek sadził...
Naraz przerwał w pół zdania. Spojrzałem na niego uważnie. Zmienił się na twarzy nie do poznania. Oczy rozwarł szeroko, tak szeroko, iż omal nie wyszły mu z orbit. Na licu odmalował się wyraz przerażenia. Stał się tak blady, że aż kredowobiały. Wargi wykrzywione w dziwacznym grymasie drżały mu. Widziałem, iż usiłuje coś powiedzieć, ale nie jest w stanie wydobyć głosu z krtani.
Podszedłem do niego i potrząsnąłem mocno. Ale nic to nie pomogło. Myślałem, iż – być może – nadszedł raptem, jak to częstokroć u pijaków bywa, kres jego żywota, ale byłem w błędzie.
Wiele chwil minęło, gdy wreszcie zdławionym głosem, charcząc, wyrzucił z siebie:
Wielmożny panie, on znów tu był... Znów...
Kto?! Człowieku, o kimże mówisz?! Któż cię tak śmiertelnie wystraszył?!
Ach, znów tu był... – drżącą ręką wskazał niezbyt głęboki wąwozik, którego wylot znajdował się prawie dokładnie na wprost wejścia do kościoła. – To chyba sam szatan... Prędko... jeśli pan chce go zobaczyć...
Nie czekałem, aż skończy, popędziłem co sił w nogach we wskazanym kierunku.
Już dość daleko, mniej więcej w połowie wąwozu stał mnich, tajemniczy mnich z kapturem nasuniętym na oczy. Na mój widok poważnie skinął głową, jakby w ten sposób chciał mnie pochwalić, za to, co czynię i powoli oddalił się, rychło niknąc za zakrętem.
Rozumiałem, iż nie ma sensu gonić zjawę, bo przecież nie ze zwykłym człowiekiem była to sprawa. Zdziwiłem się jednak mocno, że mnich kiwnął mi głową, jakby wyrażając aprobatę dla moich poczynań. Do tej pory bowiem byłem przekonany, iż jest raczej moim prześladowcą. Wszakże teraz, po ostatnim wydarzeniu, doprawdy nie wiedziałem już co o tym wszystkim mam sądzić. Wróciłem zatem pod lipę, gdzie pozostawiłem swego ciężko wystraszonego niedoszłego przewodnika. Siedział tam nadal. Mimo iż nieco już spokojniejszy, to przecież jednak ciągle wylękniony.
I czego żeś się, człowiecze, aż tak wystraszył? Ot, zwyczajny mnich i tyle. Mnicha nigdy nie widziałeś? – pytałem, starając się by w głosie przebrzmiała nutka ironii, jednocześnie niepewnie się uśmiechając, sam bowiem – mimo iż, jeśli można tak rzec, przywykły do widoku nieznajomego – również odczuwałem lęk.
Nie mów tak, panie! – obdartus gwałtownie zaprzeczył.
To nie zwykły – jak mniemasz – zakonnik! To w ogóle nie człowiek! To chyba sam szatan, przyobleczony w ludzkie kształty! Mój ojciec – a dawno to przecież było – powiedział, iż TO, cośmy tutaj oba widzieli, a co mi ongi opisał dokładnie, tak że nie miałem najmniejszych nawet trudności z rozpoznaniem TEGO, pokazuje się czasem w Sandomierzu, od wielu, wielu lat, w momentach zbliżających się nieszczęść.
Na chwilę umilkł, jakby dla złapania oddechu, a potem ciągnął dalej:
Ostatni raz widziano koszmarnego mnicha na pięć czy sześć lat przed zniszczeniem miasta przez Austriaków, które się dokonało roku 1809. Teraz pokazał się znowu. Och! Jezusie Nazareński! Jakieś nowe nieszczęście musi wisieć nad miastem!
Bredzisz! – skrzywiłem się pogardliwie. – Bredzisz i tyle.
Nie! Nie! – zaprotestował gwałtownie. – Rozpytajcie się, panie, śród starszych ludzi, oni potwierdzą, to co mówię. Bez ochyby potwierdzą.
Wiedziałem, że nie łże. Wiedziałem, iż mówi prawdę, ale nie uważałem za stosowne ani mu przytakiwać, ani tym bardziej dzielić się z nim swoją wiedzą i domniemaniami na temat tajemniczej postaci.
Widząc, że wciąż drży jeszcze, wcisnąłem mu do ręki całego rubla i rzekłem:
No, dobrze już, dobrze. Uspokój się człowieku. Idź do karczmy i napij się gorzałki za moje zdrowie. To ci pewnie i humor poprawi, i uspokoi.
Podziękował mi, kłaniając się nisko. Potem zaś – oglądając się co rusz za siebie, jakby przepełniony lękiem, iż mnich gotów podążyć jego śladem – jął schodzić stromą drogą wiodącą ze wzgórza ku miastu.
Stałem jeszcze jakiś czas obok lipy, śledząc wzrokiem oddalającą się sylwetkę, aż wreszcie zniknęła mi z oczu. Wtedy dopiero powoli skierowałem się ku drzwiom kościelnym. Były podwójne, zwieńczone trój-łukiem w kształcie liścia koniczyny, osadzone w pysznie wyrobionym z cegły, bogato ornamentowanym portalu.
Nacisnąłem wielką, żelazną klamkę i uchyliwszy masywne dębowe podwoje, wszedłem do środka świątyni. Cechowało ją surowe dostojeństwo. Ściany i filary wzniesione z czerwonej cegły, kamienna posadzka, niewielkie okienka, prosty strop drewniany, brak jakichkolwiek ozdób, wszystko to nastrajało powagą, wprowadzając przybysza w modlitewny nastrój.
Przy głównym ołtarzu akurat jakiś zakonnik, dominikanin, kończył odprawiać mszę. Ukląkłem w jednej z ławek. Ogarnęła mnie zaduma i dziwna nostalgia. W gardle poczułem skurcz, jakiś bolesny ucisk, tak jak niegdyś, w dzieciństwie, gdy byłem smutny i zbierało mi się na płacz.
Mój Boże! – myślałem. – Oto jestem w miejscu, w którym przed wiekami bywali moi przodkowie... Ci sami, którzy spoczywają tu snem wiekuistym, czekając Dnia Sądu Ostatecznego, kiedy to na głos trąb archanielskich umarli powstaną z grobów i stawią się przed obliczem Wiekuistej Sprawiedliwości”.
Celebrans zakończył mszę i odszedł od ołtarza.
Podniosłem się z ławki i począłem obchodzić całą świątynię wokoło. Na jednej ze ścian naliczyłem sporo tablic epitafijnych z herbami. Niektóre były czytelne, niektóre nie. Jedne pisane literami, których odcyfrowanie nie stanowiło dla mnie najmniejszego nawet problemu, inne zaś takimi, których kształt był mi zupełnie obcy i chociaż wiedziałem, iż są to średniowieczne łacińskie napisy, nie byłbym w stanie odczytać z nich ani jednego słowa.
Z biciem serca zbliżyłem się do kaplicy Męczenników Sandomierskich. Oglądałem obraz w ołtarzu, oglądałem freski przedstawiające rzeź dominikanów, odczytałem ich imiona wypisane wejścia. Później zaś jąłem bacznie rozglądać się dookoła, szukając, gdzie też mogłoby znajdować się wejście do naszej krypty grobowej, a gdy je w końcu znalazłem, miałem już w głowie ułożony cały plan.Westchnąłem do Boga za dusze moich przodków, których prochy kryły się pod tą posadzką, po czym nie śpiesząc się, wyszedłem na dwór.
