sobota, 10 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (4)

Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (4)

Władca Sabatu


Obudził mnie tępy ból pod pokrywą czaszki. Ból tak ostry, że aż zbierało mi się na wymioty. Jednocześnie dokuczało nieznośne gorąco i pragnienie. Z wysiłkiem, przemagając własną słabość i dotkliwe fizyczne cierpienie, uniosłem opuchnięte powieki.
Leżałem na plecach, z szeroko rozwartymi ramionami. Pod palcami czułem rozgrzany żarem słonecznym miałki i suchy piasek. Ponad głową rozpościerał się bezkres błękitnego nieba, którego nie mąciła ani jedna chmurka.
Słońce ogromne, złocistobiałe, wisiało nade mną niczym płonąca kula. Wiedziałem, że jeśli nie schronię się do cienia, wyssie ze mnie wszystką wilgoć, a wraz z nią i życie, że zabije mnie. Usiłowałem zatem się podnieść, podpierając na łokciu. Przekroczyło to jednak moje możliwości i z jękiem opadłem z powrotem na piasek.
Ostry świdrujący ból przenikał na wskroś mój mózg, jakby chciał go rozerwać na strzępy. Delikatnie obmacałem głowę. Na potylicy wyczułem sporych rozmiarów obrzmienie i rozciętą skórę. Włosy były pozlepiane zaschłą już krwią.
Raz jeszcze, zbierając cały zapas sił, jaki ostał się w moich mięśniach, ścięgnach i kościach, spróbowałem się podnieść. Tym razem się udało. Potykając się i zataczając, począłem iść, z trudem przestawiając stopy,w kierunku rysujących się przede mną zarośli.
Och! byle tam dotrzeć! Byle dotrzeć! Poza sobą słyszałem poszum morza, delikatny plusk fal pieszczotliwie ocierających się o brzeg, lecz nie miałem siły, by się obejrzeć.
Zarośla przede mną, to był cień, życiodajny cień. Pozostanie na plaży – wędrowałem bowiem plażą – oznaczało rychłą śmierć. A ja nie chciałem umierać! Wargi miałem spękane, wyschłe podniebienie i opuchnięty język. Prócz gorąca, nękało mnie jeszcze pragnienie. Za łyk zimnej, czystej wody, gotów byłbym oddać pół życia.
Parłem tedy uparcie – zataczając się i potykając – ku krzakom, mając nadzieję, iż prócz cienia, może znajdę tam jeszcze i wodę. Chociaż pas parzącego piasku nie był w rzeczywistości nazbyt szeroki, sądziłem, iż moja wędrówka nie będzie mieć kresu i że nigdy się nie skończy.
Plaża łagodnie podpełzała do skalistego wzniesienia, które niezbyt stromym skłonem zbiegało ku pasmu piachu. Stanąłem pewniej, poczuwszy twardy grunt pod nogami.
Skała była rudawa z szarawymi plamami i mocno zniszczona przez erozję. Szczeliny i rozpadliny wypełniała ziemia, której nawiał tu wiatr głębi wyspy, zasiewając w niej jednocześnie pierwsze rośliny.
Krzaki, długimi, mocnymi korzeniami czepiały się kamienia, rozpychając pęknięcia i szpary, zagarniając nowe połacie jałowej płaszczyzny, którą z czasem miała pokryć warstwa gleby powstałej z opadłych liści i spróchniałych, obłamanych gałęzi i pędów. Na razie jednak roślinność nie czuła się tu jeszcze nazbyt pewnie.
Usiadłem pod jednym z silnie rozrośniętych krzewów, kryjąc głowę w cieniu, który rzucał. Ogarnął mnie miły chłód i chociaż ból ciągle dokuczał, to przecież zelżał nieco. Zelżał do tego stopnia, iż mogłem już zebrać myśli.
Tą, która w owym momencie najbardziej mnie pochłaniała i zaprzątała całą uwagę, była myśl o wodzie. Zimnej, czystej, krystalicznej wodzie.
Szczęście wyraźnie mi sprzyjało i widać było, iż los nie chce bynajmniej mojej zagłady, bo oto posłyszałem nikły, ale przecież realny odgłos plusku spadających – chyba do jakowejś sadzawki – kropel. Podpełzłem na kolanach w tamtym kierunku.
To, co ujrzałem, trudno by było nazwać sadzawką. Niewielkie zagłębienie w skalistym podłożu, mniej więcej o objętości i powierzchni dużej miednicy, wypełnione były po brzegi tym, czego akurat pożądałem najbardziej – wodą.
Skapywała ona ze stromego nawisu skalnego, znajdującego się tuż ponad zagłębieniem, przesączając się przez ledwie widoczną szczelinę – ot, rysę zaledwie. Nadmiar wody w zagłębieniu przelewał się przez jego brzeg i spływał wąskim strumyczkiem ku plaży, gdzie ginął, wsiąkając w piach.
Położyłem się na brzuchu i zanurzywszy całą twarz w zimnej wodzie, piłem ją długimi łykami. Piłem, dokąd nie poczułem ulgi, a ciecz nie wypełniła mi wnętrzności, sięgając gardła.
Ze zdumieniem skonstatowałem, iż znajduję się w zgoła nieznanym sobie miejscu, do którego, kiedy i w jaki sposób dotarłem, nie miałem pojęcia. W jeszcze większą konsternację wprawił mnie fakt, iż przez cały ten czas – przez czas, kiedy wędrowałem plażą, szukałem wody i gasiłem pragnienie – otóż, iż przez cały ten czas kurczowo zaciskałem jedną dłoń na zwiniętym w rulon pergaminie, przewiązanym kawałkiem jedwabnego sznurka, drugą zaś na srebrnej szkatułce.
Nareszcie pojąłem wszystko i wszystko sobie przypomniałem. Przed oczyma przesunęły mi się obrazy przeszłości – niezwykła fascynacja starodawną mapą, gdy byłem jeszcze dzieckiem, opowieść stryja, zdarzenia w Sandomierzu...
Bez wątpienia znajdowałem się na owej wyspie, którą wyobrażała mapa zdobiąca kiedyś jedną ze ścian ojcowskiego gabinetu, mapa, którą teraz kurczowo ściskałem w ręku.
Mimo usilnych starań nie mogłem sobie przypomnieć absolutnie niczego od czasu, gdy w Nadbrzeziu, przedmieściu Sandomierza, wsiadłem do pociągu, aż do momentu odzyskania przytomności na nadmorskiej plaży.
Wszakże zauważyłem coś, co mnie ucieszyło. Oto znów byłem sobą. Zwyczajnym, ludzkim, władającym własnymi zmysłami i duszą Hansem Semberkiem. Siła, Moc, Inteligencja – nie wiem jak owo nazwać – słowem owo COŚ, co mnie wypełniało, gdy oczyszczony zupełnie ze swego człowieczeństwa przez zakapturzonego mnicha otworzyłem tajemniczą szkatułkę ze srebra, teraz mnie opuściło. Jego zadaniem widać było przyprowadzenie mnie na tę wyspę i tu zwrócenie wolnej woli.
Dlaczego? Jakąż to misję miałem do spełnienia? Jakie zadanie? Czego ode mnie oczekiwano? Chyba musiały to być rzeczy nader ważkie, skoro wypełnić je mogła jedynie istota absolutnie wolna i świadoma tego, co czyni.
Gdy sobie to uświadomiłem, poczułem lęk.
Nie wiedziałem, gdzie się znajdowałem i po co się tu znajdowałem. Samotny, zagubiony, bezbronny.
Ale przecież nie mogłem tak siedzieć w nieskończoność. Umknąłem morderczym promieniom słonecznym, zaspokoiłem pragnienie, odzyskałem siły, wszakże teraz na odmianę począł mnie dręczyć głód.
Rozejrzałem się bacznie dookoła, szukając czegoś, co mogłoby się nadawać do zjedzenia, lecz prócz piasku omywanego morskimi falami, rudawej skały i krzewów pokrytych skórzastymi, ciemnozielonymi liśćmi, nie było tu więcej niczego.
Chcąc żyć, nie mogłem tkwić w nieskończoność w jednym miejscu. Trzeba było podnieść się i ruszać w drogę. Rozłożyłem mapę na ziemi, przyciskając brzegi kamieniami, aby jej nie porwał podmuch wiatru. Wpatrywałem się bacznie w zblakły nieco rysunek.
Chociaż wykonana przed stuleciami i według reguł tamtoczesnej sztuki kartograficznej, mapa była nad wyraz dokładna. Bez większych kłopotów odnalazłem na niej miejsce, w którym się teraz znajdowałem. Na północny zachód od niego wznosił się – nieomal w sercu wyspy – niewielki, podwójny łańcuch górski. Brały z niego początek cztery rzeki, czy może większe strumienie. Dwie z nich po jednej stronie działu wodnego toczyły swe wody na wschód i na południe, dwie zaś po drugiej stronie owego działu, na północ i północny zachód. Ten zdążający na północny zachód przepływał przez niewielkie jeziorko.
Według mapy prawie cała wyspa była gęsto porośnięta lasami i miała strome, skaliste brzegi, ostrymi obrywami opadające ku morskiej toni, uniemożliwiające tym samym lądowanie statków. Jedynym dostępnym miejscem był niewielki i wąziuchny, skrawek plaży, ścielącej się nad równie niewielką i cichą zatoczką. Cała północna część wyspy, a dokładnie ta jej połać, która rozciągała się od podnóża gór, aż po wybrzeże morskie, była jednym, wielkim grzęzawiskiem.
Zastanawiałem się, czy ów skrawek lądu, rzucony na bezmiar oceanu – nawet nie wiedziałem, w którym punkcie globu ziemskiego – jest zamieszkały, czy też nie. Po namyśle i zastanowieniu doszedłem do przekonania, iż jest to nader mało prawdopodobne, a jeśli nawet, to tubylców należałoby szukać chyba tylko w pobliżu gór.
Był to jedyny logiczny wniosek, nasuwający się po uważnym przestudiowaniu mapy.
Nie miałem jednak pojęcia, jak do owych gór dotrzeć. Bo zdecydowany byłem to uczynić. Nie wyobrażałem sobie spędzenia reszty życia w samotności i chociaż budziły się we mnie obawy, iż mogę trafić na przykład na kanibali, to wolałem nawet zaryzykować życiem, niż skazać się świadomie i dobrowolnie na samotność. Drżałem na myśl, iż mogę się okazać jedyną rozumną istotą na całej wyspie.
Zdecydowałem, iż muszę wyruszyć natychmiast – do czego zresztą przymuszał mnie głód, coraz ostrzej dający znać o sobie – i że obiorę drogę wzdłuż tego ze strumieni, w którego pobliżu według mapy się znajdowałem, a który niechybnie zaprowadzi mnie do gór, gdzie miał źródła.
Napiłem się nieco wody, niejako na zapas, żałując, iż nie posiadam żadnego naczynia, do którego mógłbym jej zaczerpnąć na później. Chociaż miałem wędrować cały czas w górę strumienia, nie miałem gwarancji, czy jego woda nadaje się do picia. Płynął bowiem przez gęsty las tropikalny, a zatem mogło się w nim znajdować całe mnóstwo butwiejących szczątków roślinnych.
Ruszając przed siebie, wiedziałem, iż mapę muszę zabrać, będzie mi bowiem niezbędna, jeżeli chcę się swobodnie poruszać po wyspie. Co jednak miałem uczynić ze szkatułką? Był to przedmiot dość ciężki i zupełnie w mojej sytuacji nieprzydatny. Już miałem ją wyrzucić, gdy uświadomiłem sobie, że chociaż srebro jest miękkim metalem, to przecież w razie konieczności może uda mi się wykonać zeń jakieś ostrze.
Może to wydawać się dziwne, ale zupełnie – sam nie wiem dlaczego – nie myślałem o tajemniczej zawartości tego przedmiotu, o MOCY zdolnej wpędzić w szaleństwo, o przeznaczeniu, które mnie tutaj przygnało, o wszelkich potwornościach, koszmarach, zjawach i tym wszystkim, czego doświadczyłem od śmierci ojca i stryja.
Teraz mój umysł – chociaż w żaden racjonalny sposób nie był w stanie wytłumaczyć, jak trafiłem, jak w ogóle mogłem trafić, na ten okruch lądu, ze wszech stron otoczony falami – zatem teraz mój umysł nastawiony był raczej sceptycznie do wszelkich nadprzyrodzoności. Zaprzątała go zaś tylko jedna jedyna myśl – co muszę uczynić, aby ocalić życie i wywikłać się z matni, w którą wpadłem.
Wędrowałem powoli, cały czas uważnie rozglądając się dookoła i bacząc czy przypadkiem nie ujrzę gdzieś smużki dymu, wzbijającej się ponad korony drzew tropikalnego lasu. Lecz do momentu, w którym wszedłem pomiędzy pierwsze drzewa, niczego podobnego nie zauważyłem.
Później ogarnął mnie tajemniczy zielonkawy półmrok, a ponad głową zawisło sklepienie utworzone z poskręcanych, splątanych ze sobą gałęzi. Niektóre, na poły zbutwiałe, pnie puszczańskich olbrzymów, potężne konary i załomki grubej kory, porastały kępy rozmaitych roślin. Były tam mchy przedziwne, porosty i paprocie, były całe kępy cudownych storczyków o barwach kwiatów tak urzekających, iż zdawało się, że to sennie jawa.
Dotarłszy do brzegu dość szerokiego, lecz nader płytkiego strumienia, powędrowałem w górę jego biegu. Droga nie była łatwa. Wilgotne, gorące powietrze z trudem syciło płuca. Nogi ślizgały się po czerwonawej rozmiękłej ziemi albo na odmianę plątały się w gąszczu roślin, których mocne pędy utrudniały marsz.
Coraz bardziej doskwierał mi głód. W koronach drzew słyszałem głosy ptaków, lecz żadnego z nich nie mogłem nawet dostrzec. Czasem słyszałem też szelest przemykającego kędyś w pobliżu jakiegoś większego zwierzęcia, lecz na próżno natężałem wzrok.
W żołądku czułem pustkę i bolesny ucisk. Coraz bardziej opadałem z sił. Pomyślałem, że jeśli zaraz nie przełknę choćby kilku kęsów jakiejś strawy, upadnę tu, i być może nie podźwignę się już nigdy.
Jedyne stworzenia, które mogłem widzieć, ba! mieć je na wyciągnięcie ręki, to były ryby pomykające tuż pod powierzchnią krystalicznej, przejrzystej toni strugi. Lecz jakże pochwycić rybę gołymi rękoma?
Przypadek przyszedł mi z pomocą. Oto naraz zobaczyłem, iż w pobliżu strumienia znajduje się dość rozległa kałuża, powstała zapewne w czasie przyboru wody, która opuściwszy swoje łożysko, rozlała się szerzej.
W owej kałuży, na wpół już wyschłej, wystawiając grzbiety ponad powierzchnię, z trudem pływały trzy czy cztery ryby, które uwięzły w pułapce. Gdy po powodzi rzeczułka wracała do swego koryta, one nie wróciły wraz z nią.
Wszedłem na płyciznę rozlewiska i starałem się pochwycić którąś ze znajdujących się w nim ryb. Lecz były one zwinne i śliskie. Wymykały mi się nieustannie. Zezłościło mnie to i jednocześnie jeszcze bardziej wyostrzyło apetyt.
Ułamałem tedy dość solidny kij z krzewu rosnącego tuż nad brzegiem i jąłem nim bić bez opamiętania całą powierzchnię kałuży, aż woda i błoto wielkimi bryzgami chlapały dookoła.
Moje polowanie zakończyło się sukcesem. Oto wszystkie ze znajdujących się tam stworzeń ogłuszone znieruchomiały. Teraz widać było ich boki nie grzbiety, boki pokryte srebrzystozieloną łuską.
Wyciągałem ryby jedną po drugiej i przykucnąwszy opodal bajorka łapczywie i zachłannie zatapiałem ostre zęby w surowym, chłodnym, soczystym mięsie. Rwałem je kawałami i nawet nie rozgryzając nazbyt dokładnie, połykałem. Gdy prócz płetw i kupki większych ości nie pozostało nic więcej, syty, podniosłem się, by powędrować dalej. Miałem nadzieję, iż być może jeszcze przed nocą wyjdę z dżungli, która nie tylko mnie bardzo męczyła, ale i napawała jakimś dziwnym, nieokreślonym niepokojem i smutkiem.
Postanowiłem więc, że – o ile tylko wystarczy mi sił – będę uparcie podążał naprzód. Bałem się, iżbym nie musiał spędzać nocy w lesie, w którym mogły mieszkać drapieżniki wychodzące po zmroku na łów. A ja byłem nader łatwym łupem dla nich.
Maszerowałem zatem tak śpiesznie, jak tylko się dało, z niepokojem obserwując gęstniejący z minuty na minutę półmrok gęstwiny. Wreszcie, ku mojej ogromnej radości, spostrzegłem, że leśne olbrzymy poczynają ustępować miejsca drzewom mniejszym zgoła, że pojawia się coraz więcej krzaków, a ziemia pod stopami nie jest już oślizgła i nie lepi się do butów. Mogło to zwiastować jedno – wychodziłem z dżungli.
Istotnie tak było. Rychło drzewa znikły zupełnie, a ja znalazłem się na kamiennym gruncie porosłym gęsto wielkimi kępami srebrzystozielonkawej trawy, pomiędzy którymi tylko gdzieniegdzie dostrzec można było niewielki, rachityczny krzaczek.
Nic nie świadczyło, iż ziemi tej dotknęła kiedykolwiek ludzka stopa. Czułem się zatem z lekka podniecony, jak chyba każdy odkrywca, gdy po raz pierwszy przemierza dziewiczy ląd. Strumień był tutaj o wiele węższy i płynął dużo szybciej niż w lesie. Nie chcąc pobłądzić, cały czas pilnie trzymałem się jego brzegu. Widziałem, iż wielka słoneczna kula zniżyła się już ku ziemi i lada chwila może zapaść zmrok, a ja do tej pory nie znalazłem jeszcze żadnego, na tyle wygodnego, by nadawało się na nocny spoczynek, miejsca.
Ucieszyłem się ogromnie, gdy nieopodal strumienia, ale nie nad samym jego brzegiem, lecz w pewnym jego oddaleniu, ukazał się moim oczom ogromny płaski głaz. Pomyślałem, iż chyba najlepiej uczynię, jeśli wymoszczę sobie na nim wygodne legowisko z tej trawy, której pełno rosło dookoła.
Zbliżając się zatem do głazu, zrywałem ją całymi garściami i z ogromnym naręczem jąłem – dotarłszy już doń – wspinać się jednym z boków łagodnie opadających ku ziemi, a posiadającym coś, co można było nazwać stopniami.
Pomyślałem, że jak na uczynione przez naturę, stopnie są nazbyt regularne i nazbyt wygodne, ale cieszyłem się przecież – nie zastanawiając więcej nad ową sprawą – iż zaoszczędziły mi trudu mozolnego wdrapywania się na samotny głaz.
Wymoszczenie na nim posłania nie nastręczyło wielkich trudności. Kilkakroć obracałem – w tę i z powrotem – z pękami trawy wydającej dość miłą, chociaż słabą woń, aż zgromadziłem jej tyle, iż nie tylko mogłem leżeć na niej, lecz nawet się nią przykryć.
Ogarnęło mnie zadowolenie, iż zdążyłem z tym wszystkim uporać się jeszcze przed nocą i ułożywszy się wygodnie na miękkim legowisku,z dłońmi pod głową, oddałem się rozmyślaniom nad tym, czego doświadczyłem do tej pory i nad tym, czego jeszcze mogę doświadczyć.
Naraz, skądś z pobliża, do moich uszu doleciał dziwny odgłos, ni stęknięcie, ni westchnienie, zakończone krótkim piskiem.
Uniosłem się zaniepokojony, podpierając się na łokciu i bacznie rozglądając dookoła. Nie wiedziałem – człowiek to, czy zwierz? Cokolwiek to jednak było, zrozumiałem, iż nie mogę tutaj czuć się zupełnie bezpiecznie. Umysł pracował gorączkowo:
Co czynić? Co czynić?” – kłębiło mi się pod czaszką.
Wszakże cóż mogłem zrobić innego, niż to, co już zrobiłem? Gdzież mogłem szukać pewniejszego schronienia, skoro słońce lada chwila miało się zapaść w głębię oceanu, a świat miał spowić mrok?
Pomyślałem, że co ma się stać, to i tak się stanie i że mój lęk niczego tu nie zmieni. Zacząłem tedy na powrót układać się jak najwygodniej na swoim barłogu i wówczas... wzrok mój padł na coś, czego uprzednio nie spostrzegłem.
Oto na wielkim, płaskim głazie widniały na wpół zatarte, ale jeszcze w miarę czytelne rysunki. W oczy rzucał się motyw odwróconego trójkąta i liści bluszczu. A zatem był to ten sam ornament, który zdobił srebrną szkatułkę z grobowej krypty Semberków!
Chciałem dokładniej zbadać naskalne ryty, ale w tym momencie, tak jak to bywa w tropikach, dzień raptownie – bez pośredniej fazy zmierzchu – przemienił się w noc i ogarnęła mnie smoliścieczarna, gęsta ciemność.
Uczucie strachu, którego od momentu znalezienia się na wyspie nie doświadczyłem raczej nazbyt mocno, teraz wróciło potężną falą. Leżałem zagrzebany w trawie, jednocześnie nasłuchując czy ktoś lub coś nie skrada się w ciemności. Wiedziałem, iż najlepiej byłoby, gdybym zasnął, bo wówczas nie tylko przestałbym się bać, lecz również odzyskałbym siły nadwyrężone forsownym marszem i głodem. Bo cóż to za posiłek – cztery niezbyt wielkie ryby zjedzone na surowo w ciągu całego dnia?
Przymknąłem zatem oczy, usiłując pogrążyć się we śnie, ale po kilku chwilach gwałtownie je otworzyłem, próbując przeniknąć ciemność, w której – jak mi się wydawało – coś skradało się ku mnie. Trwało to dość długo, w końcu jednak zmęczenie poczęło brać górę nad lękiem. Jąłem zapadać się w mroczną czeluść bez dna, oddając się bez reszty pod opiekę snu, który tej nocy był dla mnie łaskawy i litościwy, otulił szczelnie swoją opończą niepamięci i nie zesłał żadnych – ani przyjemnych, ani też nieprzyjemnych majaków.