Ponieważ wspaniała słoneczna pogoda utrzymywała się nadal, postanowiłem, iż nie zmarnuję takiej doskonałej okazji, zażyję ruchu i powietrza. Krążyłem więc wąskimi uliczkami, przechadzałem się brzegiem Wisły, wpatrując się jak powoli, bez pośpiechu, jednako niezmiennie od wieków, toczy swoje szare wody kędyś hen, daleko ku morzu.
Było już dobrze po południu, gdy jął mi dokuczać głód. Udałem się zatem na powrót do hotelu, gdzie kazałem sobie dać jeść to, co mają najlepszego. Zaspokoiwszy łaknienie, nasyciwszy się i napoiwszy, wdrapałem się do siebie na pięterko i rozdziawszy z wierzchniego odzienia, postanowiłem zdrzemnąć się nieco przed czekającą mnie nocną wyprawą.
Ułożyłem się zatem wygodnie w pościeli i przymknąwszy oczy, usiłowałem zapaść w sen. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym. Byłem nazbyt podniecony tym, co miało nadejść, abym mógł bez oporów pogrążyć się w otchłani niepamięci.
Przewracałem się z boku na bok godzinę może albo i więcej, aż wreszcie widząc, iż próżno się męczę, wstałem, ubrałem się na nowo i usiadłem przy stole, zastanawiając się, jak też spędzę czas do zmroku. Na miasto ponownie już mi się wychodzić nie chciało.
Wszakże dzień dość szybko się kurczył, zatem jąłem przygotowywać się powoli do tego, co zaplanowałem uczynić tej nocy. Opatrzyłem ślepą latarkę i uzbroiłem się w krótki, ale bardzo ostry i mocny sztylet z doskonałej stali. Miał mi on posłużyć zarówno do ewentualnej obrony – jeśliby oczywiście było się przed kim bronić – oraz, może bardziej jeszcze, jako dość uniwersalne narzędzie, mogące się przydać, gdyby coś przyszło podważyć, przeciąć...
Otuliwszy się szczelnie paltotem, pod którego połą – tak jak poprzedniego wieczora – ukryłem ślepą latarkę, wyszedłem z hotelu. Stojąc już w progu, odwróciłem się i poinformowałem tkwiącego za kontuarem starca, iż na tę noc nie wrócę i można mnie oczekiwać dopiero jutrzejszego ranka.
Skinął na to beznamiętnie głową i przymknąwszy oczy, jął kołysać się miarowo w tył i w przód, w tył i w przód.
Nie było jeszcze całkiem ciemno, ale mrok z minuty na minutę gęstniał. Przyspieszyłem zatem kroku, aby dotrzeć przed kościół św. Jakuba znaną już sobie drogą, zanim zapadnie całkowita ciemność.
Zdążyłem w sam czas. Przez niewielkie okienka świątyni przesączał się nikły blask płonących we wnętrzu świec. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Mnisi odprawiali jakieś nabożeństwo. W ławkach siedziało kilkanaście osób – przeważnie starszych kobiet – mozolnie przebierających palcami paciorki różańca.
Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Powolutku, aby nie rzucić się w oczy, krok po kroku, od samych drzwi wejściowych znajdujących się w połowie północnej nawy, cofałem się ku mrocznemu kątowi pod chórem. Dotarłszy tam, ukryłem się za posągiem jakiegoś świętego i cierpliwie czekałem końca nabożeństwa.
Nie musiałem czekać długo. Mnisi odeszli do klasztoru. Ludzie z ławek pojedynczo wychodzili z kościoła. W końcu wokół ołtarza jął się krzątać starowinka – zakrystian. W ręku dzierżył długie gasidło, którym – jeden po drugim – zduszał płomyki kolejnych świec.
Wreszcie zapanowała prawie kompletna ciemność, rozpraszana tylko mdłym blaskiem pozostałej już tylko jednej jedynej jarzącej się niewielkiej łojówki, tkwiącej w przenośnym mosiężnym lichtarzyku.
Ukończywszy swoją pracę, staruszek – zakrystian wziął go do ręki i oświetlając sobie drogę, zniknął w bocznym wejściu, prowadzącym widać wprost do klasztoru.
Ogarnęła mnie cisza i ciemność. Cisza taka, iż słyszałem bicie własnego serca i pulsowanie krwi w skroniach. Ciemność była prawie namacalna, a tak gęsta, że nie widziałem wyciągniętej przed siebie ręki.
Zastanawiałem się, czy nie warto byłoby już zabrać się do zaplanowanej pracy, doszedłem jednak do wniosku, iż może lepiej uczynię, jeśli odczekam jeszcze jakiś czas, aż mnisi udadzą się na spoczynek, bo tylko wtedy będę mógł mieć pewność, że nikt mnie tu nie zaskoczy.
Usiadłem więc wprost na posadzce, chociaż ciągnęło od niej dojmujące zimno, oparłem głowę o cokół, na którym stał posąg świętego i przymknąłem oczy...

* * *

Zbudził mnie przenikający aż do szpiku kości ziąb. Całe ciało miałem skostniałe i wstrząsały mną dreszcze. Z trudem podźwignąłem się na nogi.
W pierwszym momencie po przebudzeniu nie mogłem uzmysłowić sobie tego, gdzie się znajduję, ale już po chwili przypomniało mi się wszystko.
Skądś, z oddali, do moich uszu doleciał dźwięk zegara wybijającego godziny. Liczyłem uderzenia. Naliczyłem ich dwanaście – była zatem północ. Gdy zegar na dzwonnicy katedralnej umilkł (bo był to bez wątpienia głos owego zegara), drżącymi rękoma zapaliłem latarkę i ująwszy ją jedną ręką, drugą zaś zaciskając na rękojeści sztyletu, powoli ruszyłem w kierunku krypty grobowej.
Serce waliło mi w piersi niczym oszalałe...
Szedłem powoli, ostrożnie stawiając kroki, aby czasem nie obudzić drzemiącego w pustej świątyni echa. Zbliżywszy się do klapy maskującej otwór wiodący w głąb krypty, przyklęknąłem i ująwszy oburącz za uchwyt, uniosłem ją do góry.
Była ciężka, ale przecież dałem radę. Odciągnąłem ją w miarę delikatnie na bok i chociaż starałem się to uczynić jak najciszej, nie mogłem uniknąć wywołania hałasu. Zamarłem zatem w bezruchu, nasłuchując, czy aby moje poczynania nie przywabią tu mnichów, jeśli – nie daj Boże! – ich uszu doleciał rumor, którego narobiłem w kościele.
Wszakże niepotrzebnie się obawiałem. Mijała minuta za minutą, czas wlókł się w nieskończoność, a nie pojawiał się nikt.
Zadowolony, iż pierwsza część zadania przebiegła nader gładko, chociaż przygotowany byłem na większe trudności i komplikacje, ostrożnie, bacząc, aby się nie przewrócić, opuściłem się w głąb lochu. Szedłem niskim i wąskim korytarzykiem, oświetlając sobie drogę uniesioną ku górze latarką.
Rychło dotarłem do dosyć obszernej, sklepionej krypty, znajdującej się pod posadzką kaplicy Męczenników. Jeśli miałem wcześniej nadzieję, iż ujrzę tutaj, jeśli nie sarkofagi, to chociaż porządne metalowe trumny swoich antenatów, to okazało się, iż byłem w błędzie.
Owszem, trumien tutaj nie brakowało. Pod jedną ze ścian piętrzył się ich cały stos. Wszystkie były zbutwiałe i na poły przegniłe, bez śladu ozdób. Zapewne praktyczni mnisi, dowiedziawszy się, iż już żaden Semberk nie spocznie w owym podziemiu, wykorzystali je, chowając tutaj innych zmarłych.