* * *

Obudził mnie rozgwar ptasich głosów, dobiegający z pobliskiej dżungli i słoneczne światło padające wprost na moją twarz. W pierwszej chwili nie bardzo mogłem sobie uświadomić, gdzie się znajduję i musiało upłynąć kilka chwil, zanim nie przypomniałem sobie wszystkiego.
Podźwignąłem się z posłania, strąciłem z odzienia źdźbła traw, które tam przylgnęły, powybierałem je z włosów i ruszyłem ku strumykowi, aby się w nim obmyć.
Spłukawszy resztki snu z twarzy, zacząłem rozmyślać, co mi dalej czynić wypada. Rozumiałem, że nim ruszę w dalszą drogę, muszę się posilić. Ku ogromnej radości dostrzegłem, iż w płyciźnie zakola strumienia znajduje się całe mnóstwo małży. Nie zastanawiałem się nad tym, czy są jadalne, czy nie, i czy ich spożycie może mi zaszkodzić, tylko wybierałem je z wody, a ułożywszy spory kopczyk na kępie trawy, jąłem rozwierać muszle ostrym płaskim ułomkiem obsydianu, czyli szkła wulkanicznego, który tam znalazłem.
Później wyłuskiwałem małże palcami i przełykałem je, starając się nie rozgryzać, a puste skorupy odrzucałem precz. Zaspokoiwszy głód, pomyślałem, iż winienem uczynić zapas na później, bo gdzież miałem pewność, że znajdę jeszcze tegoż dnia cokolwiek zdatnego do zjedzenia. Gorączkowo rozglądałem się za czymś, w co mógłbym nazbierać mięczaków, wszakże czegoś takiego nie dostrzegłem.
Pomyślałem, iż w tym gorącym klimacie długie rękawy u koszuli są mi zgoła niepotrzebne, oderwałem je więc i związawszy przy mankietach, uczyniłem z nich coś na kształt długich a wąskich worków, które wypełniłem małżami. Teraz, zabezpieczywszy sobie pożywienie na później, poczułem się raźniej i na koniec napiwszy się wody, powróciłem na głaz, gdzie spędziłem noc, aby w pełnym blasku słońca móc dokładniej obejrzeć dostrzeżone tam minionego wieczora ryty.
Tak, nie myliłem się. Były to te same motywy i ornamenty, które widniały na posiadanej przeze mnie szkatułce. A zatem? Zatem zbliżałem się ku miejscu, do którego ktoś lub coś postanowiło mnie doprowadzić. Przyjrzałem się również stopniom prowadzącym na płaszczyznę głazu. Teraz nie ulegało już dla mnie najmniejszej choćby wątpliwości, iż nie wyrzeźbiła ich natura, lecz były dziełem rąk ludzkich.
Zsunąłem się z kamienia i – tak jak minionego dnia – ruszywszy w górę strumienia, powędrowałem na spotkanie swemu przeznaczeniu. Uszedłem może kilkaset kroków, ot tyle tylko, że straciłem z oczu blok skalny służący mi za noclegowisko, a przede mną rozciągnął się widok tak cudny i wspaniały, iż mimo woli wyrwał mi się z piersi okrzyk niekłamanego zachwytu.
Stałem na niewielkim wzgórku, u którego stóp rozpościerała się niezbyt duża łączka, cała pokryta przepięknymi kwiatami. Rosły tak gęsto, jeden obok drugiego, że z pewnego oddalenia wyglądały niczym wspaniały dywan utkany przez największe mistrzynie w swoim zawodzie.
Zszedłszy z wyniosłości, zatrzymałem się na skraju owej łączki, sycąc oczy kształtem i barwami kwiatów. Ich ciężkie, okazałe główki wyrastały na wyniosłych bladozielonych o złotawym połysku, grubych, sztywnych łodygach, które wychylały się z rozet liści szeroko jajowatych, miękkich, pokrytych lśniącym metalicznie kutnerem.
Same kwiaty nie przypominały mi niczego znanego. Chociaż... może nieco lilie. Płatki miały mięsiste, o jedwabistym połysku i rozmaitych barwach, od bladoróżowych, poprzez szkarłatne, aż do ciemnopąsowych. Ze środka kielichów wychylały się fiołkowe słupki, otoczone wieńcem srebrzystych pylników.
Nie, żaden, najdokładniejszy nawet opis, nie jest w stanie oddać urody owych kwiatów. Patrzyłem na nie i patrzyłem, zatraciwszy poczucie miejsca i czasu. A one kołysały się leciuchno w ledwo wyczuwalnym oddechu wietrzyku.
Wreszcie, wiedziony jakowąś dziwaczną pożądliwością, nakazującą posiąść na własność to, co wzbudza nasze zainteresowanie, co w szczególny sposób podziwiamy, pochyliłem się nad rozkołysanym łanem i ująwszy w palce jedną z wyniosłych łodyg, ułamałem ją. Później zaś, gdy nasyciłem już oczy urodą kwiatu, podziwianego teraz z bliska, wtuliłem weń twarz, z lubością wdychając przedziwną woń, którą wydzielał.
Była ona mocna i słodkawa, z lekkuchnym, ledwo wyczuwalnym, cierpkawym odcieniem, który podkreślał tylko wspaniałość zapachu. I miał ów kwiat dość dziwną właściwość, różniącą go od innych kwiatów. Wiadomo, że im dłużej wchłania się jakiś zapach, nasz zmysł powonienia rychło go w ogóle przestaje odczuwać. Tu było inaczej – im dłużej wąchałem kwiat, tym zapach potężniał, narastał, przenikał mnie całego.
Odczuwałem dziwną błogość, rozlewającą się niczym ciepła, łagodna fala po wszystkich cząstkach mojego ciała, przenikającą do najdalszych zakamarków, nasycająca skórę, mięśnie, ścięgna, krew. W końcu odczułem jej obecność w mózgu i w sercu.
Nie byłem zdolny odrzucać kwiatu od siebie. Zrywałem go przekonany, iż to ja go posiadłem. Tymczasem było zgoła inaczej – to on posiadł mnie.
Odczułem lekkie drżenie mięśni, jakąś słabość dziwną, podobną nieco do omdlenia, albo raczej półomdlenia – gdy na chwilkę znajdziemy się na granicy świadomości i nieświadomości. Tyle że w moim przypadku owa chwila rozciągnęła się w nieskończoność...
A później, później zdało mi się, że moją głowę obejmują czyjeś ciepłe, delikatne dłonie, że kołyszą ją miarowo w tył i w przód... W tył i w przód... Świat cały zwariował przed oczyma. Już nie byłem sobą, byłem jednym z owych kwiatów, których łan rozpościerał się u mych stóp. I tylko w chwili, w której jąłem zapadać w czarną czeluść, odczułem straszny ból osamotnienia i grozę, grozę nadciągającą zewsząd, wypełzającą z każdej cząsteczki mojego mózgu. Ogarnęła mnie rozpacz, rozpacz potworna, rozpacz, od której wyzwolić tylko śmierć może... Tylko śmierć... Posłyszałem jeszcze wznoszący się, wibrujący bólem i strachem krzyk... Chyba to ja krzyczałem?... A później?... Później zapadłem w nicość...

* * *

Pośrodku rozległej, chociaż niskiej jaskini, której dno wyścielał miękki biały piasek, otoczone wieńcem krągłych kamieni płonęło niewielkie ognisko. Rozedrgane, złotopomarańczowe, czasem pobłyskujące szkarłatem płomienie strzelały wysoko, pożerające stos wyschłych na pieprz gałęzi.
Ledwo wyczuwalny prąd powietrza nie pozwalał, aby dym gromadził się pod sklepieniem, lecz wywiewał go poza obręb pieczary.
Obok ogniska siedziała jakaś drobna, skulona postać, której cień rozedrgany i ogromny, tańczył na jednej z wapiennych ścian podziemia. Krwawy poblask pełzał po suficie i nie docierał tylko do najbardziej odległych kątów i zakamarków, w których rozsiadł się mrok – tajemniczy i niepokojący.
Postać przy ognisku miała kształty człowiecze, ale przyjrzawszy się jej bliżej, widomym się stawało, iż człowiekiem nie jest. Ogromna głowa, pozbawiona śladu owłosienia pokryta była matową skórą barwy brunatnej czy czarniawej, trudno było ją dokładnie rozeznać przy blasku chybotliwych płomieni.
Miast uszu, po bokach czaszki widniały po cztery maleńkie otworki pełniące chyba ich rolę, a osłonięte czymś, co może najbardziej przypominało rybie płetwy ogonowe. Najohydniejszą wszakże okazała się twarz. Jej pomarszczona skóra zwisała płatami, tak iż policzki sięgały piersi monstrum. Usta, a raczej to, co je przypominało, wykrzywiał dziwaczny, budzący odrazę grymas. Fioletowe, grube, mięsiste wargi pokryte gęstym śluzem, co chwila skapującym na podbródek, od czasu do czasu rozchylały się nieco, ukazując wnętrze potwornej gęby. Nie było w niej zębów, tylko coś, co przypominało łukowato, na kształt szczęk wygięte ostre krawędzie, mające spełniać zadanie odgryzania i rozdrabniania pokarmu. Krawędzie przypominały trochę wyszlifowany obsydian i były tak samo ostre, jak i on.
Klatka piersiowa istoty była zapadnięta, co sprawiało wrażenie, jakby stwór był chory. Ramiona miał prawie kwadratowe i długie, tak długie, jak u małpy, ręce, zakończone dłońmi o trzech chwytnych palcach. Mógł chodzić zarówno na czworakach, jak i na samych tylko, kosmatych, krzywych, zakończonych kopytami nogach.
Stwór siedział przy ognisku, trzymając na kolanach sporych rozmiarów księgę. Tak, była to bez wątpienia księga. Oprawna w zielony safian, bez tytułu, lecz za to nader bogato zdobna wymyślnym złotym ornamentem. Z boków księgi zwisało siedem wielkich woskowych pieczęci, a na każdej z nich odciśnięty był inny znak, przypominający jakiś symbol kabalistyczny. Pieczęcie te uniemożliwiały otwarcie woluminu i zajrzenie do jego środka.
Stwór gładził pieszczotliwie okładkę, mrucząc przy tym z cicha i kołysząc się na boki. Zapatrzony był w płomienie, które zdawały się urzekać go swym wyglądem. Mijała chwila za chwilą, a monstrum nie zmieniało miejsca, cały czas wydając z siebie dziwne odgłosy i cały czas głaszcząc wolumin.
Dopiero gdy z dworu dobiegł świergot ptactwa, a słońce jęło majestatycznie wypływać na firmament, wydał z siebie dziwaczny, budzący niemiły dreszcz, syk. Na ów dźwięk zda się, iż było to wołanie, albo może rozkaz – ze skrytych w mroku kątów jęły wypełzać inne stwory podobne jemu, chociaż nieco mniejsze i zda się, uznające w siedzącym swego pana. Stanęły w pewnym oddaleniu odeń, jakby oczekując poleceń, a on podźwignąwszy się nareszcie, zakołysał niezdarnie na swych kusych nóżkach i lustrując twarze otaczających go pobratymców, zasyczał ponownie.
Stwory jeden po drugim znikły za naturalnym filarem skalnym przedzielającym pieczarę na pół. Z owego drugiego pomieszczenia wyniosły – z widocznym wysiłkiem – pogrążonego w głęboki uśpieniu Hansa Semberka.
Znów syknięcie i nieokreślony gest dłoni ich przewodnika czy władcy, po czym ułożyły młodzieńca w pobliżu ognia, na tyle jednak odeń daleko, by nie mogło doskwierać mu gorąco.
Przewodnik czy też dowódca – nie wiadomo jak go nazwać – zbliżył się powoli do nieprzytomnego i przykucnąwszy przy nim, najpierw uniósł mu jedną powiekę, i gałkę oczną dokładnie wysmarował lepkim śluzem skapującym z własnych warg, później uczynił to z drugą.
Na końcu zaś, przywoławszy pomocnika, nakazał mu rozewrzeć usta Hansa, a sam, schwyciwszy ostry kawałek kamienia, głęboko sobie nim rozciął przedramię. Z rany natychmiast jęła wypływać żółtozielonkawa, gęsta, lepka ciecz. Wsączał ją w usta nieprzytomnego czas jakiś, a później odsunął się odeń na bok, czekając efektu.
Nie zważał na to, iż ciecz nadal wypływała ze skaleczenia, napełniając pieczarę niebywałym smrodem. Trudno byłoby go określić, ale dało się w nim wychwycić i odór siarki, i gnijącego mięsa, i kloacznego dołu, i palących się piór.
Pozostałe stwory, a było ich w pieczarze kilkanaście, stały wokół Hansa w pewnym oddaleniu. Na ich ohydnych, potwornych, niesamowitych obliczach, dało się odczytać pełne napięcia oczekiwanie.
Gdy wreszcie nieruchomy, leżący niczym umarły, młodzieniec raz i drugi poruszył się lekko, z ich piersi wydobył się odgłos przypominający westchnienie ulgi. Podeszły do leżącego, otaczając go ciaśniejszym kręgiem. Lecz przywódca nie dozwolił, aby zbliżały się zanadto. Znów podźwignął się z piasku i kołysząc niezdarnie, gestem nakazał, iżby się stwory cofnęły, a sam przyklęknąwszy przy Hansie, długo, bardzo długo wpatrywał się w jego twarz, posykując coś z cicha, by na koniec położyć na piersi młodzieńca dziwną księgę zapieczętowaną siedmioma pieczęciami z wosku.

* * *

Wracałem do przytomności. Zdawało mi się – było to nader szczególne uczucie, jakiego czasem można doświadczyć we śnie – iż przypływam skądś i odpływam w jednakowym powolnym rytmie. Odzyskałem już świadomość, już doskonale przypomniałem sobie wszystko, co mi się przytrafiło na łączce porosłej cudownymi kwiatami, lecz ciągle nie czułem swego ciała. Istniałem niczym sama, czysta, nieskażona materią świadomość.
Później zaś – nie wiem, ile czasu minęło od momentu, w którym się ocknąłem do owej chwili – później zaś, począłem odczuwać mrowienie w nogach i rękach. Od rąk i nóg czucie rozszerzało się na całe ciało, aż wreszcie odzyskałem nad nim zupełną kontrolę. Usiłowałem podnieść się, ale chyba byłem jeszcze nazbyt słaby, iżby tego dokonać. Otwarłem zatem tylko oczy i zdumiałem się.
Oto bowiem odzyskując zmysły, byłem przekonany, iż nadal znajduję się na łączce, gdzie trujący opar, jadowita woń kwiatu, pozbawiła mnie przytomności; tymczasem ponad swoją głową, miast nieba ujrzałem nierówny, kamienny strop jaskini, po którym pełgały krwistoczerwone rozbłyski.
A zatem?... Zatem wniosek mogłem wysunąć tylko jeden. Ktoś mnie znalazł i przyniósł tutaj. Ktoś nade mną czuwał. Chyba nie był to wróg, lecz osoba życzliwa, wróg bowiem zapewne nie zatroszczyłby się o mnie, o ile w ogóle nie pozbawiłby mnie życia.
Tymczasem żyłem. Tak, żyłem. I z każdą chwilą umysł stawał się jaśniejszy, a ciało nabierało mocy. W zasadzie było mi dobrze. Leżałem wygodnie i odczuwałem spokój. Powiadam w zasadzie, ponieważ coś jednak mi doskwierało. Był to gniotący ucisk, jaki odczuwałem na piersi, ucisk na tyle mocny, aby utrudnić oddychanie. Prócz tego był jeszcze smród. Smród tak obrzydliwy i tak gęsty, iż zdawało mi się, że wręcz można go dotknąć. Pomyślałem, że jeśli nie przestanie cuchnąć, chwycą mnie mdłości i zwymiotuję.
Podniosłem ręce, aby rozpiąć koszulę na piersiach i tym samym ułatwić sobie oddychanie, ale natrafiły na coś dziwnego. Czy to, iż nie oczekiwałem niczego nadzwyczajnego, czy może na tyle odzyskałem już siły; jakkolwiek by nie było, usiadłem gwałtownie.
Ciężar do tej pory przygniatający mi piersi ustąpił. Coś upadło z łoskotem na ziemię. Spojrzałem w tym kierunku i... zamarłem. Nie wiem czy bardziej ze zdziwienia, czy raczej z przerażenia.
Oto obok mnie, na miałkim piasku wyścielającym dno pieczary, w której się znajdowałem, leżała duża, oprawna w zieloną skórę zdobną rozmaitymi ornamentami, księga. Z jej boku na niezbyt długich, uniemożliwiających otwarcie woluminu, jedwabnych sznurkach, zwieszało się siedem woskowych pieczęci, a na każdej z nich odciśnięty był jakiś, nieznany mi, kabalistyczny znak. A zatem ów KTOŚ lub owo COŚ wiodło mnie konsekwentnie ku wytkniętemu uprzednio celowi.
Przypomniał mi się łaciński napis widniejący u dołu mapy wyspy:

ET VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM.
I UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ
SIEDMIOMA PIECZĘCIAMI.