Prócz trumien, w których poprzez pozapadane wieka i powybijane dziury dało się dojrzeć ludzkie szczątki, a nawet gdzieniegdzie przetrwałe kawałki tkanin, w jakie niegdyś nieboszczycy byli przyodziani, to w krypcie znajdowały się też i liczne luźne kości, ułożone we wcale spory stos.
Zastanawiałem się, bacznie przyglądając się temu wszystkiemu, gdzie mogą znajdować się prochy Semberków, aż w końcu doszedłem do przekonania, iż zapewne ich trumny po pogrzebie zostały po prostu zakopane w żółtej glince podziemia i nigdy nie znajdowały się na wierzchu.
Nawet nie dziwiłem się mnichom, iż na swój sposób wykorzystali owo – puste przecież – pomieszczenie. No bo niby dlaczego miało stać przez lata i stulecia niewykorzystane? Tak, uczynili słusznie, wykorzystując kryptę do pochówków innych ludzi. Kogo? Nie sposób, było, tego dociec. Może bogatych mieszczan, którzy za zaszczyt poczytywali sobie znalezienie miejsca wiecznego spoczynku tu właśnie, a nie zwyczajnie, na cmentarzu obok jednego z parafialnych kościołów?
Przysiadłem na ułomku kamiennego ciosu, który nie wiedzieć, po co ktoś tutaj przytaszczył. Byłem pełen zawiedzionych nadziei. Oto wszystko rozwiało się niczym dym z ogniska w nagłym podmuchu wiatru. Mniemałem, iż znajdę tutaj coś, co pomoże mi rozwikłać rodzinną tajemnicę, uwolnić się od przekleństwa zawisłego ponad moją głową. A tymczasem? Tymczasem trafiłem – przejechawszy setki mil i włożywszy w to tyle wysiłku! – na zwyczajną, nieróżniącą się niczym od niezliczonych innych, znajdujących się jak Europa długa i szeroka, kryptę grobową. Kryptę pełną trucheł cuchnących, zatęchłą i wilgotną.
Obraz, jaki się tutaj roztaczał, jeszcze kilka miesięcy temu wywołałby we mnie zapewne dreszcz grozy i obrzydzenia. Tymczasem teraz? Tak już przywykłem do zjaw, upiorów, ludzkich szczątków, niesamowitości, iż nie czynił on na mnie zgoła większego wrażenia.
Już miałem się podnieść i co rychlej opuścić zatęchłe i niemiłe miejsce, aby doczekać świtu i otwarcia kościoła, ukryty za posągiem świętego, gdy oto naraz... Tak!... Słuch mnie nie mylił!...
Oto z korytarzyka prowadzącego od wejścia do krypty doleciał mnie odgłos ciężkiego stąpania i szmer oddechu. Niczym błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl:
Och! Zostałem odkryty! Tego tylko brakowało! Któż mi uwierzy, iż nie przybyłem tutaj w złych zamiarach. Zapewne wezmą mnie za zwyczajnego rabusia, złodzieja okradającego groby. Ani chybi, trafię przed sąd! Co czynić?! Co czynić?!”
Wszakże nic mądrego nie byłem w stanie wykoncypować.
W głowie miałem pustkę.
Może ukryć się za trumnami? Nie, to na nic. Zaciekawiony zakonnik bez wątpienia przeszuka – i pewnie nader dokładnie – całe podziemie. A jeśli nawet i nie, to zasunie klapę i uwięzi mnie w owym grobowcu. Czy dam radę odsunąć ją potem, wypychając od spodu? Jest przecież ciężka. Jeśli dam radę, to ocaleję, a jeśli nie?...”
Wolałem o tej drugiej ewentualności w ogóle nie myśleć. Długie dnie i noce, a właściwie tylko jedna niekończąca się noc, przecież bowiem w ciemności zatraciłbym poczucie upływającego czasu męki głodu, męki pragnienia. Wreszcie skon, będący ulgą i przynoszący wybawienie od strasznych, piekielnych nieomal katuszy. Pewnie bym krzyczał, wzywał ratunku, ale czy mój głos wydobyłby się na powierzchnię? Zaalarmował ludzi? Wątpię.
Kroki były coraz bliższe, oddech wyraźniejszy.
Postanowiłem spokojnie czekać na przybysza, a gdy ów wejdzie do krypty obezwładnić go, związać, zakneblować i wyprowadzić z podziemia, by w ukryciu zaczekać z nim do rana na otwarcie kościoła.
A skoro tylko okaże się to możliwe, wymknąć się ze świątyni, czym prędzej udać się do hotelu, spakować i w godzinę przedostać na drugą stronę Wisły, do Austrii, gdzie byłbym już bezpieczny.
U wylotu korytarzyka zamajaczyła ciemną plamą ludzka sylwetka. Uniosłem do góry latarkę, oświetlając nadchodzącego, a jednocześnie gotując się do ataku, gdy oto naraz... zdrętwiałem ze zgrozy. Ramię ze światłem gwałtownie opadło ku dołowi, a z gardła wyrwał mi się zduszony, chrapliwy krzyk przerażenia, który przeszedł na końcu w charkot.
Włosy zjeżyły mi się na głowie, jąłem szczękać zębami, a w piersi poczułem lodowaty chłód i dziwny jakiś ucisk, stalowymi kleszczami obejmujący moje serce. Czoło zrosił mi zimny pot...
Boże! Oto ujrzałem kogoś, kogo zupełnie nie spodziewałem się ujrzeć! Przede mną stał nie jeden z dominikanów mieszkających w klasztorze przylegającym do tego kościoła, lecz... tajemniczy mnich!
Posuwał się w moją stronę powoli, uważnie stawiając krok za krokiem, jakby lękając się, iż może się potknąć i przewrócić. Ja zaś, również krok za krokiem, cofałem się pod jedną ze ścian, aż wreszcie oparłem się plecami o stos zbutwiałych trumien.
Jedna z nich pod naciskiem pękła i rozpadła się na części, a na mnie posypało się próchno i zbutwiałe ludzkie szczątki. Pod nogi potoczyła się żółtawobiała czaszka, szczerząc zęby w niesamowitym, ohydnym trupim uśmiechu. Jej żuchwa, odpadłszy, oparła się o jeden z moich butów. Ze wstrętem odskoczyłem na bok..
Tajemniczy mnich zatrzymał się o kilka kroków przede mną i gestem nakazał spokój. Byłem jak sparaliżowany. Mózg przeszywała mi – raz po raz – jedna tylko myśl:
Chwycić sztylet... Uderzyć w zjawę... Uderzyć... Uderzyć... Uderzyć...”
Ale nie mogłem wykonać najmniejszego choćby ruchu.
I oto posłyszałem syczący szept:
Nie lękaj się... Nie lękaj... Nie uczynię ci krzywdy...
W moim gardle wezbrał dziwaczny jakiś bulgot, którego nie mogłem początkowo przemóc, aż wreszcie wyartykułowałem zdanie:
Kim jesteś?... Czemu mnie prześladujesz?...
Jesteś w błędzie, młodzieńcze. Nie prześladuję cię, a wręcz przeciwnie – strzegę i bronię.
Przed czym? Przed kim?
Przed wszystkim i przed każdym, ktokolwiek lub cokolwiek mogłoby ci zagrozić, lub stanąć na drodze przeznaczenia.
Jakiego przeznaczenia? Co to znaczy... zjawo?
Zostałeś przeznaczony do wykonania rzeczy wielkich i doniosłych, rzeczy, które zmienią oblicze świata, rzeczy, które uczynią ludzkość czymś zgoła innym niźli była dotychczas...
Umilkł, jakby czekając jakiejś mojej reakcji na to, co usłyszałem z jego ust.
Ale ja milczałem, milczałem uparcie, nie wiedząc, co mogę odrzec, nie rozumiejąc znaczenia wyrzeczonych przez przybysza słów... Nie pojmowałem, po co tu przyszedł i czego chce ode mnie.
I znów dobiegł mnie syczący szept:
Najwyższa pora... iżbyś zajrzał za zasłonę... Uchylił rąbka TAJEMNICY. Jeśli przemożesz sam siebie, jeśli pokonasz własną słabość, własny lęk – zwyciężysz. Będziesz mógł odkryć coś, czego istnienia – realnej obecności w szarym codziennym życiu człowieczym niewielu się tylko domyśla, a jeszcze mniej jest tego pewnych... Wszakże ty miałbyś nad nimi wszystkimi przewagę, niezaprzeczalną przewagę – oni muszą zadowalać się wiarą, ty zaś posiadłbyś wiedzę.
Zamilkł, ale wiedziałem, iż nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. Jeszcze nie teraz. Zamilkł, by dać mi czas na to, by jego słowa dotarły do wnętrza mojego umysłu, zagnieździły się w nim, spęczniały, zaczęły kiełkować. A potem mówił dalej:
Czy nie pragniesz posiąść WIEDZY? Ach! Ja wiem, że pragniesz. Wiem to od czasu, gdy będąc dzieckiem, z zachłannością wpatrywałeś się w mapę wiszącą w gabinecie twego ojca, zastanawiając się, cóż by takiego mogła ona przedstawiać... I oto nadszedł czas... chwila, w której możesz zdecydować... Ach! Wiedza kusi, wiem to. Nie daje spokoju... Wiedza doczesna, ziemska, nijaka, dotykająca błahych, nieważnych problemów. Nawet taka wiedza. Ty zaś... Ty zaś masz teraz szansę... Jedyną i niepowtarzalną okazję posiąść WIEDZĘ ZUPEŁNĄ, JEDYNĄ I OSTATECZNĄ... Możesz stać się... równy BOGU!
Usiłowałem odpowiedzieć coś na to. Otwierałem usta, by mu odpowiedzieć. Ale on podniósł w górę obie dłonie w nakazującym geście:
Cicho! Nic nie mów. Nic nie mów. Zastanów się, przemyśl wszystko. Mamy czas. Do rana daleko.
Podszedł jeszcze bliżej. Tak blisko, iż słyszałem jego ciężki oddech.
Przymknąłem oczy. Nie wiem czemu. Uczyniłem to jakby wbrew sobie. I oto pod powiekami jęły mi się przesuwać obrazy niczym ze snów. Pełne widoków i postaci, których nigdy nie spotyka się na jawie, przesycone barwami nieznanymi naturze.
Słowa tajemniczego mnicha, które przed chwilą był wypowiedział, wniknąwszy do umysłu, wcale nie chciały tam pozostać, rozpełzły się po całym moim ciele, przeniknęły do każdej tkanki, potrącały każdy nerw, nasycały kości. I już wiedziałem, że CHCĘ TEJ WIEDZY, o której wspominał, że dla niej gotów byłbym na wszystko, że nic już dla mnie oprócz niej się nie liczy.
Pojąłem, iż posiąść tę wiedzę, znaczy nic innego, tylko zamieszkać w świecie, który przesunął mi się pod powiekami. I że znaczy przestać być człowiekiem, a stać się jedną z tamtych nieziemskich istot. I zrozumiałem też, iż owe obrazy, przemykające pod przymkniętymi powiekami, niosące w sobie – zda się – cząstkę, ułomek przedwiecznej mądrości, to ledwie przedsmak tego, co mi może być dane zakosztować.
Tylko kędyś, na dnie duszy, słaby, na wpół zduszony głos, przytłumiony natłokiem nowych, niezwykłych wrażeń, feerią barw, zdawał się ostrzegać:
To ułuda. Omamienie. Strzeż się. Strzeż, bo zginiesz!”
Wszakże natychmiast nowa fala obrazów przelewała się przeze mnie, ukazując świat inny od znanego dotychczas. Nie płaski, szary, pospolity, lecz cudowny, choć szalony i niesamowity.
Chcę tej wiedzy. Daj mi ją. Daj.
Mój własny głos dobiegł do mnie z niezmierzonej dali, jakby skądś, dokąd ja sam miałem dopiero dotrzeć...
Jeszcze tylko niewielka próba. Jeśli uda ci się przemóc najsilniejsze z człowieczych uczuć – strach, w przyszłości dostąpisz łaski objawienia CAŁEJ WIEDZY – posłyszałem syczący szept. – Czy gotów jesteś na to? Ostrzegam. Jeśli się ulękniesz, już na zawsze pozostaniesz martwy w tym podziemiu...
Ależ tak, byłem gotów. Pożądałem czegoś, co mi obiecano, chociaż przecież nie wiedziałem do końca, czym owo jest, zaledwie przeczuwając mające nadejść! Ależ tak, byłem gotów! Nikt i nic nie mogłoby mnie chyba powstrzymać przed wyrażeniem zgody.
Uczyniłem to.
I wówczas mnich, powoli, jakby z namaszczeniem, a jednocześnie starając się w ten sposób spotęgować nastrój wyczekiwania, spotęgować do tego stopnia, iż zacząłem odczuwać duchowy ból z owego powodu, począł unosić obydwie ręce ku górze.
Dłonie były zwyczajne, ludzkie, o smukłych kościstych palcach z pogrubiałymi nieco stawami, a powleczone żółtawą, cienką skórą. Wreszcie ujął owymi palcami brzegi kaptura i odrzucił go do tyłu jednym zdecydowanym ruchem, odsłaniając mi swoją twarz...
Spojrzałem w nią i przejęty grozą zachwiałem się na nogach. Chociaż psychicznie przygotowany na zobaczenie czegoś potwornego, nie spodziewałem się aż takiego widoku.
I naraz poczułem, jak lęk napływa skądś, nie wiedzieć skąd – zda się z każdej strony. Emanuje i z istoty, która stoi przede mną i ze ścian krypty i z nieogarnionych pustek kosmosu, z głębin ziemi, z samych trzewi piekła. Lęk tak potężny, że aż ugiąłem się pod nim, niczym pod nazbyt wielkim brzemieniem, które narzucono na moje barki.
Stałem. Stałem, ale nie mogłem ustać. Stałem, ale nie mogłem upaść. Chwiałem się na boki, jęcząc i skamlając. Skowycząc, niczym katowany pies, charcząc i stękając.
A on z odkrytą głową pochylał się ku mnie i patrzył. Przenikał mnie wzrokiem do samego środka.
Zaglądał w głąb mózgu, odnajdując w nim najtajniejsze skrytki – zda się – niedostępne nawet dla samego Boga. Tym przenikliwym spojrzeniem rozdzierał mi serce, wyłuskując zeń jedno uczucie po drugim... Jedno po drugim... A potem je miażdżył i unicestwiał, pozostawiając mi samą tylko pustkę i nicość.
Patrzyłem w ową twarz – w twarz CZEGOŚ, dla CZEGO nie umiałbym znaleźć nazwy. Twarz, z grubsza może przypominająca oblicze człowieka, na poły przegniłą, o spękanej skórze, spod której przezierało sinofioletowe, z czerwonymi żyłkami, mięso.
Jego oczy okrągłe niczym u ryby, wyłupiaste i nieruchome, o barwie szkarłatnej z zielonkawymi, prószącymi fosforycznym blaskiem źrenicami, rozstawione szerzej niż u ludzi, po obydwu stronach czegoś, co być może kiedyś było nosem, teraz zaś tylko dwoma zaognionymi i zropiałymi otworami na środku twarzy.