Tak! Przybyłem na wyspę i dokładnie jak przepowiedział to napis, ujrzałem ową księgę! Boże! Strach zdławił mi gardło. Zimny pot jął spływać cieniuchną strużką wzdłuż kręgosłupa.
Chociaż sama księga – prócz tego, iż na okładce nie wytłoczono żadnego tytułu – niewiele różniła się od innych starych ksiąg, sprawiła, iż począłem odczuwać grozę. Byłem igraszką w rękach jakowychś sił nieznanych a potężnych, sił zdolnych dokonać ze mną wszystkiego, czego tylko zapragną, ja zaś nie byłem w stanie im się przeciwstawić.
A może byłem?... Może byłem, tylko nie wiedziałem jak?...
Ostrożnie ująłem leżącą księgę i przyjrzałem się jej z bliska. Na okładce dostrzegłem odciśnięte i wyzłocone ornamenty, ornamenty dokładnie te same, które widniały na szkatułce i na owym głazie, na którym spędziłem poprzednią noc. Znów dominował motyw odwróconego trójkąta i liści bluszczu.
Delikatnie odłożyłem księgę na bok i podźwignąwszy się na nogi, rozejrzałem bacznie dookoła.
I wówczas mój umysł nie zniósł już następnej porcji niesamowitości i grozy. Zobaczyłem otaczające mnie postacie – szkaradne, ohydne, bluźniercze postacie, które do bytu powołać mógł jedynie jakiś demiurg schorzały w swojej wyobraźni.
Jąłem krzyczeć. Mój wrzask narastał, stając się coraz wyższy i wyższy, aż osiągnąwszy pewien pułap, jął opadać, by na koniec przejść w charczenie. Wszystko to powtarzało echo, odsyłając z powrotem krzyk z pustki rozległych kamiennych korytarzy, które wiodły kędyś hen, daleko w głąb ziemi.
Znalazłem się na granicy szaleństwa i tylko cud mógł mnie uratować, tylko cud sprawić, bym zachował zdrowe zmysły. I wówczas ów cud się zdarzył. Oto bowiem pokraczne stwory, które rozpoznałem bez trudu, ich podobizny bowiem ozdabiały starożytną mapę wyspy, jeden po drugim jęły przybliżać się ku mnie, a ustawiwszy w szeregu, padały na twarze, oddając mi hołd i pokłon.
Jak raptem począłem krzyczeć, tak i raptem zamilkłem. Przyglądałem się temu pełen zdumienia i zaskoczenia. A zatem nie musiałem się ich lękać. Oto bowiem pokazały mi dowodnie, iż uznają moją zwierzchność nad sobą i moją nad nimi władzę.
Stałem naprzeciw potworków milczący, czekając, co też dalej będą czyniły, a one raz po raz, siedmiokroć, powstawały na nogi, by ponownie padać przede mną na twarze.
Gdy skończyły ceremonię, wszystkie prócz jednego, tego o najszkaradniejszej gębie, cofnęły się pod przeciwległą ścianę. Ów, który pozostał, dość długo, nie poruszając się wcale, wpatrywał się tylko w moją twarz, a potem ułożywszy szpetne wargi w długi, wąski ryjek, zasyczał.
I o dziwo – wraz z owym sykiem w moim umyśle jęła formować się myśl. Myśl, którą – czego byłem pewny – przesłał wprost do mego mózgu ów pokraczny stwór.
To było niesamowite. Rozumieć obcą sobie gatunkową istotę, nie znając jej języka. Widać, iż możemy się bez najmniejszego nawet trudu porozumieć.
Stwór zasyczał raz jeszcze i wtedy pojąłem wagę informacji, którą chciał mi przekazać. Wsłuchałem się zatem uważnie w myśl wdzierającą się mi pod sklepienie czaszki.
Nie przybyłeś tu przypadkiem, człowiecze! Nie przypadkiem! Czekaliśmy na ciebie od dawna. Przez dnie i noce i tygodnie. Przez miesiące i pory roku. Przez lata wlokące się w nieskończoność... W nieskończoność...
Po chwili milczenia stwór ciągnął dalej:
Twój naddziad przed wiekami był już na tej wyspie. Zatem nie gościmy pierwszej osoby z rodziny Semberków. Twój naddziad poprzysiągł, na wszystko, w co wierzył i szanował, iż powróci tu, by dokonać pewnego obrzędu...
Jakiego obrzędu? – przerwałem stworowi zaintrygowany, a i zaniepokojony jednocześnie.
Nie przerywaj, panie – odrzekł na to. – O obrzędzie dowiesz się aż nadto, tyle iż w stosownym po temu czasie. A zatem twój naddziad poprzysiągł, iż powróci tu, by dokonać pewnego obrzędu, a gdyby mu cokolwiek przeszkodziło owo uczynić, nam, których tu oglądasz, przekazuje władzę nad jego potomstwem, aż do siódmego pokolenia. Ażeby ktoś z jego krwi, ktoś z jego kości, dopełnił tego, czego on dopełnić nie mógł.
W zamian za przysięgę, wziął od nas ogromne skarby, lecz aby móc pozostać ich właścicielem, aby ich nie utracić, iżbyśmy ich posiadaną,a obcą ludziom mocą, nie unicestwili przypadkiem, zobligowany był podtrzymać ciągłość swego rodu, przekazując zarówno życie, jak i swój dług potomstwu. A twój przodek był zachłanny, panie! O! Bardzo zachłanny!
Teraz zrozumiałem nareszcie, dlaczego w podeszłym wieku uciekł z Krzykos do N. i czemu poślubił tam młodą dziewczynę, która dała mu syna. Uciekł, bo nie miał zamiaru dochowywać obietnicy i powracać na wyspę. Naiwny, jakby stwory, które tu ujrzałem, nie były zdolne odszukać go i przymusić do tego, jak owo uczyniły ze mną. A żona i dziecko potrzebne mu byli wyłącznie, by nie utracił bogactw uwiezionych z wyspy do dalekiej ojczyzny.
Chociaż sporo już wiesz, mój panie, nadal to, co najistotniejsze, co stanowi jądro tajemnicy, skryte jest przed twoimi oczyma i twoim umysłem. Mniemam, iż dostąpiwszy wtajemniczenia, nie postąpisz tak, jak przed stuleciami postąpił twój przodek – podle i haniebnie: cedując swój dług na potomstwo – stwór kontynuował swą przemowę. – Mniemam, iż gdy twój rozum dostąpi oświecenia, gdy – jedną po drugiej – skruszysz pieczęcie tajemnicy, świadomie i dobrowolnie zapragniesz nam pomóc... Wiedzieć musisz o dwu rzeczach: iż chociaż podstępnie i pozbawiając możności o decydowaniu o sobie – sprowadziliśmy cię na wyspę, to owa pomoc, iżby mogła być skuteczna, musi wypływać z nieprzymuszonej woli, zrozumienia i chęci pomocy.
Ale czego, czego właściwie oczekujecie ode mnie? Przemawiasz już tak długo, a wciąż nie wiem, kim jesteście, ani po co się tu – ja, konkretnie ja – znalazłem, ani też cóż takowego mam uczynić? – zapytałem poirytowany z lekka.
Wszystko we właściwym czasie – odparł stwór. – Teraz co najwyżej odpowiem na jedno z twych pytań. Jesteś Semberkiem w siódmym pokoleniu... Po twej śmierci – choćbyś i miał potomstwo – umowa między nami a twoim naddziadem wygasa, a gdyby to się stało... Cóż, powiem szczerze: jest to kwestia życia bądź śmierci – a właściwie nie tak, z natury bowiem swojej jesteśmy nieśmiertelni – jest to kwestia dalszej walki o należne nam prawa, bądź też przymusowej kapitulacji, przed wrogą i wstrętną nam mocą. Pojmujesz teraz, iż jako jeden jedyny, ten, który może uchronić od najgorszego, jesteś dla naszej rasy szczególnie cenny? Ale skończmy na razie rozmowę.
Stwór syknął jakoś inaczej, tak iż znaczenia tego syku mój umysł nie zdołał rozszyfrować, a wtedy podeszło ku mnie dwu szpetnych karłów i chociaż delikatnie, to jednak stanowczo ująwszy mnie za ręce, powiodło wąskim korytarzem prowadzącym z pieczary, w której się znajdowałem, kędyś w głąb wyspy.
Ściany skalnego tunelu nierówne i chropowate jarzyły się jakąś niesamowitą fiołkowobłękitną poświatą, dostarczając tyle blasku, iż marsz i to nader szparkim krokiem, po wysypanym żwirem podłożu, nie sprawiał mi najmniejszych nawet trudności.
Wszystko to było nader niesamowite i tak różne od tego, czego tylko zaznałem w swoim dotychczasowym życiu, iż mimo pewnego oswojenia się z dziwacznością i nierealnością zdarzeń doświadczanych od pewnego już czasu, znów – mimo iż wpierw przyćmiony – powrócił lęk, drążący moją duszę niczym robak przegryzający się przez drewno.
Korytarz czas jakiś łagodnie opadał, aby raptem unieść się ku górze, jednocześnie skręcając pod kątem prawie prostym i ukazać poza swym wylotem niezbyt wielką pieczarę, której ściany i dno wyścielone były cudownymi dywanami, jedwabistymi i miękkuchnymi w dotyku, a utkanymi z piór jakichś egzotycznych ptaków.
Pod jedną ze ścian widniało niezbyt wysokie podwyższenie, całe wymoszczone stertą czegoś, co przypominało wyglądem puchowe kołdry. Tuż obok podwyższenia znajdował się sześcioboczny blok wyrobiony z jednej bryły malachitu, doskonale wypolerowany i zdobny wymyślnym płaskorzeźbionym ornamentem.
Na blacie owego bloku ustawione były pozłociste, sadzone kamieniami szlifowanymi kunsztownie i siejącymi ogniste błyski, naczynia z rozmaitymi potrawami, których nawet nie umiałem nazwać. Pomiędzy nimi zauważyłem flasze i amfory z napojami oraz ręką nie byle jakiego mistrza wyrzezany z kryształu górskiego niewielki pucharek.
Oto twoje mieszkanie. Tu będziesz, panie, sypiał i jadał – ozwało się w mym mózgu, chociaż żaden z karzełków nie wydał z siebie głosu.
Pociągnęli mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Prawie całe zajmowała spora sadzawka napełniona ciepłą – sprawdziłem to dotykiem dłoni – mlecznobiałą cieczą o mocnym zapachu hiacyntów.
Tu możesz oczyścić się z brudu – nowa myśl odezwała się w mózgu – Tu będziesz mógł odpocząć i odzyskać siły, jeżeli poczujesz się wyczerpany.
I znów kilkanaście kroków dalej i nowe pomieszczenie.
Poza otworem w dnie jaskini – zda się sięgającym dość głęboko, bo aż powierzchni podziemnego strumienia, którego szum, szum silnego i wartkiego nurtu, dobiegał uszu – nie było nic zgoła.
Tutaj będziesz mógł załatwić swoje naturalne potrzeby – rozległo się pod sklepieniem czaszki.
Później wróciliśmy do pierwszej z pieczar. Karły podprowadziwszy mnie do miękko wysłanego leża, skłoniły się w milczeniu i oddaliły w kierunku wyjścia. Jeden z nich mijając malachitowy stół (używam określenia stół, ów sześcian bowiem taką właśnie rolę spełniał, chociaż w niczym zwyczajnego stołu nie przypominał) położył na nim oprawną w safian, opieczętowaną siedmioma pieczęciami księgę. Nie miałem pojęcia, skąd ją wziął, bo wcześniej nie widziałem jej w jego ręku.
Jeszcze jedna zagadka...
Skoro zostałem sam, udałem się natychmiast do pokazanej mi uprzednio sadzawki i rozebrawszy się, zanurzyłem w ciepłej kąpieli. Odczuwałem cudowną błogość. Zmywałem z siebie brud, jednocześnie odczuwając napływ nowych sił i wyostrzenie jasności umysłu.
Ciecz, w której się zanurzyłem, opalizowała z lekka, powoli zmieniając barwę z mlecznobiałej na szafranowożółtą, później na ostro pomarańczową i wreszcie na szkarłatnoczerwoną, momentami przechodzącą w purpurową. Wyszedłem z kąpieli odświeżony i rześki. Było mi ciepło, bardzo ciepło, a kropelki wilgoci perlące się na skórze, błyskawicznie znikały, wysychając w suchym powietrzu.
Postanowiłem, iż winienem również uprać swe odzienie. A ono, gdy to uczyniłem, uległo jakiejś dziwnej przemianie – nie tylko że znikły zeń wszelkie ślady uszkodzeń, ale stało się mocne i na powrót nowe.