TO rozchyliło pokryte czarniawymi wrzodami wargi, odsłaniając ostre i cienkie niczym szydła szewskie zęby, spomiędzy których wysunął się długi, wąski, rozwidlony na końcu – niczym wężowy – język. Zachybotał przez chwilę w powietrzu i na powrót zniknął w potwornej gębie.
Czaszka monstrum, pozbawiona uszu i owłosienia, pokryta była szarawą łuskowatą skórą i to się wysuwała, to chowała głębiej w luźny otwór habitu.
Tę twarz ohydną, szaloną, bluźnierczą, twarz niczym z koszmarnego sennego majaku, stworzyć mógł tylko demiurg schorzały w swojej wyobraźni, opętany nienawiścią, zdziczały, potworny.
I owa twarz jęła nachylać się coraz bardziej i bardziej ku mojej twarzy, a ja nie miałem mocy ni woli, by się odsunąć, ani nawet aby zamknąć oczy.
Rozwidlony język znów wysunął się spośród szydlastych zębów – dotknął moich policzków, źrenic, omiótł włosy i na koniec... Och, co za tortura!!!... wsunął się pomiędzy moje wargi, wniknął do ust i wsączył w nie lepką maź o smaku miodu, a zapachu piołunu.
Wówczas, gdy owa maź rozpływała mi się po podniebieniu i przełykiem ściekała do żołądka, świat cały zawirował mi przed oczyma. Jąłem unosić się wysoko, coraz wyżej i wyżej, ponad ziemię, ponad chmury. Tkwiłem zawieszony między gwiazdami na firmamencie granatowego nieba i sam byłem jedną z gwiazd.
Już nie lękałem się bluźnierczego monstrum. Zrozumiałem, iż jest mi bliskie, że wyobraża tę cząstkę mojej natury, która przez cały ów czas, od dnia narodzin, aż do minionej chwili żyć musiała przytłumiona, zniewolona, zepchnięta kędyś w mroczną czeluść mojego jestestwa, bez szansy na to, aby i ona zakosztowała uroków życia, nasyciła się blaskiem słonecznych promieni.
Powoli, bardzo powoli wpełzłem na powrót do swojego ciała, które skulone, zwinięte w kłębek, przypominające zewłok trupi, leżało pośrodku krypty, a nad nim pochylało się owo COŚ.
Poruszyłem palcami u jednej ręki, zacisnąłem drugą w pięść. Tak, już mięśnie i ścięgna były posłuszne mózgowi. Odzyskiwałem władzę nad samym sobą. I wtedy znowu doleciał mnie syczący szept:
A zatem wytrzymałeś próbę... Dane ci będzie dokonać wielkich rzeczy...
Spojrzałem w szkaradną twarz bez obrzydzenia i bez lęku.
Czemu zabiłeś mego stryja Sebastiana? – zapytałem.
Stał na twojej drodze. Stał na NASZEJ drodze. On by nie pozwolił, aby dopełniło się to, co przed wiekami zostało rozpoczęte. Dlatego musiał odejść. Musiał... A teraz... Teraz mój czas dobiegł kresu... Odchodzę... Lecz nim się to stanie, muszę przekazać ci coś jeszcze.
Cóż takiego?
Czyżbyś zapomniał, w jakim celu przybyłeś do owej krypty?
Nie, nie zapomniałem. Lecz nie znalazłem niczego, żadnej wskazówki, żadnego dokumentu...
Och! Przyszedłeś szukać tutaj pergaminów? Głupcze!
Do moich uszu doleciało coś, co przypominało trochę śmiech, a trochę ciche końskie rżenie.
Monstrum wyciągnęło chudą dłoń i wskazując nią miejsce nieopodal zwałowiska ludzkich kości, rzekło:
Tutaj kop, a gdy znajdziesz coś, co zostało przed laty ukryte, zrozumiesz, iż nie będzie ci już potrzebny taki przewodnik, ani opiekun jak ja. Kop! Czemu zwlekasz? Kop! Lada chwila się rozwidni!
Rzuciłem się na kolana, wbijając ostrze sztyletu we wskazane mi miejsce i jąłem ryć ziemię. Uniosłem głowę, raz jeszcze chcąc spojrzeć na swojego niesamowitego towarzysza, lecz okazało się, iż jestem już sam.
Wróciłem więc do przerwanej czynności.
Pomny słów ohydnego mnicha, nie próżnowałem. Glina, wbrew pierwotnym przypuszczeniom nie ustępowała tak łatwo pod uderzeniami sztyletu. Rozkruszałem zatem warstwę po warstwie, a później luźną już ziemię wygrzebywałem po prostu dłońmi, odgarniając ją na bok. Praca posuwała się powoli, ale jednak posuwała, tak iż dość rychło wydłubałem całkiem spory i całkiem głęboki otwór.
Zastanawiałem się, jak długo jeszcze może potrwać kopanie, gdy naraz ostrze zazgrzytało o jakiś metalowy przedmiot, na który natrafiło. Gorączkowo powiększałem i poszerzałem jamę, aż nareszcie dostrzegłem wieko metalowej szkatuły. Podważając ją sztyletem i palcami, które przy okazji poobcierałem, wprost wyrwałem ją z ziemi.
Przez chwilę pomyślałem o tym, aby nie czekając otworzyć wieko i zajrzeć do wnętrza, doszedłem przecież do wniosku, iż i tak już wiele czasu zmitrężyłem w krypcie i jeśli nie chcę zostać tutaj odkryty przez mnichów, winienem co rychlej wydostać się na powierzchnię i zasunąwszy klapę maskującą otwór, samemu skryć się za figurą świętego.
Jak pomyślałem, tak też i uczyniłem. W pośpiechu zapomniałem zabrać sztyletu z grobowca, ale umieściwszy już klapę na swoim miejscu, nie chciałem ponownie otwierać krypty i wracać po zgubę. Cóż, nie była to jakaś szczególnie cenna broń. Zwykły sztylet przywieziony przed laty przez mojego ojca, jako pamiątka z podróży do Italii czy Hiszpanii.
Skoro tylko uporałem się z klapą, mocno zaciskając palce na znalezionej w krypcie szkatułce, ukryłem się w ciemnym zakątku pod chórem, dodatkowo osłaniany przez figurę świętego.
Chociaż jeszcze brzask nie przedarł się przez maleńkie okienka do wnętrza świątyni, ujrzałem – tego, co minionego wieczora – zakrystiana, który podszedł do ołtarza z płonącą łojówką w ręku.
W jej mdłym blasku krzątał się pracowicie, wygładzając obrus i wyrównując lichtarze stojące po obydwu stronach tabernakulum. Wreszcie począł zapalać tkwiące w nich świece, wyraźnie przygotowując wszystko, jak należy, do odprawienia porannej mszy.
Skoro uporał się z tym, poczłapał ku drzwiom wejściowym i włożywszy w otwór zamka wielki żelazny klucz, przekręcił go ze zgrzytem.
Siedziałem w swojej skrytce, nie śmiejąc oddychać, lękając się, aby starowinka mnie nie odkrył. I chociaż – wiedziałem to – nie zawahałbym się go zadusić, by móc swobodnie zbiec, wolałem nie ryzykować.
I miałem rację, zdobywając się na jeszcze trochę cierpliwości. Rychło zakrystian opuścił kościół, udając się do jakichś innych zajęć, a ja nie czekając, szybko zmieniłem miejsce. Wyszedłszy z kryjówki, usiadłem w jednej z ławek i przysłoniwszy twarz dłońmi, udawałem człowieka zatopionego w modlitwie, który czeka, aż wyjdą z mszą.
Powoli poczynali schodzić się ludzie. Żegnali się, maczając końce palców w miedzianej kropielnicy przytwierdzonej u stóp krucyfiksu, do filara znajdującego się prawie na wprost wejścia.
Jakiś mężczyzna usiadł obok mnie. Usunąłem się nieco na bok, robiąc mu więcej miejsca. Przyjął to ze zrozumieniem i skinąwszy mi głową, rozparł się wygodnie.
Najchętniej uciekłbym z kościoła już, zaraz, natychmiast, nie czekając nabożeństwa. Ciekawość co może zawierać szkatułka, jakąż to przedziwną tajemnicę kryje, nie dawała mi spokoju, wprost spalając mnie od wewnątrz.
Nie ruszałem się przecież, tkwiąc na zajętym uprzednio miejscu, aby przedwczesnym wyjściem nie wzbudzić czyjegoś zainteresowania. Wolałem nie zwracać na siebie uwagi.
Teraz gdy znajdowałem się już o krok zaledwie od rozwikłania – ostatecznego rozwikłania – rodzinnej tajemnicy, wspominając niesamowite nocne przeżycia, nie miałem zamiaru ryzykować czymkolwiek, czy w jakikolwiek sposób narażać swoją zdobycz. O tym, iż mógłbym ją utracić, nie chciałem nawet myśleć.
Nareszcie posłyszałem dźwięk sygnaturki i ujrzałem celebransa zbliżającego się do ołtarza. Msza zdawała się wlec w nieskończoność, chociaż w rzeczywistości była przecież krótka. Wszakże wszystko, co ma początek, musi mieć i koniec.
Z ulgą powitałem słowa kapłana, gdy odwracając się od ołtarza twarzą do ludu, wyrzekł:
Ite missa est – Idźcie, msza skończona.
Pierwszy podniosłem się z ławki i ruszyłem ku wyjściu.
Na dworze owionęło mnie chłodne jesienne powietrze. Chociaż drżałem od chłodu, to jednak otrzeźwiło mnie ono nieco. Noc – nieprzespana, pełna niesamowitych przeżyć – bardzo mnie wyczerpała.
Teraz dopiero poczułem, jaki jestem zmęczony. Chociaż usiłowałem przyspieszyć kroku, nie udawało mi się to zupełnie. Szedłem więc powoli, schodząc stromą uliczką w dół, ku podstawie Wzgórza Zamkowego.
Minąłem drewniany mostek przerzucony nad dawną fosą, teraz na wpół zarośniętą jakimś zielskiem i wierzbiną, i jąłem na odmianę mozolnie wspinać się ku górze.
Gdy osiągnąłem szczyt Wzgórza Zamkowego, który łagodnie przechodził w skłon Katedralnego, musiałem zatrzymać się dla odpoczynku i złapania oddechu. Oparłem się o chropawy pień starej powykręcanej akacji, o grubej spękanej korze. Do moich uszu dolatywał głos dzwonów wzywających wiernych na poranne msze do innych kościołów miasta.
Nie wiedzieć czemu, ich głosy zirytowały mnie, a przecież zawsze lubiłem wsłuchiwać się w te – mniej czy bardziej – melodyjne dźwięki. Poczułem wprost fizyczną odrazę do owych dzwonów. Jakaś przedziwna, nieznana mi wprzód nienawiść, odezwała się w mojej duszy. Nienawiść ku wszystkiemu i wszystkim...
Odpocząwszy, powędrowałem dalej.
Teraz miasto nie czyniło już na mnie żadnego wrażenia. Mierziło mnie nawet. Najchętniej opuściłbym je jak najrychlej i podążył tam, gdzie COŚ mnie wołało. Bo od chwili rozmowy z poczwarą, która odwiedziła mnie w grobowej krypcie, najwyraźniej czułem zew NIEZNANEGO, tęsknotę ku czemuś, co mnie pożądało...
Nareszcie dowlokłem się do drzwi hotelu. Starzec – zda się przyrośnięty do krzesła ustawionego poza kontuarem – uprzejmie mnie przywitał, lecz ja minąłem go bez słowa, udając się wprost do swego pokoju na pięterku.
Znalazłszy się już tam, nareszcie spokojny, ciesząc się, iż po tylu trudach w końcu dane mi będzie zajrzeć do środka tajemniczej szkatułki, przekręciłem od wewnątrz klucz w zamku i czując się w ów sposób zabezpieczony przed niepowołanymi osobami, wyciągnąłem z zanadrza cenne znalezisko.
Alem srodze się mylił, sądząc, iż nareszcie będę miał spokój. Oto bowiem ktoś mocno i energicznie zastukał do drzwi. Zakląwszy z cicha, zapytałem:
Któż tam?
To ja, pokojowa. Proszę, niechże wielmożny pan otworzy.
Nie mam teraz czasu. Przyjdź później.
Ale proszę jaśnie pana, tak nie można...
Byłem wściekły, wsunąłem szkatułkę do sakwojaża i otworzyłem drzwi.
Czego nie można?! – krzyknąłem prawie na wsuwającą się do środka mojej kwatery dziewczynę.
Stanęła, wystraszywszy się chyba mego krzyku.
No bo jakże tak... No jak... – jąkała się.
Nie było pana całą noc w hotelu. A gdy pan z rana przyszedł, widać jak bardzo utrudzony, zamiast wpierw zjeść śniadanie, zamyka się pan w pokoju.
Wyciągnęła przed siebie tacę z jedzeniem:
Proszę. Niechaj się pan posili. Tak nie można. Trzeba dbać o siebie. Inaczej łatwo popaść w chorobę.
Rozśmieszył mnie ów nadmiar troskliwości i chociaż nadal byłem wściekły, iż mi przeszkodziła, ozwałem się cieplejszym nieco głosem.
To się pannie chwali. Doskonała z panny służąca. Prawdziwy skarb i podpora tego hotelu. Jeżeli wszystkich podróżnych panna tak traktujesz, jeśli dla wszystkich jednakoś troskliwa, to zapewne ów hotel cieszy się w okolicy doskonałą reputacją.
A pewnie! – zawołała uradowana. – Pewnie, że wszyscy go chwalą. Zdarza się, iż brakuje u nas miejsc, to wówczas stali bywalcy, zmuszeni szukać gościny gdzie indziej, bardzo na to narzekają.
Sięgnąłem do kieszeni, aby dać jej kilka kopiejek napiwku, lecz nie znalazłem bilonu. Wyjąwszy tedy pugilares, wyciągnąłem zeń banknot i podałem go dziewczynie, nie zwracając – przez roztargnienie – uwagi na nominał.
O Jezu! – zawołała. – Dzięki jaśnie panie! Serdeczne dzięki! Niech Pan Jezus i Najświętsza Panienka stokrotnie ową hojność panu wynagrodzą...
Raptem urwała i raz jeszcze popatrzywszy na trzymany w ręku pieniądz, cichym szeptem zapytała:
A może wielmożny pan się pomylił?... Toż to całe dziesięć rubli!
Pewnie, że się pomyliłem, ale nie chciałem już prostować owej pomyłki, a tylko jak najrychlej pozbyć się dziewczyny z pokoju.
No, zmykaj panna już, zmykaj! Wszystko w porządku. Gdy zjem, zadzwonię, żebyś panna zabrała naczynia.
Serce biło mi gwałtownie, a ręce drżały z przejęcia, gdy wyjmowałem z ukrycia tajemniczą szkatułkę. Była niezbyt wielka – może rozmiarów średniej książki – i dość płaska, lecz ciężka. Całą ją oblepiała ziemia i brud stuleci.
Zmoczyłem zatem chustkę do nosa w wodzie z dzbanka stojącego obok miednicy w kącie pokoju, oddzielonym parawanem i delikatnie jąłem przecierać powierzchnię przedmiotu, usuwając z niej zanieczyszczenia.