Gdy ukończyłem ablucję i pranie, ciecz w sadzawce wzburzyła się nagle, na jej powierzchni jęły się tworzyć ogromne bąble, które z sykiem pękały, uwalniając gaz, jaki je wypełniał. Potem zdało mi się, iż cała zawartość sadzawki jęła wrzeć. Temperatura w pomieszczeniu gwałtownie wzrosła, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Lecz wszystko to trwało ledwie kilka chwil. Jak owe dziwy gwałtownie się zaczęły, tak też gwałtownie ustały. Powierzchnia cieczy uspokoiła się i odzyskała swą pierwotną, mlecznobiałą, z lekka opalizującą barwę.
Wróciłem do pieczary, przeznaczonej mi na mieszkanie. Widok potraw, którymi zastawiony był stół, natarczywie przypomniał o głodzie, coraz mocniej ściskającym mi bolesnym skurczem wnętrzności. Lustrowałem z zaciekawieniem widok półmisków i talerzy. Były na nich jakieś mięsa, przyrządzone, przyprawione i przyozdobione w nieznany mi sposób. Dalej – białawożółte bulwy, egzotyczne owoce, wreszcie też coś, co odrobinę przypominało galaretkę, ale było nazbyt rzadkie, żeby w całej pełni na jej miano zasługiwać. Od jedzenia smużył się miły dla nozdrzy i podniecający dla podniebienia zapach.
Nie namyślałem się już dłużej i rozsiadłszy wygodnie na miękkim legowisku, jąłem się posilać. Wszystko czegokolwiek kosztowałem, miało wyborny smak, dostarczający niewysłowionej wprost rozkoszy podniebieniu. Nie sądzę, iżby najwięksi bogacze, najpotężniejsi z monarchów mieli możność jeść, choćby tylko raz w życiu, równe tym wspaniałości.
Flasze i amfory napełnione były alkoholizowanymi napojami, doskonałymi w smaku, o cudownym aromacie i barwach. Napojami przyprawiającymi o lekkuchny zawrót głowy, ale nie działającymi tak oszołamiająco, jak trunki, które pijałem wprzódy, w swoim świecie.
Najadłszy się i napiwszy – aż do przesytu – spojrzałem na leżącą, na skraju malachitowego blatu, księgę. Mimo iż wiedziałem, że jestem tutaj bezpieczny, sposób bowiem, w jaki ze mną postępowano, zdawał się na to wskazywać jednoznacznie, na jej widok poczułem się jednak nieswojo. Stanęły mi bowiem w pamięci wszystkie dotychczasowe niemiłe, budzące dreszcz grozy zdarzenia, których owa księga była niejako symbolem.
Ale przecież jakaś siła, coś, czego nie sposób opisać, jeśli samemu się tego nie doświadczyło, jakiś wewnętrzny przymus, popychały moją dłoń ku woluminowi oprawnemu w safian. Dłoń sunęła wolno, cal po calu, aż wreszcie dotknęła złoconego brzegu, a palce zwarły się na nim w mocnym uchwycie.
Ująłem księgę w obie dłonie i – nie wiedzieć czemu drżąc – patrzyłem na nią. I oto raptem, skądś z najdalszych pokładów umysłu, z mrocznych głębin niepamięci, wypełzł do wierzchu znajomy mi syczący głos koszmarnego mnicha w kapturze nasuniętym na wężową głowę:
Złam pieczęcie... Złam pieczęcie...”
Nie, nie słyszałem żadnego realnego głosu, to była tylko myśl, nic nadto. A jednak... jednak podziałała na mnie hipnotycznie. Bezwolnie poddałem się wewnętrznemu przymusowi.
Spoglądałem na własne palce jakby z pewnego oddalenia, z jakiegoś dystansu, tak jakbym tkwiąc w ciele, jednocześnie nie miał nad nim żadnej władzy. Szeroko otwartymi oczyma śledziłem ruch kciuka i palca wskazującego. Nacisnęły na wosk, a ów pękł. Rozkruszyły go i odrzuciły na bok.
A potem, potem pieczęcie jedna po drugiej pękały, aż złamana została ostatnia. Dostęp do wnętrza księgi był wolny...
Serce łomotało mi w szalonym rytmie, omal nie rozsadzając klatki piersiowej. W ustach poczułem suchość i dłonie mi drżały. Powoli, bardzo powoli, odchylałem na bok okładkę, pełen lęku, iż może ujrzę coś groźnego, coś przerażającego, a jednocześnie ciekawość przymuszała mnie, bym zajrzał do wnętrza. Zerknąłem na pierwszą stronę otwartej już księgi i ogarnęło mnie ogromne rozczarowanie. Oto bowiem patrzyłem na pożółkły ze starości pergamin, szeleszczący i szorstki, na którym nie wypisano ani jednej litery, nie skreślono ni jednego znaku. Przerzucałem kartkę za kartką, lecz wszystkie były jednakie – przeraźliwie puste.
Oto jedna z owych tajemnic, która po bliższym przyjrzeniu się im, miast się odkrywać, stają się jeszcze bardziej tajemnicze. A może?… a może to wszystko nicość? Pustka i nicość?” – pomyślałem.
Już z niechęcią i czymś w rodzaju psychicznego niesmaku miałem księgę odsunąć od siebie, gdy oto naraz, spośród jej kart, kart czystych i nie zapisanych, rozległ się zrazu szept, który nasilił się, aż wreszcie przemienił w głos, całkiem wyraźny głos, o łagodnym brzmieniu, wypowiadający słowa, których pojedynczych dźwięków nie pojmowałem, lecz ich sens i sens zdań, które budowały, był dla mnie całkiem zrozumiały. Zadrżałem, gdy dotarło do mojej świadomości:
A zatem przekroczyłeś próg, przestąpiłeś granicę, spoza której nie ma już powrotu. Nie musiałeś, lecz wybrałeś. A skoro wybrałeś, już musisz poznać. Poznać wszystko. Do końca. Aż do samego jądra tajemnicy...”
Siedziałem nieruchomo, zapatrzony w mówiącą księgę, mimo woli powstrzymując oddech i z całej mocy zaciskając dłonie w pięści, aż pobielały mi knykcie. Przed szeroko rozwartymi oczyma jęły pojawiać się koncentryczne, srebrzystoszare kręgi, obracające się z szaloną prędkością, coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zlały się w tuman mgielny, z którego zaczęły wyłaniać się obrazy. Zrazu nieostre i rozmyte, ale w miarę jak natężałem wzrok, bardziej i bardziej wyraźne, aż nareszcie stały się doskonale czytelne.
Oto przesuwały się przede mną widoki miast, których bez wątpienia ludzka ręka nie wzniosła. Miast monstrualnych i mrocznych, o dwu dominujących barwach: czerni i szarości, poprzecinanych gdzieniegdzie tylko rozbłyskami czerwieni granatu. Ulicami tych miast, stojących wzdłuż morskiego wybrzeża, którego piasek ustawicznie lizały długie jęzory ołowianosinych fal, przesuwali się w nigdy niekończącym się korowodzie, jakowiś ludzie – nie ludzie, zwierzokształtne istoty, od których emanował smutek i ból. I ów smutek i ból był tak silny, iż docierał do mnie. Oni cierpieli i ja cierpiałem wraz z nimi. Ale o dziwo, owo cierpienie, w miarę jak trwało coraz dłużej i dłużej, stając się wprost niemożliwe do zniesienia, jednocześnie poczynało dostarczać rozkoszy. I to rozkoszy tak wielkiej, tak głębokiej, że aż nieporównywalnej z żadnym ludzkim doznaniem.
Nie wiem skąd, ale wiedziałem to, iż owe miasta, wielkie miasta, potężne miasta – jedyne w swoim rodzaju w całej niezmierzonej przestrzeni Kosmosu – skazane są na powolne konanie i w końcu na unicestwienie.
Czułem nienawiść ich mieszkańców, nienawiść tak mocną, że aż wdzierającą się dominującym bólem w samą głębię mózgu, nienawiść ku jakowymś innym istotom, których sylwetki w rozmytej perspektywie, rozświetlonej błyskami promieni słonecznych, rysowały się kędyś na jasnobłękitnym tle firmamentu.
Zapragnąłem przyjrzeć się im bliżej i... spostrzegłem ludzi. Zwykłych ludzi. Członków mojego gatunku. Zrozumiałem, że nie wiedzą oni niczego zgoła o owych miastach mrocznych i o przepełnionych bólem rozpaczy zwierzokształtnych istotach.
Dwa światy – świat czerni i świat blasku, przenikające się wzajemnie, a jednak tak od siebie odległe. I pojąłem, iż mój świat może się obejść bez tego drugiego świata, lecz ów bez mojego skazany jest na zapomnienie, gorsze może nawet od unicestwienia.
Chwile skapywały powoli i długo, zanim spostrzegłem – nie, nie jest to odpowiednie słowo, lecz niestety nie potrafię znaleźć innego, trafniejszego – że śród mych pobratymców znajdują się osobnicy mający pewną wiedzę o świecie mroku, czerni i szarzyzny, i że gdy oni czynią coś, czego znaczenia pojąć nie mogłem, lecz domyślałem się, iż ma to związek z oddawaniem kultu istotom z mroku, te ostatnie rosną w siłę, stając się potężniejsze, narasta ich nienawiść, a wraz z nią odczuwanie rozkoszy, której kulminacją jest rozpacz tak potężna, że aż popychająca ku czynom pełnym ohydy.
Zafascynowany spoglądałem nadal na obrazy przesuwające się powoli przed moimi oczyma, nie chcąc, nie mogąc, nie potrafiąc odwrócić się od nich. I wówczas w mózgu zakiełkowała myśl, że ów zapomniany świat smutku i rozpaczy niegdyś był inny, przepełniający sobą całą przestrzeń, ogarniający wszystkich nas ludzi i że mógłbym – być może – znowu stać się taki, gdyby ktoś z mojego gatunku sprawił, iżbyśmy stali się czcicielami tych, których kiedyś porzuciliśmy dla innych istot i innego świata.
I zrozumiałem jeszcze jedno, że odwrócenie biegu dziejów, odwrócenie czegoś, czego pozornie odwrócić się nie da, leży w MOJEJ mocy. JA jeden, jednym aktem SWOJEJ woli, jednym gestem, zdolny jestem zawrócić strumień czasu od ujścia do oceanu Wieczności, ku źródłom Prapoczątków, gdy czerń dopiero oddzieliła się od bieli.
Poczułem się silny. Potężny. I ważny. Pojąłem, na czym polega rozkosz, czerpana ze świadomości własnej mocy. Zachłysnąłem się sobą i sam sobą zadziwiłem. Oddałem się samouwielbieniu.
Naraz czar prysnął. Obrazy znikły. Znów znalazłem się w urządzonej z przepychem pieczarze. Uniosłem głowę sponad otwartej księgi i dostrzegłem stojącą obok wejścia postać karła.
Ów ujrzawszy, iż odzyskałem panowanie nad zmysłami, podszedł ku mnie i ująwszy za rękę, bez słowa poprowadził korytarzami drążonymi w twardej skale, prawdziwym ich labiryntem, siecią, w której raz ugrzązłszy, można było się błąkać do końca swych dni, nie odnalazłszy drogi ku dziennemu światłu, ku powietrzu, słonecznym promieniom, zapachom rozgrzanej ziemi, ziół, traw, kwiatów, ku pieszczocie delikatnego wietrzyku.
Idąc, początkowo usiłowałem zapamiętać drogę, którą wiódł mnie stwór, wszakże rychło dałem temu spokój. Zagubiłem się w plątaninie mrocznych korytarzy, rozświetlanych jedynie fosforyzującym poblaskiem sączącym się ze ścian. Dałem za wygraną, biernie i ulegle trzymając się przewodnika.
Nasza wędrówka musiała trwać długo, nader długo, po jakimś bowiem czasie jąłem odczuwać dominujący ból w stopach i ucisk w piersi. Zatrzymałem się i oparłszy o chłodną kamienną ścianę, odpoczywałem.
Karzeł wyraźnie się niecierpliwił, co raz szarpiąc mnie za rękaw, ale nie zwracałem na niego uwagi. W dalszą drogę ruszyłem dopiero wówczas, gdy rytm serca na nowo stał się normalny i przestałem szybko i płytko oddychać.
Ale teraz wędrówka nie trwała już długo. Oto skręciliśmy w niski korytarzyk, który zaprowadził nas do owalnej groty. Była pusta. Nagie kamienne ściany i czarny, smoliście czarny piasek zaścielający jej dno, sprawiały przygnębiające wrażenie. Błądziłem wzrokiem po pomieszczeniu i naraz... Naraz zauważyłem bardziej zdziwiony niż przestraszony: Oto z kąta spowitego nieprzeniknionym mrokiem, wysunęła się znajoma mi już sylwetka tajemniczego mnicha.

* * *

Tym razem nie krył swojej przerażającej głowy pod kapturem. Wężowe nieruchome oczy spoglądały na mnie przenikliwie, a długi, rozwidlony na końcu język co raz wysuwał się z ust, aby na powrót błyskawicznie w nich zniknąć.
A zatem spotkaliśmy się znowu... Hansie – wysyczał stwór, a w syku tym było coś bluźnierczego. – A zatem spotkaliśmy się znowu – powtórzył. – Do tej pory miałem cię strzec i ochraniać. To było łatwe. Teraz zaś stoi przede mną nieporównywalnie cięższe zadanie. Teraz mam ci przekazać pewną tajemnicę. Tajemnicę, której cząstkę dano ci już posmakować. Tajemnicę, o którą ledwie się otarłeś, a już rozpaliła wyobraźnię.
Ale nim ostatecznie zerwę zasłonę i twoim oczom odkryję coś, czego jeszcze nikt przed tobą nie oglądał, będę musiał rozjaśnić twój umysł. Umysł, który zdaje się niczego nie pojmować, chociaż może i niejednego się domyśla. Posłuchaj mnie zatem:
Gdy jeszcze nie było czasu ani nieba i jego bezkresnej otchłani, ani gwiazd, ani czerni nocy, ani światłości dnia, ja już zaistniałem. Było nas dwu: On i ja i nikogo i niczego nadto. Czy twój ludzki mały, płytki rozum zdolny jest pojąć znaczenie tych słów? On i ja. Dwie jaźnie, zawieszone w doskonałej próżni.
Jego jaźń była starsza, to ona sprawiała, iż zaistniała moja. A potem... potem On zdecydował, iż powstawały byty, iż niebiosa zapełniły się bytami. Iż pustka przestała być pustką i czas – niezmordowany czas – rozpoczął swoją wędrówkę. Wędrówkę, której nie przerwie nigdy, nie ustanie w swym biegu ani na sekundę, aż do momentu, gdy wszystek wpłynie do oceanu Wieczności, a jego źródła wyschną raz na zawsze. Do momentu, gdy zapanuje ustawiczna teraźniejszość. Do dnia obrachunku dokonań wszystkiego, cokolwiek i kiedykolwiek zaistniało w nieskończoności Wszechświata. Do Dnia zwanego Ostatnim.
Gdy tylko powołał mnie do bytu i zaistniałem, zostałem przepełniony niewysłowionym szczęściem, a jedynym uczuciem, jakiego doświadczałem była miłość. Mijały wieki i stulecia. A może chwile? A może miliony lat? Aż wreszcie nadszedł moment, w którym, w najodleglejszych pokładach mojego umysłu, jęła kiełkować – zrazu nieśmiało, by później rozrosnąć się w potężne drzewo – myśl pewna...
Przerwał, w zamyśleniu spoglądając niewidzącymi oczyma gdzieś w dal niezmierzoną, poprzez grube ściany skał, sklepiających się ponad naszymi głowami setkami tysięcy ton ciężaru.
Na jego twarzy odmalował się bezgraniczny smutek. I rozpacz, rozpacz tak wielka, że i mnie samemu jęła się ona udzielać. Drgnął, jakby raptem obudził się z głębokiego snu i jego oblicze znowu zatraciło jakiekolwiek cechy człowiecze, stając się na powrót nieruchomą wężową maską.
Oto pomyślałem sobie – ciągnął dalej potworny stwór – iż dlaczego On, tylko On, ten Pierwotny, szczyci się i jest dumny ze swoich dokonań? Czemu jemu i tylko jemu, wszystko – jak Kosmos bezgraniczny – oddaje cześć i uwielbienie?... o mnie nikt nie wiedział... a może nie pamiętał?...a czyż byłem dużo gorszy od Niego?... miałem siłę, i władzę, i moc. Byłem potężny, byłem wielki. Na moje słowo formowały się światy. Na odzew mej woli piaski pustyni zasypywały bujne lasy. Byłem wreszcie piękny. Najpiękniejszy z wszelkich Jego stworów. Byłem piękny niczym światłość. Sam to powiedział. Szczycił się, iż sprawił, że zaistniało tak delikatne, wysublimowane, najdoskonalsze w każdym detalu piękno...
... ale popełnił jeden błąd... poważny błąd... Dał mi wolną wolę, dał możność wyboru, nie zakazał marzeń ni snów o władzy jeszcze większej, niż ją miałem w nieskończoności Wszechświata. A moja władza była ogromna...
Niejednokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak, a nie inaczej postąpił. Przecież był najwyższą mądrością, wiedział o wszystkim, zanim zaistniało, zanim się dokonało. Zatem musiał wiedzieć i to, że w mym umyśle poczną się lęgnąć myśli-robaki, drążące mnie od wewnątrz niczym korniki drążące spróchniały pień wierzby. Może chciał ze mnie zakpić? Może wypróbować? Może napawać się moim cierpieniem... Ach tak! On wiedział, iż będę cierpiał od chwili, gdy tylko zapragnę Mu dorównać!
Zdumiony i przerażony słuchałem słów bluźnierczego mnicha. I chociaż całe moje jestestwo buntowało się przed nimi, mówił w sposób tak przekonujący, z taką pasją, z taką siłą, iż mimo woli poczynałem mu współczuć. Jeszcze próbując zachować resztki racjonalnego myślenia, zapytałem nieśmiało:
A może On cię po prostu tak kochał i takim darzył zaufaniem, iż nigdy i w niczym nie chciał ograniczać? Krępować twej woli ani twej siły, ani twych myśli?
Ach! – wybuchnął wężogłowy mnich. – Nie broń Go! I ty go bronisz?! Ty Go tłumaczysz?! Ja wiem, że zechciał się napawać moim cierpieniem. Cierpieniem z żądzy dorównania Mu i przewyższenia Go, z żądzy zajęcia Jego miejsca. Och! On to wiedział, patrzył na moje wewnętrzne zmagania. Patrzył i milczał. Patrzył jak ból pożądliwości, niezaspokojonej pożądliwości rozrywa mnie wprost na strzępy, kawałkuje, rozdziera. I pomyśl! Nie odsunął mnie od Siebie! Nadal pozwalał mi być drugim po sobie we Wszechświecie! Jakże to wytłumaczyć? Albo mną pogardzał i lekceważył, albo... albo się lękał. I jedno i drugie było dla mnie poniżające i nie do zniesienia.
Aż nadszedł moment, kiedy rzuciłem Mu wyzwanie. Bluznąłem Mu nim prosto w twarz. Nie, On nie ma twarzy. Przelałem całą moją do Niego nienawiść wprost z umysłu, do umysłu. Ale On jeszcze i wtedy nie chciał ze mną walczyć! Nie chciał! Gardził mną! Czy ty wiesz, co znaczy odczuwać, że się jest pogardzanym? Wiedzieć, rozumieć, myśleć o jednym tylko, wciąż o jednym, o jednym! O tym, iż jesteś nikim, iż mają cię za nic! Od pogardy nie ma chyba większej tortury!
Ach! jakaż radość ogarnęła moje jestestwo, skorom zobaczył, że w swych doznaniach wcale nie jestem osamotniony. Oto część bytów, mnie podobnych, choć młodszych i niemających nawet cząstki mojej mocy i znaczenia stanęła za mną. Teraz gdy było nas wielu, poczułem potężny przypływ siły! Chciałem walki. Walki z NIM. I wiedziałem, i byłem pewny, iż muszę wygrać. Muszę!
Znów zamilkł. Nieruchoma, wężokształtna maska, poczęła się zmieniać, elastycznieć, aż stała się zdolna do wyrażania uczuć tak jak najpierw.
Oto spoglądałem na nieszczęśnika. Na kogoś, kto beznadziejnie przegrał i wie o tym, ale mimo wszystko nie poddaje się do końca. Choć rozumie, że nic, i nikt, i nigdy nie może go uratować, wydźwignąć z otchłani nieszczęścia, do której skok świadomie wybrał, i dobrowolnie. I wówczas, za to, iż jednak się nie poddaje, poczułem doń nagły przypływ sympatii i słabe, bardzo słabe, lecz przecież coraz bardziej narastające uczucie niechęci ku TEMU, którego nienawidził mnich.
I jak myślisz? Czy osobiście podjął ze mną walkę? Och, nie! On po prostu wydał rozkazy wiernym sobie bytom i przegnał mnie precz z miejsca, czy też raczej punktu, gdzie nie ma czasu, ni przestrzeni. Przegnał tutaj, na tę planetę. Moje miejsce zajął ktoś inny. Ja zaś i ci, którzy opowiedzieli się po mojej stronie, upokorzeni i podbici, czekamy z wiarą na moment, w którym nadejdzie rozkosz odwetu. Bo odwet nadejść musi. Gdyby bowiem miało być inaczej, jakiż sens miałoby to, że istnieję, jakiż sens miałoby moje uporczywe trwanie, kurczowe trzymanie się jednej myśli, myśli o zemście, która sprawia, iż do tej pory jeszcze nie oszalałem, chociaż jestem bliski obłędu!
Miał nadzieję, że skoro się mnie pozbył, wszystko już pójdzie gładko. Wszakże był w błędzie. Upatrzył sobie nowych ulubieńców – gatunek, do którego sam należysz. Ale zmieszałem Mu szyki. Popsułem wszystko. Sprawiłem, iż prócz nielicznej garstki, cała reszta ludzkości czyni to i tak, jak ja chcę, a nie On. Ba! Sprawiłem też, iż śród ludzi znajduje się wielu takich, którzy mnie, a nie Jego uznają za swego najwyższego pana. Dla mnie odprawiają obrzędy, dla mnie spalają kadzidła, do mnie zanoszą modły.
Ale i On nie dał za wygraną. Mało mu było tego, iż mnie upokorzył, mało, iż przegnał, pozbawił znaczenia i władzy, jaką ongiś miałem. Jął ścigać i tu, na Ziemi.
Sprawił, że po śmierci Jego Syna, do której nie kto inny, lecz ja właśnie podbechtałem Jego własnych kapłanów (z czego jestem dumny), miast zdobyć więcej zwolenników i wyznawców, począłem ich tracić. Zrozumiałem, iż znowu przegrałem. Ale jednak nie poddałem się przecież. I nigdy nie poddam!!!
Ostatnie zdanie rozdarło ciszę podziemia ochrypłym krzykiem, w który włożył całą swoją nienawiść i całą swoją mękę. Z odległych korytarzy, odbite od skalnych ścian, wracały echem słowa:
... – nie poddam... nie poddam... nie poddam...”
Chyba że mnie uwięzi w miejscu, z którego nie będę w stanie się wydostać, lub ostatecznie unicestwi aktem woli odwrotnym do tego, którym na początku czasu powołał mnie do bytu... – dokończył myśl prawie szeptem.
Ale później z werwą podjął z powrotem:
Lecz ja nie załamałem się przegraną. Bój rozpocząłem na nowo. Krążyłem śród ludzi niewidoczny dla ich oczu, szeptałem do ich uszu, choć nie słyszeli mojego szeptu. I znów, powoli, lecz stale, przybywało tych, którzy we mnie nie w Nim, chcieli widzieć swego jedynego pana.
Jego kapłani poczęli ścigać mych wyznawców. Prześladowani i bici, kryli się po lasach i uroczyskach. Przelewali dla mnie krew i żywcem płonęli na stosach, konając w męczarniach. Wielu zdradziło, wielu się ulękło, wielu odwróciło ode mnie. Osłabłem. Wycofałem tutaj, na tę wyspę, zagubioną pośród niezmierzonej pustki oceanu, na wyspę, której nie odnajdziesz na żadnej z map, bo tej wyspy tak naprawdę nie ma.
Czekałem – nabierając sił i przygotowując się do nowej walki. Czekałem na dogodną chwilę. Twój naddziad obiecał, iż dzięki niemu kiedyś ona nadejdzie. I chwila ta właśnie teraz już nadeszła...
Wierni mi, przez lata i przez wieki całe żyjący w osamotnieniu, niechaj znów poczują się silni i ważni. Niechaj przestaną się lękać. Niech śmiało i otwarcie głoszą na nowo mą chwałę. Niech modlą się do mnie, niech cieszą się dla mnie, niechaj mi składają ofiary. Niech czynią wszystko, cokolwiek tylko może im dać rozkosz i zadowolenie. Niech nie cofają się przed niczym!
Tak, widzę to, ludzkość odwraca się od Niego. Ludzkość Go nie chce! Chociaż mnie nie zna, ba! nie wierzy we mnie, to jednak czyniąc to, co czyni, ceniąc to, co ceni, kochając to, co kocha, przynależy do mnie, nie do Niego!
Niektórzy się mnie lękali, niektórzy lękają jeszcze. Ty już nie. Wiem to, widzę to. Już nie budzę u ciebie grozy swoim widokiem. Wyczuwam myśl rodzącą się w twoim mózgu. Drobną na razie, ledwie kiełkującą: iż przecież chciałbyś mi pomóc. Bo ty masz szlachetne serce. Współczujesz skrzywdzonym. A czy znasz kogoś bardziej niż ja skrzywdzonego? Czy jeszcze jedna jedyna choćby istota bardziej cierpi w niezmierzonej otchłani Kosmosu niż ja? Niż cierpi SZATAN?...
Ukrył swoją wężową głowę w szczupłych kościstych dłoniach, przez których skórę przeświecały fioletowe żyłki i zdało mi się, że załkał, bo jego ciałem wstrząsnął spazm: jeden, i drugi, i trzeci. Lecz nie były to łzy ani ból, ani żal. To była wściekłość i nienawiść. Męka bezsilnej rozpaczy.
Stałem, patrząc na tego, który wreszcie wymówił swe imię. Imię straszne i budzące grozę. Lecz poza współczuciem dla cierpiącego, nie odczuwałem niczego ponadto.
Podszedłem doń i lekko, końcami palców dotknąłem ramienia Szatana. Wyrzekłem cicho:
Nie zawiedziesz się na mnie. Chcę ci pomóc. I uczynię wszystko, cokolwiek tylko w mojej mocy, aby przynieść nieco ulgi twemu utrapieniu.
Odsłonił twarz i patrzył długo, bardzo długo w moje oczy. Zdawało mi się, iż przewierca się w głąb mojej duszy, że nasącza ją swoją wolą, swoją nienawiścią, swoim bólem, swoimi pragnieniami i pożądaniami.
Dałem mu przyzwolenie. Świadomie i dobrowolnie, a on je skwapliwie wykorzystał. Gdybym nie wyrzekł wcześniej owych słów, nasze drogi musiałyby się nieodwołalnie rozejść (nikt mi tego nie powiedział, a przecież miałem tę pewność), ale ja zapragnąłem pozostać z nim na zawsze. W moim sercu jęło się budzić nowe uczucie. Uczucie miłości do Szatana.
On już nie mówił, on myślał, przelewając całe zdania wprost do mego mózg. Czując, iż jeszcze – w ostatniej chwili mogę się zawahać, rozmyślić, ulęknąć – nie używając słów, powiedział:
Tylko ja, Szatan, twardo stoję na ziemi. Tylko ja, Szatan, spośród wszystkich duchowych istot jestem realistą i obce mi są idealistyczne mrzonki wzywające ludzi, by oddawali się smutkowi, cierpieniom, umartwieniom, upokorzeniom i postom. Ja jestem najwyższą mądrością, która głosi, że każda myśl, każde słowo, każdy czyn – wszystko to jest dobre, wszystko dozwolone, o ile człowiekowi dostarcza zadowolenia, o ile mu służy...”
Drżałem na całym ciele, czując niewysłowioną wprost rozkosz i radość, że spośród tylu innych, spośród setek tysięcy i milionów istot ludzkich, Szatan mnie właśnie wybrał, mnie zaufał, abym wypełnił dla niego nader ważne dla niego zadanie. Uczynił coś, co mu być może pomoże przezwyciężyć wszelkie przeciwności i rozszerzyć swoje panowanie pośród rodzaju ludzkiego.
Teraz już nie miałem ani cienia wątpliwości, iż go kocham. Ale z chwilą, w której w całej pełni uświadomiłem to sobie, jednocześnie odczułem dziwne onieśmielenie. Oto bowiem nie był już dla mnie potwornym, budzącym grozę, niesamowitym mnichem.
Oto stałem twarzą w twarz z najpotężniejszym z Aniołów, który, chociaż przegrał walkę ze Stworzycielem i utracił znaczenie w niebiosach, nadal był wielki, mocarny, przepełniony niedostępną ludzkiemu umysłowi mądrością i władzą. Zdolny do aktów kreacji, zdolny karać i nagradzać. Zdolny wywyższać tych, którzy służyli mu wiernie.
Wszystkie te myśli przelewały się przeze mnie, przez mój umysł, a on chyba bez trudu je odczytywał, bo gdy wreszcie moje podniecenie minęło, gdy ogarnął mnie spokój, zbliżywszy swoją twarz do mojej twarzy, wychrypiał:
A teraz pójdź dopełnić obrzędu, dzięki któremu możesz zmienić oblicze Wszechświata. Czy to nie podniecające, stać się choćby i na moment, na ułamek chwili, równym Temu, który wytycza bieg gwiazd, tworzy nowe byty i wyznacza ścieżki czasowi?
Nie rzekłem ni jednego słowa, tylko poważnie skinąwszy głową, ruszyłem tuż przed swoim przewodnikiem. Szatan wiódł mnie – popychając z lekka – jakimiś nieznanymi korytarzami, wydrążonymi w czarnej wulkanicznej lawie, o nierównym, sfałdowanym podłożu. Musiałem stąpać ostrożnie, żeby nie stracić równowagi i nie upaść.
Nie szliśmy długo, oto korytarz raptem rozszerzył się, tworząc dość obszerne pomieszczenie o bardzo regularnych kształtach. Pomieszczenie, którego na pewno nie stworzyła sama natura, a zostało wykute w skale. Jąłem lustrować je szczegółowo, nie pomijając żadnego detalu. Było to coś na kształt kaplicy. Ściany przybytku pomalowane były na czarno i czerwono. Centralne miejsce, tuż pod ścianą znajdującą się naprzeciw wejścia z korytarza, zajmował ołtarz. Ponad nim, na ścianie, widniały symbole Szatana, odwrócony trójkąt równoramienny, wizerunek głowy kozła i odwrócony krzyż, na którym umęczony Jezus zwisał głową w dół. Wokół ołtarza płonęły czarne świece, siejąc migotliwy poblask, sprawiający, że nasze cienie tańczyły po ścianach, to groteskowo wydłużając się, to kurcząc, co robiło dosyć niesamowite wrażenie. Ściany ozdobione były świeżymi liśćmi bluszczu, a powietrze przesycał silny zapach – werbeny i czegoś mi zupełnie nieznanego, zapach nader miły Szatanowi.
Ale nie to, co do tej pory ujrzałem, robiło największe wrażenie. Oto bowiem tuż przed stopniami ołtarzowymi znajdowało się podwyższenie, wyrobione z jednego ogromnego kloca smoliścieczarnego hebanu, bogato inkrustowanego ogromnymi, siejącymi krwawe blaski, kunsztownie szlifowanymi rubinami. Inkrustacje układały się w jakieś znaki i symbole, których znaczenia nie znałem i nawet nie usiłowałem odgadnąć. U dołu podwyższenia ułożone były całe pęki kwiecia, z którym już się wcześniej zetknąłem, a którego przedziwna, zniewalająca woń, wprawiła mnie w sen narkotyczny, pozbawiając na długo przytomności.
Przed podwyższeniem ustawiony był trójnóg mosiężny, zwieńczony ażurową misą, całą wypełnioną żarzącymi się czerwonawo węglami drzewnymi. Obok misy stał jeden z potworkowatych karłów, i co jakiś czas sypał na żar całe naręcza suchych ziół, stanowiących rodzaj kadzidła. To ono właśnie wypełniało pomieszczenie odurzającym zapachem werbeny, wszakże oprócz niego moje nozdrza wychwyciły również i wonie inne, bardziej przykre – lulka czarnego, bielunia dziędzierzawy i czegoś innego jeszcze.
Kłęby dymu unoszące się tuż ponad hebanowym podwyższeniem nie pozwalały dokładnie przyjrzeć się czemuś czy komuś – jakowemuś kształtowi – który z dala sprawiał wrażenie spoczywającej tam, pogrążonej we śnie postaci.
Szatan odwrócił się ku mnie i rzekł:
Podejdź ku postumentowi i przypatrz się temu, co na nim spoczywa.
Bezwiednie wykonałem rozkaz. Szedłem powoli, cały czas czując na karku lodowaty chłód emanujący od postępującego za mną krok w krok Księcia Ciemności.
Karzeł przestał sypać kadzidło na węgle. Tuman dymu rzednął, rozsuwając się po całym pomieszczeniu kaplicy, aż wreszcie wypełznął z niej całkowicie.
Wsparłszy się rękoma o drewniany postument, spojrzałem na kształt leżący na nim. I w tej samej chwili doznałem dziwnego wstrząsu. Nie znajduję słów, aby poprzez nie oddać uczucie, które mną zawładnęło. Było to obrzydzenie i niechęć. Wstręt i lęk, groza i przerażenie. Przed moimi oczyma widziałem coś, czego nie sposób nazwać, coś, co nie ma odpowiednika w świecie ludzi. Była to ogromna, o walcowatym kształcie, galaretowata bryła, drgająca przy najlżejszym poruszeniu podwyższenia, na którym spoczywała. Bryła leżąca w rozległej kałuży lepkiego, cuchnącego śluzu. Półprzeźroczysta, o barwie gnijącego mięsa, pokryta setkami, ba! tysiącami drobnych wyrostków, poruszających się w nieskoordynowanych ruchach w rozmaite strony.
Przez środek owej galaretowatej masy przebiegało coś, co przypominało mocno pokarbowaną rurę, coś jakby tchawicę zabitego wołu, zbudowaną z chrząstki, a wypełnioną zgniłozieloną cieczą zmieszaną z kawałkami zakrzepłego tłuszczu i jeszcze czegoś, co najbardziej wyglądało mi na drobinki smołowatej substancji, albo może grudki kału.
Nieokreślony kształt co jakiś czas rozjarzał się własną sinawą poświatą, emanującą nie z powierzchni, a skądś z jego wnętrza. Świecenie trwało kilka chwil, później przygasło, by za jakiś czas na nowo się powtórzyć.
Mimo, iż widok ów uczynił na mnie niesamowite, wręcz odpychające wrażenie, stałem zapatrzony w monstrum, nie mogąc wykonać najmniejszego choćby ruchu. Czułem się, jakbym został sparaliżowany.
Lepki, cuchnący śluz przypełznął ku brzegowi postumentu i ciężkimi kleistymi, ciągnącymi się kroplami, jął ściekać na posadzkę. Niektóre z kropli spadały na moje spodnie i buty.
Oto ujrzałeś wreszcie to, co od wieków czekało na pomoc ze strony twego rodu związanego przysięgą. Oto wobec na poły ukształtowanej istoty, masz zadanie do spełnienia – dobiegł moich uszu syczący szept Szatana.
Ale kim lub czym jest to, na co patrzę?! Odpowiedz!!! – krzyknąłem przestraszony.
Stałeś się mój. Świadomie i dobrowolnie mój, a zatem mniemam, iż mogę już do końca odkryć przed tobą tajemnicę. Owo co oglądasz, jest moją emanację. Niejako cząstką mnie samego, przyobleczoną w materię przynależną do twojego świata. Jest to coś, co zyskawszy własną świadomość i moc, a będąc absolutnie podporządkowane mej woli, uda się do świata ludzi, by tam zdobyć wyznawców dla mnie i gromadzić na bój z Tym, który mnie przed wiekami skrzywdził. To, że ty mnie oglądasz materialnymi oczyma, nie jest czymś zwyczajnym. Nie mogę bowiem pokazywać się śmiertelnym zawsze i wszędzie. Dlatego wyemanowałem z siebie to, co mnie niejako uosobi i będzie symbolizować, wypełniając moją wolę...
Lecz jakaż w tym wszystkim moja rola, panie? – zapytałem Szatana.
Cóż. Aby ów bezkształt mógł stać się kształtem, aby bezwola mogła stać się wolą, aby bezsiła mogła stać się siłą, a bezświadomość samoświadomością, potrzebna jest pomoc człowieka...
Zamilkł i znów wpił się we mnie swymi nieruchomymi oczyma. Znów penetrował mój umysł i duszę, lecz nie znalazłszy w nich nawet śladu buntu przeciw jego zamierzeniom, ciągnął dalej:
To, co tu widzisz, stanie się świadomą, potężną istotą tylko wówczas, gdy podzielisz się z nią swoją własną krwią. Krew to życie, a ów bezkształt krwi nie ma. Trwa, lecz nie może działać... Czy gotów jesteś spełnić ów ostatni akt?... Czyś gotów?...
Milczałem, nie umiejąc zebrać myśli, nie potrafiąc ułożyć odpowiedzi. Tak, oczywiście tak! Chciałem dojść do samego końca drogi, na którą wszedłem... Kiedy? Czy wtedy, gdy będąc dzieckiem zafascynowany, wpatrywałem się w tajemniczą mapę w gabinecie ojca?... A może wtedy, gdy wysłuchałem opowieści stryja?... W grobowej krypcie Semberków?... We mgle wypełzłej z tajemniczej szkatułki?...
Nie poruszałem ustami, w których czułem suchość. Krtań ściśnięta była boleśnie. Dłonie zwijałem w pięści, raz po raz. Raz po raz je rozprostowując. I wówczas skądś, z głębin mojego umysłu, bez udziału języka, przyoblókłszy się w słowa, wypłynęło przyzwolenie:
Niechaj się stanie. Niechaj się stanie.
Mój kształt, twoje życie – razem stworzymy coś, przed czym świat zadrży.
Karzeł sypnął nową przygarść kadzidła na węgle. Mocny zapach znów rozszedł się w powietrzu. Potem zaś potworkowaty niziołek podszedł do bezkształtnego monstrum. W jednej ręce trzymał krótki, ostry nóż z obsydianu, w drugiej zaś srebrną szkatułkę, którą znalazłem w grobowcu Semberków.
Koniec ostrego niczym brzytwa ostrza wbił w galaretowatą masę. Rozległo się coś, niby westchnienie, a może bolesny jęk. A zatem to czuło. Z zadanej rany wypływała maź, która skapywała do szkatułki. Gdy napełniła ją do połowy, karzeł podszedł do mnie i delikatnie zraniwszy w pierś, dopełnił szkatułkę moją krwią. Obie ciecze zmieszały się ze sobą, burząc się i gotując.
Skoro stwór dokonał owego dzieła, podał szkatułkę Szatanowi, a ten wlał jej zawartość w jeden z otworów rury przebiegającej przez całe ciało tego, co spoczywało na hebanowym podwyższeniu.
I oto stałem się świadkiem niesamowitej przemiany. Galaretowaty bezkształt jął nabierać na poły ludzkich, na poły zwierzęcych kształtów. Na moich oczach zmieniał się z sekundy na sekundę, formując w istotę, której obraz nie był dla mnie bynajmniej obcy.
Oto najpierw ukształtowały się koźle nogi z racicami, później pokryty chropawą gadzią łuską brzuch. Wreszcie ręce, barki, z których wyrastały błoniaste, do nietoperzowych podobne skrzydła. Potem koźla głowa z krótką bródką i dwoma skręconymi rogami, spomiędzy których wystrzelał płomień w kształcie hebrajskiej litery szin, zmieniający barwę co jakiś czas. To był fiołkowy, to krwistoczerwony, to sinawosrebrny, to szkarłatny, zielony, złoty, błękitny...
Monstrum podniosło się i spojrzawszy na mnie wzrokiem pełnym nienawiści, podeszło ku siedzisku w kształcie kuli, znajdującemu się tuż obok ołtarza i zajęło na niej miejsce, krzyżując nogi.
Ze zdziwieniem spostrzegłem, iż nie sposób określić płci potwora, posiadał bowiem cechy obydwu i to potężnie rozwinięte. Był kobietą i mężczyzną zarazem. Tak, nie omyliłem się, rozpoznając siedzącego. Był to Bafomet – emanacja Szatana – Pana Sabatów, kwintesencja zła, okrucieństwa, wyuzdania, rozpusty, bluźnierstwa i zbrodni. Był to ten, któremu od wieków oddawano cześć w pieczarach górskich i na uroczyskach, na suchych wyniosłościach śród bagien, w najtajniejszych matecznikach puszcz odwiecznych. Tam, wszędzie tam, gdzie nie mógł dotrzeć nikt spośród niewtajemniczonych.
Spoza mnie doleciał chichoczący, przesycony bluźnierstwem szept:
Dokonało się!... Dokonało!... Dokonało!... Rozpoczniemy bój na nowo...
Obejrzałem się, ale prócz mnie i Bafometa nie było już w podziemnej kaplicy nikogo. Nie wiedziałem, co mi dalej czynić wypada. Czułem się nieswojo. Czego monstrum mogło oczekiwać ode mnie? Czego zażądać?
Przypomniały mi się wszystkie przeczytane czy zasłyszane opowieści o sabatach. Oto ów, wywołany z niebytu, na nowo obdarzony pełnią życia, nie mógł trwać, ani korzystać ze swej władzy i mocy, jeśli by nie był stale i systematycznie pojony krwią... W jego intencji i dla niego, tylko dla niego, przelewaną krwią ludzką... Uświadomiwszy to sobie, zadrżałem.
Oto bowiem w całym tym podziemiu, na całej tej wyspie, oprócz mnie nie znajdował się ani jeden człowiek. Niemiłe mrowie przebiegło mi wzdłuż krzyża, a gdzieś w mózgu ozwał się szyderczy głos wężogłowego mnicha – Szatana:
Już zbyt późno, aby się wycofać...
Zbyt późno... Jesteś mój i tylko mój... Sam tego zapragnąłeś... Nikt cię nie wyrwie z moich rąk... Nikt! I mogę uczynić z tobą, co tylko zechcę!”
Ów głos kołyszący w głębinach umysłu zmroził i sparaliżował mnie na chwilę, ale wszakże gdy tylko nieco wróciłem do równowagi, powoli, krok za krokiem, jąłem wycofywać się w stronę korytarza, którym mógłbym się oddalić od bluźnierczej kaplicy, cały czas wpatrując się w oblicze Bafometa. Lecz ten nie poruszył się nawet. Tylko od czasu do czasu rzucał na mnie pełne wściekłości i nienawiści spojrzenia. Dopiero co nasycony moją krwią, jeszcze nie odczuwał głodu.
Przed tym stworem, któregom spłodził, powołał do istnienia, pospołu z Szatanem, Księciem Ciemności, Władcą Tego Świata, Upadłym Aniołem, nie potrafiłem odczuwać niczego więcej prócz lęku... Lęku, który paraliżował mi ruchy, dławił krtań, a serce przyprawiał o tak szalony rytm, iż zdawało się, że najpewniej wyrwie się z piersi.
Och, jakże potwornie się bałem. Ów strach przytępił we mnie wszelkie inne uczucia, wygaszał każdą rodzącą się myśl, pozwalając, aby owładnęła mną tylko ta jedna:
Uciec stąd!... Uciec!... Uciec jak najprędzej!...”
Krok za krokiem cofałem się ku wyjściu, powoli, ale niestrudzenie. I o dziwo. Im bardziej oddalałem się od ołtarza Czarnego Anioła i od Bafometa, w moim sercu i umyśle poczynała zachodzić jakaś przemiana. Tak jakbym odzyskiwał rozsądek. Cicho, nieśmiało odezwało się we mnie sumienie, zduszone wpierw i zdławione. Przytłoczone szatańskim ciężarem.
Jakiś głos inny, zgoła niepodobny do diabelskiego bluźnierczego szeptu, spokojny i kojący, zawładnął mną, pulsując w umyśle:
Cóżeś uczynił? Coś uczynił?... Lecz jeszcze masz czas, jeszcze nie jest nazbyt późno... Jeszcze dozwolono ci wybrać... Chociaż nie masz mocy odwrócenia Zła, strącenia go na powrót do niebytu, to przecież możesz przynajmniej ocalić własną duszę...”
Wpół zmartwiałymi wargami szeptałem:
Kimkolwiek jesteś, uratuj mnie. Kimkolwiek jesteś, uratuj mi życie.
I posłyszałem wprost w mózgu odpowiedź:
Mogę co najwyżej wyrwać cię z Ciemności i zaprowadzić ku wiekuistemu Światłu. Jeżeli żałujesz tego, coś uczynił... Jeżeli żałujesz. I taka jest twoja WOLA”.
Uratuj mi życie – skamlałem niczym najlichszy z żebraków. – Och! Jeszcze jestem młody! Chcę żyć! Nie nacieszyłem się światem! Uratuj mi życie!
Nie mogę... Sam je rzuciłeś na szalę, sam zeń uczyniłeś stawkę w grze o władzę... Łudziłeś się pewnie, iż owej władzy dane ci będzie zakosztować, uczestniczyć w wielkości. Naiwny, nieszczęsny. Czyżbyś zapomniał, jakie imię nosi ów, któremu oddałeś się na służbę? Czyż nie zowią go Diabłem? A Diabeł znaczy Kłamca... I jest ojcem kłamstwa... Próbuj zachować życie, lecz usiłować je ocalić możesz jedynie ty sam...”
Głos umilkł i nie posłyszałem go już więcej.
Zrozumiałem, iż chociaż nie muszę zostać na wieki potępiony i przeklęty, to przecież nikt nie pomoże mi w walce o ocalenie. W walce?A może raczej w grze o życie? W grze, którą sam wybrałem.
Udało mi się już wycofać z kaplicy i stałem w mroku skalnego korytarza. Bafomet siedział nieruchomo, ze skrzyżowanymi nogami, unosząc jedną rękę ku górze, drugą opuszczając ku dołowi. Wpatrywał się we mnie. Jego oczy rozjarzały się dziwnym fosforycznym blaskiem. Wyglądały niczym oczy drapieżnika, który w środku nocy udaje się na łów.
Chociaż migotliwy blask świec sprawił, że trudno mi było zauważyć każdy szczegół we wnętrzu kaplicy, TO akurat zobaczyłem. Twarz Bafometa skurczyła się w potwornym grymasie, rozchylił wargi w lubieżnym uśmiechu, odsłaniając ostre niczym u dzikiej bestii kły, z kącików ust pociekła mu ślina.
Był wstrętny i ohydny. Nie mówił nic, tylko gestem nakazał, abym zbliżył się ku niemu. Przymknąłem oczy, bojąc się, iż jeśli nadal będę wpatrywał się w ową twarz, mogę ulec hipnotycznemu zauroczeniu i podejść. A to oznaczać mogło dla mnie tylko jedno – śmierć.
Nie wątpiłem bowiem, po co wzywa mnie ten, który zaistniał dzięki Szatanowi, a może działać poprzez ofiarę mej krwi.
Już nie patrzyłem w jego stronę. Otwarłem oczy, lecz opuściłem głowę i postąpiwszy jeszcze kilka kroków do tyłu, odwróciłem się raptownie i jąłem biec długim, ciemnym, wąskim korytarzem. Biec tak szybko, jak tylko mogłem i umiałem.
Odgłos butów stukających o skaliste podłoże odbijał się echem kędyś hen, w najdalszej dali plątaniny korytarzy, drążących wyspę, aż do samych trzewiów ziemi, gdzie roztopiona skała bulgoce i wrze.
Nie zastanawiałem się dokąd mam uciekać. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję i nie wiedziałem, który z tuneli wiedzie na powierzchnię, ku ciepłu słonecznego blasku i wolności. Uciekałem z jedną, jedyną myślą:
Byle dalej od monstrum, które obdarzyłem życiem, i czuciem, i wolą działania. Byle dalej!”
Trudno mi powiedzieć jak długo biegłem, musiał jednak upłynąć spory szmat czasu, bo począłem tracić siły. Mroczyło mi się w oczach, ból rozsadzał piersi, serce waliło jak oszalałe, oddech był płytki i nie sycił płuc, a ubranie wprost przesycał pot.
Zwolniłem zatem, lękając się, iż mogę wyzionąć ducha z przemęczenia. Przykucnąłem obok jednej ze ścian korytarza i dysząc ciężko, czekałem na powrót sił. Powoli, bardzo powoli, przychodziłem do siebie. Lecz co to? Naraz skądś z oddali, doleciał do mych uszu ledwie słyszalny, ale bez wątpienia niebędący złudzeniem odgłos. Ktoś szedł w moim kierunku. Chociaż bardzo pragnąłem choćby przez chwilkę jeszcze odpocząć, podniosłem się przestraszony i jąłem kontynuować swoją wędrówkę w nieznane. Ale mimo iż od kogoś, kto szedł moim tropem, dzielił mnie spory dystans, a ja sam bynajmniej nie spacerowałem, lecz wyciągałem nogi, jak tylko mogłem najszybciej, chwilami – tam, gdzie grunt był równiejszy – pokonując jeszcze pewne odcinki biegiem, ów, który był za mną, powoli, lecz systematycznie się zbliżał.
Zadrżałem. Nie miałem żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości, chociaż myśl ową – zdjęty strachem – usiłowałem wyrugować z mojej świadomości. Goniono mnie. A gonić mogła jedynie bestia – Pan Sabatów – Bafomet.
Począłem się modlić, bezgłośnie poruszając wargami, a błagania i prośby o ocalenie kierując ku Temu, którego jeszcze tak niedawno zdradziłem, znienawidziłem nawet, chociaż nie miałem po temu żadnego, najbłahszego nawet powodu. Modlitwa przyniosła mi ulgę. Wiedziałem, iż chociaż okazana skrucha nie uchroni mnie przed najgorszym w materialnym i doczesnym świecie, to przecież uratuje mnie od wiekuistego obcowania z tym, któremu nasz ród przed wiekami zaprzedał Stanisław Semberk, a którego przysiąg i zobowiązań ja – z własnej i nieprzymuszonej woli – dopełniłem.
Prosty do tej pory korytarz rozwidlał się. Stanąłem zatem niezdecydowany, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Ostatecznie skręciłem w prawo. Tunel piął się teraz pod górę, a sinawe fosforyzujące światło emanujące z jego ścian, czyniło niemiłe wrażenie.
Droga była ciężka, zatem musiałem znacznie zwolnić swój marsz. Odgłos pogoni dobiegający z tyłu, stał się coraz wyraźniejszy. Zacząłem tracić nadzieję, iż uda mi się umknąć i ocalić życie. Nogi po raz drugi odmówiły posłuszeństwa, zatem chcąc nie chcąc znowu musiałem się zatrzymać na odpoczynek. Tym razem trwał o wiele krócej niż poprzednio i gdy tylko serce jęło bić nieco spokojniejszym rytmem, a oddech się pogłębił, podniosłem się i pomaszerowałem dalej.
Naraz zdało mi się, iż rozpoznaję miejsce. Tak! Ależ tak! najwyraźniej zbliżałem się ku pomieszczeniom przeznaczonym mi zaraz na początku – gdy tylko znalazłem się w podziemiu – na mieszkanie.
Och! Dzięki Ci Boże! Dzięki. Stąd mogłem już bez większych trudności trafić ku wyjściu, a potem na świat rozświetlony promieniami światła, pod błękitną kopułą firmamentu! Teraz szedłem już pewnie. Oto jeszcze jeden zakręt, a za nim będzie obszerna grota, w której ocknąwszy się z zamroczenia, ujrzałem potworkowate karły. Były wówczas dla mnie dobre, pewnie nie odmówią mi pomocy i teraz.
Minąłem więc ów zakręt i rzeczywiście znalazłem się w grocie, o której myślałem. Pośrodku – tak jak niegdyś – płonęło niewielkie ognisko, podsycane naręczami jakiegoś nieznanego mi zielska, które paląc się, sprawiało, iż płomień przybierał barwę błękitną, mieniąc się od czasu do czasu zielonkawymi refleksami.
Wokół ognia siedziały zwierzokształtne niziołki, posykujące między sobą coś z cicha. Ich syki były dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Wszedłszy, zatrzymałem się na chwilę, a one, bardziej chyba wyczuwszy moją obecność, niż posłyszawszy kroki, raptem zamilkły i jak na komendę podniósłszy głowy, spoglądały dziwnie jakoś. Zdało mi się, iż w ich nieludzkich oczach maluje się uczucie, które można by określić mianem bezbrzeżnego zdumienia.
Uśmiechnąłem się do nich szeroko, jednocześnie z szacunkiem kłaniając przywódcy. Oczekiwałem, iż uczynią to samo, co uczyniły już kiedyś, że oddadzą mi hołd. Lecz nie stało się nic podobnego. Ten, który im przewodził, wysunął się do przodu i stanąwszy o dwa – trzy kroki naprzeciw mnie, wysyczał:
Wracaj, skąd przybyłeś. Wracaj co rychlej.
Nie po to stamtąd uciekłem, aby dobrowolnie wracać – odparłem potworkowi. – Zresztą, czyżbyś już zapomniał, iż kiedyś uznaliście mnie za swego pana? Dziś, teraz, natychmiast, domagam się, abyście mi pomogli. Wyprowadźcie mnie do wyjścia z pieczar. Pomóżcie uciec przed bestią, która wylęgła się w mroku i otchłani, w odległej grocie podziemia. Ta bestia mi zagraża! Zagraża waszemu panu! Musicie mi pomóc!
Karzeł stał jakiś czas milczący, a jego usta rozciągnęły się w ohydnym, koszmarnym uśmiechu. Wyglądał niczym majak z męczącego snu. Jego uśmiech był diaboliczny, nienawistny i szyderczy.
Głupcze... – wysyczał. – Byłeś panem do momentu, gdyś obudził naszego prawdziwego władcę. Byłeś panem, boś tylko ty i nikt inny mógł go rozbudzić i sprawić, żeby znów począł działać, zatem tylko dlatego musieliśmy cię strzec i otaczać opieką.
Karły zbliżały się powoli, krok za krokiem, czając się niczym koty, zachodząc od tyłu. Rychło otoczyły mnie kręgiem. Stałem pośród nich, bezradnie rozglądając się wokoło. Odgłos kroków nadchodzącego Bafometa narastał. Uświadomiłem sobie, iż znajduje się już blisko, że jeszcze tylko kilka chwil, a bestia wpadnie do pieczary i schwyci mnie w swoje szpony. Karły nie wyglądały na silne. Uzbrojone zaś były jedynie w krótkie noże z obsydianu albo w pałki drewniane. Zaryzykowałem. Raptownie pochyliłem się, podniosłem sporych rozmiarów ostry ułomek skały i z całej mocy cisnąłem nim w głowę przywódcy niziołków.
Uderzenie było straszliwe i zaatakowany bez wątpienia odczuł dotkliwy ból. A jednak... a jednak nie zachwiał się nawet. Kamień odbił się od jego czaszki i upadł ciężko u mych stóp. Potworki rzuciły się teraz na mnie. Powietrze przecinały sykliwe odgłosy. Poczułem piekący ból w łydkach i udach, a potem ciepło krwi, strumyczkami spływające wzdłuż nóg. Jęczałem z bólu, jednocześnie usiłując walczyć z napastnikami, ale wbrew pozorom absolutnie nie mogłem swej siły zmierzyć z ich siłami. Poszarpane ostrzami ze szkła wulkanicznego ubranie, wisiało na mnie w strzępach. Któryś z karłów przeciął mi ścięgna pod kolanami u obu nóg. Runąłem twarzą na ziemię. I w owej chwili pokryło mnie mrowie owych demonicznych, stworzonym aktem woli Szatana, istot. Systematycznie zdzierano ze mnie odzienie, aż zostałem się całkiem nagi i oblany krwią z jakże licznych zadanych mi uprzednio ran.
Skoro mnie już zupełnie obnażono, skrępowano też ręce i nogi sznurami uplecionymi z szorstkiego i bardzo wytrzymałego roślinnego włókna. Już nie usiłowałem walczyć. Byłem na to zbyt słaby. Leżałem bez ruchu na zimnym skalistym dnie jaskini, zrezygnowany oczekując najgorszego. Nie musiałem czekać długo. Uniosłem z trudem powieki i wzrokiem przymglonym przez krew napływającą mi do oczu z rozciętego czoła, ogarnąłem pieczarę.
Niziołki leżały pokotem, co raz bijąc pokłony przed kimś, kto akurat wkraczał do groty. Nie musiałem nawet spoglądać w tamtą stronę. Wiedziałem, kto przybył.
Odgłos ciężkich kroków i nieprzyjemne sapanie, przypominające oddech astmatyka. Zbliżał się ku mnie. Ku powalonemu i skrępowanemu. Zatrzymał się nade mną i z pogardą patrzył z góry na pokonanego. Ostre kły odsłonił w bluźnierczym uśmiechu. Oczy rozjarzyły mu się mocnym zielonkawym blaskiem, a płomień na głowie, płomień wytryskający spomiędzy rogów, płomień w kształcie hebrajskiej litery szin, buchnął wysoko, rozświetlając podziemie. Był intensywnie fiołkowy i emanowało zeń tak silne światło, iż stało się widno niczym w dzień.
Karły nie ustawały w składaniu hołdu, czci i uwielbienia temu tworowi wypełzłemu z mrocznych czeluści piekieł. Całymi garściami rzucały do płonącego ogniska diabelskie kadzidło. Zapach werbeny i innych nieznanych mi ziół stał się tak mocny, że aż prawie dotykalny. Bafomet pochylił się nade mną i brutalnie schwyciwszy okaleczoną głowę w swoje chropawe dłonie, jął z lubieżną rozkoszą zlizywać z mojej twarzy krew, sączącą się z wielu skaleczeń i zadrapań. Jego język był oślizgły i niemiły niczym język psa.
W miarę jak ohydne usta spijały coraz więcej, poczynającej już gdzieniegdzie krzepnąć, posoki, w bestii jęła zachodzić przemiana. Przez koźlokształtną twarz poczęły przebiegać grymasy i skurcze. Usta krzywiły się groteskowo w potwornym grymasie. Oczy pożądliwie wpatrywały się w moją tętnicę szyjną, nabrzmiałą i pulsującą gwałtownie, w rytm skurczów i rozkurczów serca.
Naraz Bafomet ryknął. Jego ryk był tak potężny i tak nieludzki, iż zdawało się, że jeśli choćby raz jeszcze to uczyni, oszaleję, nie wytrzymując potworności i grozy. A później rzucił się na mnie. Jego nagie kosmate ciało przywarło mocno do mojego, równie nagiego ciała. Zdawało się, iż próbuje zespolić się ze mną, wniknąć w moją głąb, abyśmy już odtąd mogli stanowić jedną jaźń, jedno jestestwo.
Męka. Potworna męka psychicznej udręki, bólu duszy, rozpaczy i obrzydzenia, była tak wielka, iż zdawało mi się, że nie zniosę jej ani chwili dłużej. Bafomet miotał się po moim ciele jeszcze jakiś czas, a widząc, że jego wysiłki nie prowadzą do niczego, dał wreszcie za wygraną.
Na odmianę jednak swe – ostre niczym zęby rekina – kły zatopił w mym policzku. Szczęki potwora zwarły się z całą mocą. Później poczułem silne szarpnięcie i ból. Straszny, nie do opisania ból.
Nie wiem, jak to się stało, że na jego skutek nie straciłem świadomości i teraz, oczyma rozszerzonymi przerażeniem obserwowałem jak bestia z rozkoszą i lubością przeżuwa kawałek ociekającego krwią mięsa oddarty z mojej twarzy. Widziałem, jak go przełyka. Widziałem zadowolenie rozlewające się po jego bluźnierczym obliczu.
Gdy przeżuł i przełknął ostatni już kęs, przywarł ustami do tętnicy szyjnej i rozdarłszy ją, począł chłeptać krew. Słyszałem, jak głośno ją przełykał. I to już było wszystko, co słyszałem. Ogarnęła mnie miłosierna ciemność...
.




Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.

Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: 

 

KSIĘGARNIA ARMORYKA

MOTYLEKSIAZKOWE.PL