Po jakimś czasie, gdy uporałem się z tą pracą, moim oczom ukazała się szkatułka w całej okazałości. Był to przepiękny przedmiot – arcydzieło sztuki jubilerskiej, wykonany z kutego srebra, poczerniałego ze starości, a i pewnie z tej przyczyny, iż przez wieki spoczywał zagrzebany w ziemi.
Na wierzchu wyobrażone były jakieś postacie filigranowe i misterne, przecież wcale wyraźne. Zbliżyłem się ze szkatułką do okna, gdzie było lepsze światło, aby móc podziwiać kunszt złotnika sprzed wieków.
Scena przezeń wyryta wyglądała mniej więcej tak: oto w tle wznosiły się góry o stromych i nagich ścianach skalnych. U ich stóp zaś gromada jakowychś istot przedziwnych, trzymających się za ręce tworzyła krąg taneczny. Owi tancerze byli bez wątpienia ludźmi, lecz znacznie różniącymi się od zwykłych śmiertelników.
Ich postaci, karykaturalnie poskręcane, miały w sobie coś zwierzęcego, coś dzikiego, coś, co przywodziło na myśl pierwotne siły, które władały tą ziemią, zanim na niej powstała cywilizacja.
Był w nich niepokój pradawności. Zdawali się sprawiać wrażenie kapłanów jakiegoś dziwacznego kultu. To ostatnie przypuszczenie potwierdzał widniejący pośrodku tanecznego kręgu kształt, będący bez wątpienia ołtarzem.
Na płycie ołtarzowej siedziała zaś postać człowiecza, zdecydowanie większa od tych, które ją otaczały i przyodziana zupełnie inaczej – w długie luźne szaty i koronę z piór (a może były to cudacznie poskręcane rogi?) na głowie. Rysy twarzy miała niestety zatarte. Zastanawiałem się, czy jest to istota żywa, która przewodniczy w uroczystości, coś w rodzaju maga bądź arcykapłana, czy raczej posąg pogańskiego bóstwa.
Ale tego żadną miarą – na podstawie samej tylko misternej płaskorzeźby, wykutej na wieczku, nie mogłem odgadnąć.
Podobnie jak wierzch, również i boki szkatułki były bogato ornamentowane. Na tych ostatnich wszakże nie dopatrzyłem się ani człekokształtnych, ani zwierzęcokształtnych postaci, lecz wyłącznie motywy geometryczne i roślinne. Przeważał symbol odwróconego trójkąta i liści bluszczu. Prócz nich, w dwu miejscach ujrzałem też rysunek zgoła przedziwnego kwiatu, który miał coś z lilii, lecz lilią przecież nie był, bez wątpienia nieznanego w strefie naszego klimatu, a wyrosłego pewnie kędyś hen, pod niebem krainy, w której panuje wieczne lato.
Na samym końcu zlustrowałem i spód szkatułki, ale ten był zupełnie gładki, bez jednej choćby kreski czy wypukłości.
Oglądałem przedmiot ze wszystkich stron, szukając w nim zamka, który mógłbym podważyć i otworzyć, aby zajrzeć do środka. Ale nie znalazłem czegoś takiego. Wieczko przylegało ściśle do boków i na próżno usiłowałem je odgiąć palcami.
Przez wszystkie te lata i stulecia zespolił je brud, a zawiaski przestały się obracać. Pozostało mi tylko jedno: podważyć wieczko jakimś ostrym narzędziem i przy użyciu siły sprawić, aby się rozwarło, ukazując wreszcie tajemniczą zawartość wnętrza.
Chociaż lękałem się, iż mogę w ów sposób uszkodzić ten piękny i cenny – arcydzieło jubilerskiego kunsztu – przedmiot, nie miałem innego wyboru. Gorączkowo rozglądałem się wokół, szukając czegoś odpowiedniego. Jakże brakowało mi teraz sztyletu, który pozostał w podziemiu.
Jedyne czym mogłem się posłużyć to nóż kuchenny, widać przez nieuwagę przyniesiony na tacy wraz ze śniadaniem przez pokojową. Wziąłem go więc do ręki i począłem ostrzem podnosić wieko.
Początkowo szło mi opornie, ale w miarę jak mijały chwile, jąłem dostrzegać efekty swego wysiłku. Milimetr po milimetrze przykrywka ustępowała, unosząc się ku górze, a powstająca przy tym szpara powiększała się. W końcu stała się tak szeroka, iż mogłem włożyć w nią palce i używając całej mocy mięśni rąk, rozerwać szkatułkę całkowicie.
Skoro to uczyniłem, postawiwszy ją na stole, z ciekawością zajrzałem do środka. Jeżeli spodziewałem się zobaczyć tam czy to zwitek pergaminu z jakowymiś tajnymi informacjami, czy też może przedmiot mogący dostarczyć mi dalszych wskazań do rozwikłania frapującej mnie rodzinnej tajemnicy, to okazało się, iż byłem w błędzie, we wnętrzu szkatułki bowiem nie było nic zgoła. Tak, była pusta!
Lecz cóż to? Skoro wpadło do środka powietrze i światło, naraz, tuż przy dnie, pojawił się drobny kłaczek czegoś, co przypominało wyglądem smużkę mgły snującej się wczesnym rankiem ponad ziemią. Tyle, iż owo COŚ miało barwę najpierw żółtawą, która później przeszła w zieloną, by ostatecznie stać się ciemnofiołkową.
Kłaczek mgielny – będę używał takiego określenia, ponieważ żadne inne, lepsze, nie przychodzi mi do głowy – rozrastał się i powiększał. W końcu wypełnił całą szkatułkę i jął z niej wypełzać.
Po jakimś czasie przybrał kształt skręconego słupa dymu z ogniska, dymu powstałego wówczas, gdy na ogień rzuci się przygarść świeżej trawy i zielska. Po wielokroć stał się większy od samej szkatułki, a rychło sięgnął sufitu, jednocześnie szybko rozprzestrzeniając się na boki.
Niósł się odeń zapach dziwny jakiś i – jeśli można się tak wyrazić – niepokojący, chociaż bynajmniej nie przykry, ani też nieprzyjemny. Wręcz przeciwnie – zapach ów podobał mi się i z lubością wciągnąłem go w nozdrza. Stało się to w tym samym momencie, gdy tuman fiołkowej mgły rozpełzł się po całym pokoju, a ja znalazłem się w jego środku.
I wtedy... wtedy poczułem dziwny ucisk w piersiach i zawrót głowy. Cały świat zawirował mi przed oczyma, rozmył się i zniknął. Ja zaś – aż do bólu – wypełniłem się uczuciem tak silnym, iż zdawało mi się, że jeżeli nie opuści mnie ono jak najrychlej, spłonę od środka. Było to uczucie NIENAWIŚCI...
Gdyby ktoś zapytał mnie wówczas do kogo lub czego konkretnie nienawiść tę odczuwam, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Była to jakaś nienawiść przedziwna, ogarniająca wszystko: i czas, i przestrzeń, i życie, i śmierć, i stworzenia, i żywioły, i... samego siebie.
Och, teraz to wiem, ludzka istota nie jest w stanie, jeśli nie chce popaść w szaleństwo, poddać się bezkarnie takiemu uczuciu. Gdy go doświadczy, po pewnym czasie – nie wiem, czy liczyć go w sekundach, czy może raczej w godzinach, a może całkiem inną miarą – zatem gdy go doświadczy, poczyna odczuwać rozpacz.
Człowiek bowiem został stworzony do miłości, mogąc wszakże wybrać nienawiść, a jeżeli pozwoli się jej opanować bez reszty, jako coś zupełnie przeciwnego naturze ona zniszczy go, porazi, unicestwi, do momentu, aż wypalony do cna, zupełnie zatraci swoje człowieczeństwo.
Moja rozpacz była tak wielka, iż próbowałem targnąć się na własne życie. Próbowałem, a właściwie ograniczyłem się do myślenia o tym. Chciałem, ale nie mogłem. Owo coś, co mnie posiadło, sterowało nie tylko moimi uczuciami, lecz również i ciałem. Mięśnie stężały wpół ruchu. Stałem niczym kamienny posąg niezdolny do niczego, zdany na łaskę i niełaskę NIEZNANEGO.
To przykre (nie potrafię tego inaczej nazwać) doznanie jęło wreszcie ustępować, a jego miejsce zajmowało coś nie mniej dziwnego. Coś, czego już po dwakroć, chociaż w o wiele mniejszej mierze miałem możność doświadczyć.
Oto zdało mi się, iż wysunąłem się ze swej cielesnej powłoki i uniósłszy ponad ziemię, zostałem wchłonięty przez COŚ lub KOGOŚ, kto przerastał potęgą i mocą wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek zaistniało pod słońcem od czasu stworzenia człowieka.
Ogarnęła mnie noc – ciemność tak gęsta, że aż prawie lepka i naraz, wpośród owej nocy, jęły wybuchać wypływające nie wiedzieć skąd, skądś z niezmierzonych głębin NIEZNANEGO kolorowe kule. Płynąłem śród różnobarwnych skier – złocistych, szkarłatnych, fiołkowych, jaskrawozielonych, purpurowych, śród skier o barwach, których nie umiałem nazwać. Doznałem poczucia siły, ale jednocześnie i osamotnienia.
Byłem potężny i przekonany, iż – jeślibym tylko tego zapragnął – nikt i nic nie byłoby mi się w stanie oprzeć. Ta moc dawała mi rozkosz, niewyobrażalną wprost rozkosz.
Tylko... tylko kędyś... w najtajniejszej tajni, w najskrytszym zakamarku serca, odezwał się jakowyś głos, a może raczej szept, który owo COŚ, w czym tkwiłem, starało się stłumić, zagłuszyć, wymazać – bez powodzenia wszakże. I ów głos serca zdawał się mówić:
I cóż ci z tego? Cóż? Czyż moc, potęga i chwała to wszystko zgoła, czego należy w tym życiu pożądać? Czy rozkosz jest, aby tym samym co szczęście? I czy samotność to nie nazbyt wysoka cena, jakiej od ciebie żądają?...”
I jakby w odpowiedzi na to niepokojące pytanie, z czerni roziskrzonej barwnymi rozbłyskami, napłynęła odpowiedź:
Przyobiecano ci również i WIEDZĘ... Czyż wiedza nie jest aż tak pożądana, iżbyś się wahał zapłacić za nią samotnością?”
Głosy ucichły, a ja nadal tkwiłem zawieszony w próżni NIENAZWANEGO. Czerń gdzieś zniknęła, znikły też różnokolorowe skry, a ja, jakby z wysokości niebieskiej powały spoglądałem w dół. Pode mną widać było szafirowobłękitne morze. Po jego środku omywana falami rozbijającymi się w bryzgi białawej piany, osiadającej na czerniawych skałach wybrzeża, znajdowała się wyspa.
Jej zarys był mi znany. Ależ tak! To była wyspa z mapy zawieszonej na ścianie ojcowskiego gabinetu. Zrozumiałem, iż muszę tam dotrzeć i że doprowadzi mnie do niej moc uwolniona ze szkatułki. Nie mogłem tylko pojąć jak to uczynić.

* * *

Skoro znów wróciłem do realnego świata, natychmiast spakowałem się i przygotowałem do podróży. Uregulowawszy należność za czas spędzony w hotelu i spożyte tam posiłki, rozpytałem się o możliwość jak najrychlejszego dotarcia poprzez Nadbrzezie do Krakowa, a stamtąd do rodzinnego N. Okazało się, iż mogę wyruszyć w drogę już za kilka godzin.
Spędziłem je w hotelu. Ciekawość miasta, miasta, z którego kiedyś uciekał w popłochu jeden z moich antenatów, nękany – nie wiem: realną nieludzką siłą, którą wyzwolił, lecz nie był w stanie jej opanować, czy może raczej wyrzutami sumienia, gdzieś zniknęła, rozpłynęła się, rozsnuła, zamilkła w nowym wnętrzu mojego jestestwa. We wnętrzu, które oczyścił poczwarny mnich, wymazując zeń wszelkie zwyczajne ludzkie uczucia, radości i smutki, lęki, przywiązania i niechęci, moce i słabości, a wypełniła mgła ze szkatuły.
Tak, nie byłem już sobą – Hansem Semberkiem z N., młodzieńcem usiłującym rozwikłać dziwaczną zagadkę rodzinną. Z Hansa Semberka pozostał tylko cielesny zewłok, w którym osiedliło się coś, co nie pozbawiając mnie ni pamięci, ni samoświadomości, opanowało jednak bez reszty, rozparło się wygodnie w moim ciele i posługiwało moim umysłem.
Było to coś, co chyba potrzebowało wniknięcia w żywą rozumną materię, aby w ogóle móc się przejawić. Wybrało mnie, bo widocznie nie mogło stać się inaczej i chociaż owo COŚ obiecało mi tak wiele w zamian, na razie oprócz duchowego cierpienia, które zresztą zaakceptowałem bez oporów, nie dało mi niczego nadto.
Oto w ciągu tej jednej jedynej nocy i kilku przedpołudniowych godzin, barwy otaczającego mnie świata zblakły, zszarzały, aż wreszcie przytłumiła je wszechobecna i wszechogarniająca czerń – czerń w najrozmaitszych odcieniach i głębiach, bez jednej, choćby mało widocznej, plamki bieli.
Ujrzałem nicość mojej dotychczasowej egzystencji. Pojąłem, iż nic spośród tylu rzeczy, które do tej pory robiłem, tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Pełnia ukazała mi się pustką, radość – smutkiem, sens – bezsensem, a to, co uważałem za bezmiar i głębię mądrości, teraz śmieszyło mnie ograniczonością i płytkością.
Chociaż moja wewnętrzna perspektywa pogłębiała się i wydłużała – zda mi się – w nieskończoność, jednocześnie doświadczyłem bolesnego uczucia mroku i pustki, w których centrum tkwiłem, nie mając żadnej możliwości – wiedziałem o tym – wyrwania się z ich okowów.
Ogromnemu przeobrażeniu uległo też poczucie upływającego czasu. Jeszcze do niedawna wiedziałem, iż minuta jest minutą, a godzina godziną. Dzień dniem, a miesiąc miesiącem. Jeszcze do niedawna...
Teraz zaś czas, w którym się znalazłem, nie miał ni początku, ni końca. I już nie wiedziałem, czy dziś jest dziś, czy może raczej wczoraj, lub też dniem, który ma dopiero nadejść. A ponad tym wszystkim dominował smutek, smutek tak wielki, że aż odciskający się bolesnym piętnem na mojej twarzy, ściągając jej rysy w grymas trudny do opisania.
Gdy opuszczałem hotel, pokojówka, ta sama, która próbowała się ze mną nieco spoufalić, na mój widok odskoczyła do tyłu z przerażeniem w oczach i szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa, uczyniła na piersi szeroki znak krzyża, na widok czego przebiegł mi po plecach niemiły dreszcz – obrzydzenia zmieszanego z lękiem.
Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, był moment wsiadania do pociągu zmierzającemu ku Krakowowi. Co było dalej? Nie wiem... Wszystko tonie w mroku niepamięci…





Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.

Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: