sobota, 10 marca 2018

TAJEMNICA RODU SEMBERKÓW (2)



Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica rodu Semberków (2)

Ojciec Sebastian wracał od gwardiana, który bynajmniej go nie wezwał, z lekka poirytowany.
A to smarkacz – myślał o młodym mnichu, który wywabił go fałszywą wiadomością – głupie żarty mu w głowie!”
Pocisnął klamkę i otwarł drzwi swojej celi. Była pusta. Bratanek zniknął. Jego nieobecność dodatkowo wzmogła niezadowolenie zakonnika.
Nawet tych kilkunastu minut zaczekać mu się nie chciało. A wyglądało przecież, iż moja opowieść zaintrygowała go mocno – mruczał sam do siebie.
Dzień upłynął ojcu Sebastianowi podobnie jak wszystkie inne zwyczajne dnie jego długiego klasztornego żywota. Skoro słońce jęło chylić się ku zachodowi, z dworu dobiegł jazgot wróbli, których rozćwierkane stadko obsiadło gęsto gałęzie krzaka bzu rosnącego w pobliżu studni.
Później powietrze jęło szarzeć, aż nareszcie mrok okrył szczelnie całą ziemię. Gdy na koniec, po dopełnieniu wszelkich przepisanych regułą obowiązków i skromnej wieczerzy, ojciec Sebastian mógł udać się na spoczynek, za oknem była już ciemna noc.
Leżał na niewygodnym posłaniu, a sen jakoś nie nadchodził.
Przydałoby się zmienić słomę w sienniku, ta się już ugniotła i stare gnaty bolą, gdy uwierają je deski” – myślał.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Mnich, czując, iż dający wytchnienie sen nie prędko tej nocy go nawiedzi, sięgnął po omacku ręką ku brzegowi stołu. Wziął różaniec i po chwili szeptał zdrowaśki, przesuwając w palcach wyślizgane od długiego używania, wytoczone z twardego drewna paciorki.
Nagle zdało mu się, iż z korytarza doleciał jakiś szmer. Lekki, prawie niesłyszalny... Uniósł się na łokciu i nadstawił ucha. Głowę obrócił bokiem, bo na lewe ucho słyszał lepiej. Nic, cisza.
Ułożył się znów, najwygodniej jak mógł i dalej pracowicie przesuwał paciorki różańca. Modlił się na leżąco. Mniemał, iż dobry Pan Bóg uwzględni jego podeszły wiek i obolałe kolana.
Znów szmer. Tym razem głośniejszy i wyraźniejszy. Odgłos lekkiego stąpania. Czyjaś ręka poruszyła klamkę. Ojciec Sebastian usiadł na posłaniu.
Kto tam? – zapytał. – Kto i czego szuka tu po nocy?
Lecz nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Zastanawiał się, czy aby przekręcił klucz w zamku przed udaniem się na spoczynek, ale nie musiał tego dłużej czynić, bo drzwi ze skrzypieniem się rozwarły, a w prostokącie wejścia ciemniejszą plamą zamajaczyła ludzka sylwetka...
Wiatr jak raz przegnał precz chmurę, która zakrywała pyzate oblicze księżyca w pełni, a ów zajrzał wprost do okna ojca Sebastiana. Jego srebrzysty blask był tak mocny, iż wszystko stało się doskonale widoczne, a jasno uczyniło się prawie tak jak w dzień.
Kim jesteś? – ponowił pytanie starzec.
Lecz postać przyodziana w mniszy habit, a zbliżająca się powoli w stronę pryczy, zachowała zupełne milczenie.
Gdy przybysz znalazł się tuż, o dwa kroki może zaledwie od Sebastiana, uniósł ku górze kościstą, chudą dłoń i odrzuciwszy z głowy kaptur, tym samym odsłonił swą twarz.
Ukazała się ona w sinawej poświacie księżyca bardzo wyraźnie. Sebastian, spojrzawszy w oblicze przybyłego, zmartwiał ogarnięty grozą. Oczy wyszły mu z orbit, strach zacisnął się na gardle i sercu. Poczuł, jak włosy podnoszą mu się na głowie, a usta rozwierają do krzyku. Ale mimo iż się natężył z całych sił, nie mógł wydobyć głosu. Wyglądało to tak, jakby jakaś potężna siła wpychała mu go z powrotem do krtani.
Stał niczym sparaliżowany, a postać przybyłego coraz bardziej nachylała swoją twarz ku jego twarzy. Po kilku minutach począł rzęzić, a z piersi wydobyło się ni to łkanie, ni to skowyt, przypominające skowyt katowanego psa. A potem ciało starca osunęło się bezwładnie i upadło z głuchym łoskotem na kamienne płyty posadzki.

* * *

Gdy rankiem zakonnicy, zaniepokojeni nieobecnością ojca Sebastiana zarówno w kościele, jak i w refektarzu, udali się do jego celi, zobaczyli widok niemogący zaliczać się do przyjemnych.
Trup mnicha leżał dziwnie poskręcany pomiędzy pryczą a stołem. Na twarzy zastygł mu wyraz grozy i przerażenia. Szeroko otwarte oczy zdawały się wpatrywać ciągle w owo „coś”, co swym widokiem przyprawiło go o śmierć.
W prawej dłoni umarły trzymał różaniec, przyciskając go – jakby w obronnym geście – do swego serca.
Gdy na koniec do celi przybył i gwardian, ujrzawszy ciało ojca Sebastiana, na jego widok, na widok potwornie wykrzywionej twarzy, nie rzekł nic zgoła, tylko raz po raz się żegnając, cofał się ku wyjściu. A gdy już znalazł się na korytarzu, jął szeptać:
Zlituj się nad jego duszą, Panie. I zlituj się nad nami, bośmy wszyscy grzeszni. Przed szponami szatana nas obroń...
Nikt nie miał najmniejszej choćby wątpliwości, iż ojca Sebastiana zabił strach.

* * *

Po wyjściu z klasztoru cały dzień włóczyłem się po mieście. Zrezygnowałem z pierwotnego zamiaru natychmiastowego powrotu do domu. Bo i do czego miałbym się śpieszyć?
Z chwilą, gdy odszedł ojciec, dom nie był już tym samym domem, co przez tyle lat. Zdało mi się, iż raptem stał się dziwnie obcy, chociaż jednocześnie każdy sprzęt, każdy przedmiot, każda rysa na posadzce, wszystko to przywodziło na pamięć wspomnienia minionych chwil, wspomnienia dzieciństwa.
Wędrowałem więc ulicami bez celu i planu. Czas jakiś posiedziałem w cieniu rozłożystego klonu, u którego stóp znajdowała się kamienna ławka.
Raptem poczułem głód, bo od poprzedniego wieczoru, prócz kilku łyków wody z dzbana w celi stryja, niczego więcej nie miałem w ustach. Podźwignąłem się zatem, chociaż niechętnie, miejsce bowiem, odosobnione od tłoku i gwaru ulic, działało na mnie kojąco i powędrowałem w poszukiwaniu jakiejś przyzwoitej restauracji.
Skoro pokrzepiłem się dość smacznym obiadem, do którego wychyliłem kilka kieliszków wybornego, choć taniego i mało znanej marki wina, zachwalanego przez restauratora, humor wyraźnie mi się poprawił. Zastanawiałem się nawet czy by nie wrócić do klasztoru i nie poprosić o widzenie ze stryjem, który do tej pory mógł był już, dysponować wolną chwilą. Ale przemyślawszy sprawę raz jeszcze, doszedłem do wniosku, iż najlepiej uczynię, jeśli – tak jak postanowiłem wcześniej – pójdę do niego następnego ranka.
Udałem się zatem wprost do domu. Tutaj wprawiłem kucharkę w rozpacz, odmawiając zarówno zjedzenia odgrzewanego (bo spodziewano się mojego powrotu o wiele wcześniej) obiadu, jak i kolacji. Wiedziałem, że kobiecina, która władała kuchnią jeszcze za czasów młodości mojego ojca, chciałaby mi nieba przychylić, że traktowała mnie niczym własnego syna i że odmawiając zdecydowanie choćby pokosztowania przyrządzonych przez nią z całym kunsztem, na jaki tylko było ją stać, potraw, czynię jej wyraźną przykrość. Nie potrafiłem jednakże się przemóc i po powrocie natychmiast udałem się do gabinetu mojego zmarłego ojca.
Od czasu pogrzebu nie miałem ani chęci, ani okazji przejrzenia pozostałych po nim papierów i chciałem uczynić to teraz. Przestąpiwszy próg gabinetu, rozejrzałem się ciekawie po tym, do niedawna jeszcze zgoła niedostępnym dla mnie przybytku, a później jąłem systematycznie przeglądać półki i szuflady.
Przecież niczego interesującego poza papierami wartościowymi, jakimiś zapiskami dotyczącymi prowadzonych przez ojca interesów i rachunkami bieżących wydatków, nie znalazłem.
Rozsiadłem się więc wygodnie przy ciężkim mahoniowym biurku i spojrzawszy na przeciwległą ścianę, dostrzegłem rozwieszoną na niej mapę, o której dzisiejszego ranka wspominał stryj.
Im dłużej wpatrywałem się w kontury wyrysowanego na niej nieznanego lądu, tym silniejszą falą nawracały ku mnie wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów jestem małym chłopcem, który potajemnie, pod nieobecność ojca wślizgnął się do jego gabinetu.
I znów ogarnęła mnie dawna – zda się – zapomniana i przebrzmiała fascynacja ową mapą. Wpatrywałem się w nią szeroko rozwartymi oczyma, usiłując odgadnąć kim lub czym są potworkowaci, zwierzokształtni ludzie, czy stwory nieznane?... Czy rzeczywistością, dziwną i niesamowitą, czy raczej tworem jakiejś chorej wyobraźni?...
Wzrok znów najpierw prześlizgnął się, a potem wrócił i zatrzymał na wyobrażeniu okropnej głowy, człowieczą głowę przypominającej. Jej obraz przykuwał, wabił, zdawał się przyzywać, a jednocześnie... jednocześnie poczułem, jak w mojej piersi wzbiera lęk. Poczułem w sercu chłód, chłód tak dotkliwy, jakby do jego wnętrza wpłynął strumyk lodowatej wody, miast ciepłej krwi.
Usiłowałem popatrzeć w inną stronę, czy choćby zamknąć oczy, lecz mi się to nie udawało. Spróbowałem wstać, aby jak najrychlej opuścić pokój, ale wówczas, z przerażeniem spostrzegłem, iż nie panuję nad swoimi mięśniami. Mięśnie rąk i nóg miałem jak z waty. Ścięgna utraciły sprawność. Ciało nie chciało słuchać rozkazów płynących z mózgu.
Boże... Boże... – szeptałem. – Co się ze mną dzieje?...
Naraz obraz rzeczywistości rejestrowany przez źrenice jął mętnieć, rozmywać się, niknąć. Poczułem, iż spadam w jakąś czeluść bez dna, coraz szybciej, coraz szybciej i szybciej, wokół mnie migoczą miriady skier złocistych, purpurowych, jaskrawozielonych i skądś z oddali – wszakże całkiem wyraźnie – do moich uszu, a może raczej wprost do mózgu, dobiega powtarzająca się fraza dziwacznej, niby spokojnej, a jednocześnie budzącej dreszcz lęku muzyki.
W pewnym momencie zawisłem w próżni. Zawisłem pomiędzy materialnym i niematerialnym światłem, pomiędzy realnym a nierealnym. Do mojego umysłu jęła przesączać się pewna myśl, myśl bluźniercza, którą zaraz odtrąciłem z trwogą. Lecz ona natrętnie wracała, aż pozwoliłem jej zawładnąć sobą i wówczas doznałem czegoś nieokreślonego, czegoś, co było i bólem i rozkoszą jednocześnie.
Skry różnobarwne przestały wirować i muzyka ucichła. Oczy zakrył mi tuman purpurowej mgły, z której poczęły się wyłaniać kształty fantastyczne jakieś, nieziemskie, nierealne, a przecież – gdybym mógł wyciągnąć rękę i dotknąć ich – bez ochyby bym ich dotknął. Tyle że ręki nie mogłem wyciągnąć...
Purpurowa mgła pociemniała naraz, przybierając barwę ciemnofiołkową. Od czasu do czasu rozświetlały je pozłociste refleksy, przypominające może nieco – chociaż było to dalekie podobieństwo – błyskawice przecinające niebo podczas burzy. A później z owej mgły do moich uszu doleciał syczący szept:
Złam pieczęcie... Złam pieczęcie...

* * *

Rankiem obudziłem się zmęczony. Bolały mnie wszystkie mięśnie i pod czaszką czułem tępy ucisk. Rozejrzałem się dookoła, nie mogąc sobie zrazu uświadomić, gdzie się znajduję. Byłem w gabinecie ojca.
I oto naraz przypomniały mi się wszystkie koszmary, jakich doświadczyłem wczorajszego wieczora. Tyle że teraz, w świetle dnia, nie byłem już taki pewny czy to była rzeczywistość, czy też może koszmarny sen, który mnie nawiedził, gdy się zdrzemnąłem oparty o biurko.
Ale jeśli to nawet był sen, to nader nieprzyjemny, po którym pozostał pewien niesmak i strzępy niepokoju. Wolałbym już nigdy nie śnić podobnego koszmaru.
Umyłem się, przebrałem i zjadłszy śniadanie, począłem zastanawiać, co czynić dalej. Doszedłem do wniosku, iż gabinet ojca nie kryje niczego ciekawego, pomyślałem, że najlepiej zrobię, nie zwlekając i natychmiast udając się do klasztoru franciszkanów, aby dokończyć rozmowę rozpoczętą wczoraj ze stryjem.
Ponieważ dzień był piękny, słoneczny, a do klasztoru dość blisko, postanowiłem nie korzystać – podobnie jak poprzedniego dnia – z żadnego pojazdu, tylko udać się tam na piechotę, zażywając przy okazji spaceru.
Przed wyjściem zadysponowałem, aby nie przygotowywano dla mnie obiadu, bo nie wiem, kiedy wrócę i najprawdopodobniej zjem na mieście. Wprawiłem tym kucharkę w zły humor, nazbyt mnie jednak bolała głowa, abym miał się przejmować humorami służby.
Jak już wspomniałem, dzień był pogodny. Czystego błękitu nieba nie mąciła ani jedna chmurka. Słońce majestatycznie wspinało się na firmament, opromieniając całą ziemię swoim blaskiem.
Była jesień, październikowy ranek. Toteż mimo cudownej pogody w powietrzu czuć było ziąb nadciągającej zimy. Wzdłuż ulicy, którą zmierzałem ku klasztorowi, drzewa stały nieruchome. Jedne już prawie zupełnie ogołocone z liści wyciągały czarniawe ręce konarów w błagalnym – zda się – geście ku niebu. Inne, płonęły szkarłatem i purpurą, jeszcze inne, ozłocone, syciły oczy wspaniałą żółcienią liści, które powoli, od czasu do czasu, pojedynczo lub po kilka, osypywały się do ich stóp.
Brama klasztoru była zamknięta. Z boku sterczała drewniana rączka, przytwierdzona do dość grubego drutu, który niknął w otworze uczynionym w murze. Szarpnąłem za ową rączkę raz i drugi. Do moich uszu dobiegło klaskanie mniszych sandałów i po chwili okienko w bramie otwarło się z trzaskiem.
Na mój widok pucołowata i jowialna twarz mnicha, przyjęła wyraz smutku i powagi. Zamknął okienko, a otworzył bramę. Wpuszczając mnie do środka, rzekł:
Bardzo rychło przybywacie, panie.
No, nie jest już tak wcześnie, jak sugerujesz ojcze furtianie. Słońce zdążyło od świtu przewędrować kawał drogi – odparłem na tę jego uwagę.
Zakonnik nie powiedziawszy nic więcej, pośpieszył przodem, jednocześnie pokazując gestem, bym udał się za nim. Mniemałem, iż wiedząc, że mam odwiedzić stryja, prowadzi mnie wprost do niego, ale się omyliłem. Powiódł mnie całkiem inną drogą niźli ta, którą przemierzałem wczoraj. Po jakimś czasie zatrzymał się u drzwi na końcu dość szerokiego, ale mrocznego korytarza. Zapukał do nich, a później uchyliwszy je nieco, mnie wpuścił przodem, a sam pozostał na zewnątrz.
Ojcze gwardianie, przybył młody pan von Semberk.
Drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie.
Gwardian podźwignął się z klęcznika i zbliżywszy ku mnie, wyciągnął dłoń w geście powitania. Uścisnąłem ją mocno. Mnich był mężczyzną w sile wieku, o jasnych oczach, pełnych ciepła i życzliwości. Widocznie lubił się często uśmiechać, bo w kącikach warg i oczu widać było rozległą sieć drobniuchnych zmarszczek.
Bardzo mi przykro, niewymownie mi przykro, mój synu...
Spojrzałem nań szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma:
O czym ojciec powiada? Dlaczego ojcu przykro?
To ty o niczym nie wiesz, młodzieńcze? – tym razem zdziwił się gwardian. – Nie powiadomiono cię?
Ależ o czym, na Boga, miałem być powiadomiony?
Cóż... – gwardian zawiesił głos, jakby zbierał myśli, jakby zastanawiał się, w jakie ubrać je słowa. – Cóż... nie będę kluczył. Ojciec Sebastian, twój stryj, nie żyje.
Przecież to niemożliwe! – krzyknąłem. – Nie dalej niż wczoraj widziałem go w pełni sił! Nie był młody, to prawda, ale przecież nie aż tak zgrzybiały, by można się było spodziewać, iż dzisiaj nie będzie go już pomiędzy żywymi! Cóż się właściwie stało? Choroba nagła? Wypadek?
Przykro mi młodzieńcze. Sami nie bardzo wiemy, co było przyczyną zgonu naszego współbrata... Co najwyżej możemy się domyślać...
Jak to nie wiecie? Mówisz zagadkami, ojcze! – zawołałem.
Sądzę, iż najlepiej uczynisz, jeśli zajdziesz do celi nieboszczyka stryja – Panie świeć nad jego duszą! – i zobaczysz zwłoki, zanim przeniesiemy trumnę do kościoła.
Podszedł do drzwi i otwarłszy je energicznie, pierwszy wyszedł na korytarz, mnie nakazując gestem, abym podążył za nim. Szedł prędko, tak prędko, że ledwo mogłem nadążyć. Zapuściliśmy się w labirynt korytarzy, po których echem niósł się odgłos naszych kroków, mącąc niczym poza tym nieskalaną ciszę. W powietrzu czuć było zapach wosku, uschłych kwiatów, kurzu i stęchlizny. Ściany były równo wybielone wapnem, a kamienie posadzki idealnie czyste.
Gdy znaleźliśmy się w celi mojego stryja, gwardian odezwał się do klęczących wokół trumny i modlących się mnichów:
Wyjdźcie ojcowie, zostawcie nas tu przez chwilę samych.
A gdy zakonnicy, tłocząc się u drzwi, w końcu znaleźli się na korytarzu, gwardian zbliżył się do trumny, w której spoczywało ciało ojca Sebastiana. Umarły przyodziany był w szaty kapłańskie, tak jakby miał odprawić mszę. Spod ornatu, alby i habitu wyzierały zniszczone skarpety. Zakon poskąpił mu nowych... Zresztą, czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Dłonie umarłego złożone niczym do modlitwy, oplatał kilkakroć długi drewniany różaniec, zakończony sporych rozmiarów mosiężnym krzyżykiem. Wszystko niby wyglądało normalnie, z jednym wyjątkiem – twarz nieboszczyka przykryta była kawałkiem czarnego materiału.
Przeżegnałem się i prawie bezgłośnie poruszając wargami, wyszeptałem słowa modlitwy za umarłych, błagając Przedwiecznego, aby raczył mego stryja przyjąć do swej chwały. Skończywszy, przeżegnałem się ponownie.
Gwardian, ujrzawszy to, ozwał się w te słowa:
Byłeś ciekaw, synu, co mogło być przyczyną śmierci twego krewniaka? Ja odrzekłem, że nie wiem, że co najwyżej mogłem się domyślać. Zresztą osądź sam.
Nagłym ruchem zerwał płat materii zakrywający oblicze trupa, a gdy spojrzałem na nie, poczułem mrowienie w krzyżu i coraz bardziej ogarniającą mnie grozę. Twarz, wykrzywiona w potwornym grymasie przerażenia wyglądała okropnie.
Gwardian, widząc, iż źle znoszę ten niemiły widok, przykrył oblicze ponownie. Odzyskawszy mowę, ale cały drżący jeszcze z przejęcia, wyszeptałem:
Jego zabił strach... Umarł ze strachu...
I ja tak mniemam – gwardian skinął głową.
Zachowaj nas Boże od tego, co umarły zobaczył w chwili swego skonu!
Milczeliśmy czas jakiś, obydwaj zwiesiwszy głowy. Później zaś widząc, iż gwardian ma chęć opuścić już to miejsce, zapytałem:
Ojcze gwardianie, czy mógłbym pobyć sam na sam ze stryjem?
Mnich przyzwalająco skinął głową.
Dobrze, zostań młodzieńcze. Wydam polecenie, aby ci nie przeszkadzano, aż sam opuścisz tę celę. Rozumiem cię doskonale... Wybacz, jeśli rozdrapuję rany, wybacz... Najpierw ojciec, teraz stryj... Z tego, co wiem, teraz zostałeś już sam na świecie.
Podszedł do mnie i szeroko rozwarłszy ramiona, objął mnie mocnym uściskiem, a później ucałował w głowę. Nie umiałem powstrzymać szlochu, który raptem targnął moją piersią.
Skoro zostałem sam, raz jeszcze gorąco pomodliłem się w intencji stryja, a później usiadłem na tej samej pryczy, na której wczoraj siedzieliśmy obaj. Teraz już miałem pewność, iż coś potwornego przed wiekami wywołał, chyba z samych trzewiów piekieł, mój przodek. Teraz już byłem pewny, że wszystko, o czym mi opowiedział stryj, to szczera prawda i że to, co go minionej nocy zabiło, jednocześnie nawiedziło i mnie w koszmarnym majaku.
Tylko dlaczego jego zabiło, a mnie oszczędziło? Czyż dlatego, iż mną miało nadzieję w przyszłości posłużyć się do jakichś sobie tylko wiadomych celów? Przypomniałem sobie raz jeszcze wszystko, o czym opowiadał starzec. Przypomniałem, iż rzekł, że jeśli czemuś się nie zapobieże, to moc, którą wywabił nasz naddziad Stanisław, najpóźniej do siódmego pokolenia, od tamtej pory licząc, wywoła coś, co wprawi świat w zdumienie i zgrozę zarazem.
Ach! Dlaczego wczorajszego dnia niedane nam było dokończyć rozmowy, odczytać dokumentu doręczonego stryjowi w zapieczętowanej kopercie przez mojego ojca?...
Właśnie! Raptem uświadomiłem sobie, iż za wszelką cenę muszę zdobyć ów dokument, w którym zawierało się całe wyjaśnienie zagadki. Ponieważ wczoraj nader gruntownie przeszukałem celę stryja, a nie znalazłem nawet śladu skrytki, począłem się zastanawiać, czy czegoś, aby nie ominąłem.
Badawczo rozglądałem się po całym pomieszczeniu i naraz... Tak, właśnie! Zapomniałem o posadzce! Rzuciłem się tedy czym prędzej na kolana i z twarzą przy ziemi, jąłem na czworakach obchodzić całą izbę dookoła, postukując w kamienne płyty z przejęciem i nadzieją, oczekując na głuchy odgłos, jaki winna wydać ta, która maskuje pustą przestrzeń pod sobą.
I się nie omyliłem. Niedaleko okna, w kącie pomiędzy pryczą a ławą, na której stała gliniana misa i dzban z wodą, natknąłem się na tę płytę. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Oto jeszcze kilka chwil. Już niedługo, a wreszcie dowiem się wszystkiego...
Usiłowałem podważyć kamień palcami, lecz prócz tego, iż połamałem paznokcie, nie osiągnąłem niczego nadto. Pomógł mi przypadek, oto bowiem, gdy zupełnie niechcący oparłem się o jedną z rogów płyty, odskoczyła bezszelestnie na bok, wypchnięta jakimś sprężynowym mechanizmem, odsłaniając czarną czeluść.
Chciwie zajrzałem do środka, ale nie zobaczyłem niczego. Wtedy włożyłem tam rękę i dokładnie obmacałem schowek. Był pusty. Jeszcze nie dowierzałem sam sobie. Zabrałem płonącą świecę z jednego z lichtarzy ustawionych wokół trumny i oświetliłem wnętrze skrytki. Niestety było puste. Ktoś musiał je opróżnić przede mną... Lecz kto i kiedy?
Na pewno nie mógł to być żaden z mnichów zamieszkujących ten klasztor, bo skąd niby miałby wiedzieć, iż można cokolwiek znaleźć w tajnej skrytce, w celi starego ojca Sebastiana. Chyba... chyba że ów wtajemniczył kogoś w całą sprawę.
Nie, nie. Zdecydowanie odrzuciłem ową myśl. Przypomniałem bowiem sobie, z jaką powagą stryj potraktował papiery poruczone mu przez mego ojca, jak dbał o nie. A sam fakt, iż nie trzymał ich na wierzchu, lecz dobrze ukryte i w ten sposób zabezpieczone przed niepowołanymi oczyma (chociaż i tak nic owo nie pomogło!), zdawał się był dowodzić, iż zdecydowanie należy odrzucić hipotezę o kradzieży dokumentów przez kogoś wtajemniczonego w całą sprawę przez stryja.
A zatem? Zatem wniosek nieodparcie nasuwał się sam.
Dokumenty zabrał KTOŚ lub COŚ, kto przybył w nocy i swym widokiem tak przeraził starca, że ów wyzionął ducha ze strachu. To, co odwiedziło celę owej nocy, bynajmniej nie zjawiło się, iżby pozbawić życia mnicha, lecz zabrać dokumenty i tym samym przeszkodzić mi w zapoznaniu się z ich treścią. Ojciec Sebastian zginął niejako przy okazji...
Postanowiłem, iż muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak miniony dzień, aż do udania się na spoczynek, spędził mój stryj.
Wyszedłem więc na korytarz z zamiarem ponownego udania się do celi gwardiana. Ale nie musiałem tego czynić. Stał on bowiem, z grupką mnichów, za załomem korytarza, wyraźnie czekając, kiedy wreszcie opuszczę owo nader smutne miejsce, jakim było pomieszkanie umarłego.
Ojcze gwardianie – rzekłem. – Czy zechciałbyś mi odpowiedzieć na kilka pytań?
Jeśli tylko będę umiał? Pytaj, młodzieńcze.
Otóż, jak wiesz, odwiedziłem wczoraj mego nieżyjącego już stryja. Miał mi przekazać ważne wiadomości, ale nie zdążył i nie uczyni tego nigdy... Naszą rozmowę przerwało wezwanie od ciebie, ojcze...
Nie zdążyłem dokończyć, gdy gwardian odpowiedział:
Otóż, to dziwne. Twój stryj istotnie przybył do mnie, rzekomo wezwany. Tymczasem wcale po niego nie posyłałem.
Ależ ja sam byłem przy tym, gdy przybył po stryja młody mnich.
Tak, wiem. To nowicjusz, od niedawna bawiący w naszym klasztorze i nieznający jeszcze (jak mniemam) wszystkich ojców. Sądząc, iż zakpił sobie ze starowinki, zbeształem go za ów niewczesny żart. Kleryk jednak zaklinał się na wszystkie świętości, iż uczynił tylko to, co polecił mu – w moim rzekomo imieniu – pewien stary i dość dziwnie wyglądający zakonnik.
Coś mnie tknęło i dokładnie, ze wszelkimi, najdrobniejszymi nawet szczegółami, opisałem człowieka, kryjącego twarz pod kapturem, który wywiódł mnie z klasztoru poprzez niewielką żelazną furtkę.
Gwardian patrzył na mnie zdumiony.
Istotnie, tę samą postać i dokładnie w taki sam sposób opisał mi wczoraj nowicjusz. Wszystko się zgadza... Prócz jednego... Takiego mnicha nie ma w tym klasztorze...
Gdy domówił owych słów, zapadła nienaturalna cisza. Zakonnicy spoglądali po sobie zdumieni i przestraszeni zarazem.
Dziwne to, doprawdy bardzo dziwne – jął mówić po chwili gwardian. – Jeśli mam być szczery, to niczego w całej tej historii nie rozumiem. Ów tajemniczy mnich, kimkolwiek on był i z jakiegokolwiek świata przybył pomiędzy nas – bo coś mi podszeptuje, iż nie z człowiekiem z krwi i kości była to sprawa – miał jeden chyba tylko cel.
Jakiż? – zapytałem zaintrygowany.
To chyba oczywiste – odparł gwardian – Skoro podstępem wywabił ojca Sebastiana z celi, a pod jego nieobecność czym prędzej wyprowadził cię poza obręb klasztoru, to chyba chodziło mu o to, aby was rozdzielić!
Masz rację ojcze. I ja jestem o tym przekonany.
Ale dlaczego? Dlaczego? Czy potrafiłbyś mi to wytłumaczyć?
Cóż, ojcze. Może mógłbym choćby w niewielkiej cząstce zaspokoić twoją cierpliwość, ale z różnych względów wolałbym tego nie czynić. Jestem tylko człowiekiem i... boję się. Nie tylko o siebie, ale i o ciebie... Przypomnij sobie wyraz twarzy mego stryja...
A zatem coś jednak wiesz? – zapytał gwardian.
Owszem, coś niecoś wiem. Ale nazbyt mało, aby mogło to rozświetlić mrok tajemnicy dotykającej mnie, mego stryja i owego dziwacznego mnicha, a jednocześnie może jednak dość dużo, by mogło stanowić zagrożenie dla ciebie, ojcze, lub któregokolwiek innego z zakonników mieszkających w tym klasztorze. Lepiej zatem nie ryzykować i to, co wiem, zachowam dla siebie. Być może nadejdzie kiedyś taki dzień, że przyjdę do ciebie, ojcze, po radę, albo i po pomoc? Być może... Tymczasem jednak – jak mniemam – nie jest pora na to.
Cóż, jeśli tak sądzisz, jeśli taka jest twoja wola, nie pozostaje mi nic innego, tylko ją uszanować. Czy zostaniesz z nami do czasu, aż przeniesiemy trumnę ze zwłokami ojca Sebastiana do kościoła?
Oczywiście, zostanę – przytaknąłem skwapliwie.
Nie musiałem czekać długo, gdy mnisi wynieśli trumnę na własnych barkach i śpiewając jakąś pieśń łacińską, krętymi korytarzami udali się do świątyni.
Tutaj ustawiono ją na katafalku otoczonym z dwu stron świecami wstawionymi w wysokie drewniane lichtarze. Od razu odprawiono mszę żałobną za spokój duszy zmarłego. Potem zaś zamknięto wieko, zabijając je gwoźdźmi. Były jakieś śpiewy, kadzidła, modły. Orszak pogrzebowy ruszył powoli główną nawą kościoła ku kruchcie, gdzie było wejście do podziemi, w których zakonnicy znajdowali miejsce wiecznego spoczynku.
Trumnę niosło na barkach czterech młodych mnichów, a czterech innych im asystowało. Gdy znaleźliśmy się w kruchcie, uchwyciwszy za brązowe uchwyty, z widomym trudem podniesiono i odsunięto na bok ciężką klapę dębową z zewnątrz obitą miedzianą blachą z wyrytym na niej jakimś wpół zatartym i zupełnie już nieczytelnym napisem.
Mnisi dźwigający trumnę poczęli zstępować w dół. Za nimi udał się tylko gwardian sprawujący obrzędy pogrzebowe i ja. Reszta pozostała na górze.
W krypcie podziemnej powietrze było stęchłe i wilgotne. Rzędem pod ścianami stały trumny. Niektóre z nich były jeszcze w całkiem dobrym stanie, inne na wpół zbutwiałe, których wieka zapadły się ze starości, odsłaniając swoją makabryczną zawartość. W jednej z nich, spośród prochu i próchna, wyzierała żółtawa czaszka, szczerząc zęby w trupim uśmiechu.
Ustawiono trumnę z ciałem mego stryja w niedokończonym szeregu trumien, pod jedną ze ścian wymurowanych z nierównych, kanciastych białawych kamieni, a gdy gwardian dokończył obrzędów pogrzebowych, opuściliśmy podziemie. Ciężka drewniana klapa, obita z zewnątrz miedzianą blachą, zasunięta przez mnichów na swe dawne miejsce, z głuchym łoskotem zapadła się w przygotowane dla niej wyżłobienie, dokładnie i szczelnie zakrywając otwór. Wszystko się skończyło.
I oto nagle uświadomiłem sobie, iż jestem ostatnim jedynym von Semberkiem na całym bożym świecie. Nie wiedzieć czemu, na tę myśl zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie.
Pożegnałem mnichów i gwardiana, który zapewnił mnie, iż nigdy nie zapomni o mojej osobie w swoich modlitwach. Podziękowałem mu zatem i nie wchodząc już do kościoła, wysunąłem się na dwór.
Gdy z bocznej uliczki, przy której znajdował się klasztor, wyszedłem na jedną z głównych ulic mojego miasta, wmieszałem się w gwarny i ruchliwy tłum. Twarze ludzi, głosy ich rozmów, domy rozświetlone słońcem, którego refleksy odbijały się w szybach okiennych, oraz świeżość powietrza, jakże różnego od stęchlizny klasztoru, poprawiły mi nieco humor.
Tak jak zapowiedziałem służbie, obiad spożyłem na mieście. Zaszyłem się w przytulnej salce maleńkiej restauracyjki, którą znalazłem całkiem przypadkiem w jednym z zaułków, wciśniętych pomiędzy szare, brudne i odrapane mury czynszowych kamienic. Aż dziw, iż coś tak miłego znajdować się mogło w owej odpychającej swym wyglądem okolicy.
Restauracyjka była cicha, nastrojowa, obsługa uprzedzająco grzeczna, a jedzenie wyborne. Toteż, zaspokoiwszy głód i pragnienie, odprężyłem się zupełnie. Oczyściłem swoją głowę z wszelkich myśli i odpoczywałem, naprawdę odpoczywałem, powolutku sądząc doskonały koniak. Ogrzewałem szkło kieliszka w dłoniach i wąchałem z lubością wspaniały aromat alkoholu albo też, unosiłem kieliszek nieco ku górze, zachwycając się bursztynowozłotą barwą trunku. Delikatnie smakowałem go, rozprowadzając po kilka kropel na języku i podniebieniu.
I oto naraz spokój mego ducha został zachwiany. Raptem spostrzegłem siedzącego o kilka stolików dalej, pod przeciwległą ścianą – znajomą mi już postać – dziwnego mnicha, o twarzy ukrytej pod kapturem, opadającym mu aż na oczy.
Zdziwiłem się, ujrzawszy go bowiem, nie widziałem, aby ktokolwiek wchodził do restauracyjki w czasie, kiedy się tam znajdowałem. Chociaż, zresztą... mogłem nie zauważyć.
Mimo iż pierwszym moim odruchem na widok tajemniczej postaci był strach, potem – przemyślawszy rzecz całą – doszedłem do wniosku, że moje obawy są chyba bezpodstawne, a wcześniejsze podejrzenia w stosunku do tego człowieka dziecinne i bynajmniej nieuzasadnione.
Skoro pokazuje się w miejscach publicznych, to chyba nie jest kimś niezwykłym? Pomyślałem jeszcze, iż najlepiej uczynię, jeśli teraz, korzystając z okazji, porozmawiam z nim i tym samym rozwieję wszelkie swoje wątpliwości. Cóż, pewnie to jakiś dość ekscentryczny staruszek i tyle, a że nikt go nie zna w klasztorze franciszkanów? I to również niczego jeszcze nie dowodzi. Być może zjawił się tam przez pomyłkę, a cała reszta była jakimś zwykłym nieporozumieniem i niczym ponadto?
Skinąłem zatem na kelnera, który natychmiast stanął przy mnie i z uniżonością, która drażniła mnie nieco, zapytał:
Czym jeszcze mogę jaśnie panu służyć? A może podać rachunek?
Nie, jeszcze nie. Proszę zapytać siedzącego przy tamtym oto stoliku zakonnika, czy nie zechciałby poświęcić mi kilku chwil na rozmowę w osobistej sprawie, i czy ewentualnie mogę przysiąść się do niego.
Kelner zmieszał się z lekka, z dziwnym zakłopotaniem spoglądając to na mnie, to w kierunku, który mu wskazałem.
Hm, tak... Oczywiście... – jąkał się. – Tylko... tylko, proszę jaśnie pana... Wyraźnie nie mógł z siebie wykrztusić nic więcej.
Co tylko?! – zirytowany podniosłem głos, może o ton za wysoko, niż usprawiedliwiała to sytuacja.
Cóż, będę szczery, jaśnie panie. Ja... ja tam absolutnie nikogo nie widzę... Stolik, który łaskawy pan raczył mi wskazać, jest... wolny.
Na chwilę zaniemówiłem.
Jak to wolny?! – wyrzuciłem z siebie wreszcie. – Jak to wolny? Przecież nie jestem ślepy?! Przecież wyraźnie widzę! Siedzi tam sędziwy mnich, z twarzą zakrytą kapturem.
Hm, tak... – jąkał się kelner. – Zapewne ma pan rację... Być może, iż łaskawy pan widzi tam mnicha... Wszakże JA go tam nie widzę.
Mówiąc to, jednocześnie delikatnym ruchem odsuwał ode mnie kieliszek z koniakiem. Zauważyłem to natychmiast i schwyciłem go za nadgarstek.
Proszę to zostawić! Nie jestem pijany!
Ależ!... – sumitował się kelner. – Gdzież bym śmiał sugerować coś podobnego!... Może tylko... Może alkohol po prostu panu nieco zaszkodził?
Puścił kieliszek, który natychmiast przysunąłem na powrót do siebie, a potem ująwszy go dwoma palcami, wychyliłem do dna. Poczułem pieczenie wędrującego przełykiem alkoholu, a potem ciepło rozlewające się po żołądku. Przymknąłem na chwilę oczy, później zaś otworzyłem je i popatrzyłem w stronę stolika, przy którym dostrzegłem mnicha.
Był tam nadal. Tyle że teraz wstawał i lawirując między stolikami, kierował się, idąc na ukos przez salkę, ku wyjściu. Nie mogłem pozwolić, by mi umknął. Podałem kelnerowi zapłatę za obiad, zda się o wiele za dużo, niż wszystko to razem wartało i nie czekając, aż wyda mi resztę, rzuciłem się w pogoń za wychodzącym. W chwili, gdy dopadłem drzwi, on akurat wysunął się już na ulicę.
W wejściu zderzyłem się z wchodzącym otyłym jegomościem, który jął mnie besztać jak uczniaka, zupełnie nie przebierając w słowach.
Najmocniej pana przepraszam. Zupełnie niechcący potrąciłem łaskawego pana. Bardzo mi śpieszno. Byłbym nad wyraz wdzięczny, gdyby mi pan zechciał powiedzieć, w którą stronę się udał, wychodzący przed chwilą z tej restauracji, stary zakonnik?
Jaki zakonnik? Panie? Chyba się panu przyśniło?! Stałem opodal wejścia do tej restauracji dobry kwadrans, czekając na znajomego, z którym miałem zjeść tutaj obiad i przy okazji załatwić kilka interesów. Bądź pan pewny, rozglądałem się bacznie i na prawo, i na lewo, i w tył,i w przód, czy nie nadchodzi. Zatem kogoś tak charakterystycznego, jak zakonnik, żadną miarą nie mógłbym przegapić, czy nie zauważyć!
I co?
I nic! Jak rzekłem, musiało się panu coś przyśnić! Żaden zakonnik w ciągu minionego kwadransa ani tu nie wchodził, ani też stąd nie wychodził.
Mógłby pan dać słowo?
Aleś pan nudny! Mógłbym i przysięgę złożyć. A w jakimże to niby celu miałbym pana oszukiwać, mój panie?! Ale odczep się pan wreszcie ode mnie, bom głodny.
Bezceremonialnie odsunął mnie na bok.
Kelner widząc, iż jeszcze nie opuściłem na dobre restauracyjki, podszedł do mnie, chcąc wydać resztę. Ale machnąłem tylko na to ręką i wybiegłem na ulicę.

* * *

Wędrowałem przed siebie, nie bardzo wiedząc, dokąd idę.
Mój Boże! – myślałem. – Czyżby ogarniało mnie szaleństwo? Czyżby mącił mi się rozum? Czyżbym tracił zmysły?”
Tak jak ów grubas gotów był przysięgać, iż nikogo nie widział, tak ja gotów byłem uczynić to samo, upierając się jednak, iż w restauracji widziałem tego samego mnicha, który wyprowadził mnie z klasztoru i że na moment przede mną wyszedł na ulicę.
Cała sprawa jęła coraz bardziej dręczyć mój umysł, rozpalać wyobraźnię. Ileż bym dał za to, ażeby rozwikłać ową tajemnicę. Nie, z całą pewnością nie były to ani przywidzenia, ani przypadki. To, co od kilku dni działo się wokół mnie, mimo iż dziwaczne i trącące niesamowitością, jednakże z całą pewnością było realne.
Pomyślałem, że bez ochyby jestem osaczony. Owo coś lub ktoś działało zgodnie z wcześniej ustalonym planem. Działało z żelazną konsekwencją, realizowało swój zamiar krok po kroku. Tak, o tym wszystkim byłem już przekonany. Tylko... tylko nie wiedziałem najważniejszego, czego owo coś lub ktoś chce ode mnie. Do czego pragnie użyć mojej osoby albo-li też mną się posłużyć.
Zacząłem się bać. Nie, nie bałem się, iż mogę stracić życie, jak tracili je moi przodkowie w zetknięciu z ową potworną tajemnicą. Bałem się czegoś zgoła innego – tego mianowicie, iż utracę wolę, iż coś zapanuje nad moją jaźnią, zniewoli mój umysł. Kim wówczas będę? Kukłą? Manekinem? Gliną? Gliną, z której NIEZNANE uformuje, ulepi kształt jemu potrzebny?

* * *

Do domu wróciłem późnym wieczorem, bardzo zmęczony i bardzo głodny. Ten ostatni fakt niezmiernie ucieszył kucharkę i natychmiast, skoro tylko umyłem się i przebrałem, kazała nakrywać do kolacji. Od śmierci ojca panoszyła się w domu, jakby była jego panią, ale zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Było mi to całkowicie obojętne.
Siedziałem sam u szczytu ogromnego stołu, który oświetlał świecznik z jarzącymi się woskowymi świecami. Jadłem powoli, powoli popijając kęsy strawy starym reńskim winem. Później zaś, otarłszy usta śnieżnobiałą serwetą, przeszedłem do gabinetu ojca.
Zdecydowanie zbliżyłem się do ściany i zdjąwszy z niej tajemniczą mapę, rozłożyłem ją na blacie biurka, z którego wszystkie papiery i przedmioty po prostu zmiotłem jednym ruchem dłoni, wprost na podłogę. Oglądałem mapę bardzo dokładnie, cal po calu, mniemając, iż uda mi się na niej odkryć coś, co choćby w nieznacznym stopniu ułatwi przeniknięcie tajemnicy coraz mocniej jątrzącej mój umysł.
Ach! Jakże żałowałem, iż nie trafiły w moje ręce papiery naddziada Stanisława i wyjaśnienie mojego ojca. W umyśle odzywał się odległym echem głos stryja Sebastiana, mówiący, iż czasu nie ma już wiele, iż koniecznie musimy uczynić coś, aby zapobiec złu, aby unieszkodliwić TO, co z czeluści NIEZNANEGO wywołał nasz daleki przodek. Raptem wzrok mój padł na dół mapy, gdzie widziałem łaciński napis:

ET VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM
I UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ
SIEDMIOMA PIECZĘCIAMI...

Ach!... Ten szept, dziwaczny, syczący szept, przejmujący grozą i obrzydzeniem... wtedy, w przeszłości, gdy byłem jeszcze dzieckiem i ostatniej nocy:
Złam pieczęcie... Złam pieczęcie...”
Siedem pieczęci... Tajemnicza księga... Dług zaciągnięty przez Stanisława von Semberka, o którym opowiadał stryj... Dług zaciągnięty wobec KOGO lub CZEGO? Wobec nieznanej mocy, która prześladuje nasz ród? Dług, który musi być spłacony, jeśli nie przez Stanisława, to przez jego potomka.
Choćby był potomkiem i w siódmym pokoleniu”
Tak, właśnie tak powiedział stryj.
O Boże! Nic z tego nie pojmuję! Nic zgoła! Dług, tajemnica, siedem pieczęci – siedem pokoleń. A może?... A może jedna pieczęć, to jedno pokolenie?...
A ja? Którymże to ja jestem pokoleniem? Stanisław Semberk żył około 1650 roku, teraz mamy rok 1857... A zatem? Zatem to ja jestem owym siódmym pokoleniem! To ja jestem ową siódmą pieczęcią!
Dokumenty przepadły. Niestety. Nigdy nie dowiem się o ohydzie popełnionej przez mojego przodka. Nigdy nie pojmę tego, co mnie będzie spotykać. Nigdy. Będę płacił za coś, nie wiedząc za co. Doświadczę czegoś, czego nie będę rozumiał.
Nie! Cała moja wola buntowała się na myśl o tym. Dlaczego ja mam płacić za grzechy kogoś, kto żył dwieście lat temu. Dlaczego? Każdy odpowiada sam za siebie. Nie przyjmę potulnie cudzych win na własne barki. Jeśli zgrzeszył Stanisław, Stanisław winien zostać ukarany!
Tak, ale przecież stryj mówił o jakiejś monstrualnej, nieludzkiej mocy wywołanej z czeluści nieznanego.
Mocy, która – jeśli się jej nie unicestwi – wprawi świat w przerażenie. A zatem? Zatem można ją unicestwić lub przynajmniej pokonać!
Przecież, by tego dokonać, należy poznać TO, z czym się będzie mieć do czynienia. Mam mapę, ale to zbyt mało... Zapiski zginęły... Właśnie! Czyż to nie potwierdzenie, iż można z owym czymś lub kimś wygrać, skoro owo coś lub ktoś stara się, bym go nie rozpoznał? Nie zrozumiał? Nie znalazł sposobu?
I znów pojawiły się w mózgu słowa stryja:
... prócz manuskryptu... i mapy tajemniczej wyspy – niezbędnych pospołu do zrozumienia pewnych rzeczy – w przypadku gdy one zaginęły, wskazówek rozwikłania rodzinnej tajemnicy, można ponoć poszukać w krypcie grobowej Semberków pod kaplicą Błogosławionych Męczenników w Sandomierzu”.
Tak. Dokładnie tak powiedział. Czyż zatem – skoro wiem aż tyle – wolno mi zostawić całą sprawę własnemu biegowi? Przecież groźba wisi nie tylko nade mną, lecz i nad innymi, nad wszystkimi ludźmi, nad światem!
Nie mam wyboru. A zresztą... Cała owa tajemnicza – chociaż nadzwyczaj niebezpieczna zagadka – mocno mnie zaintrygowała!
Wiedziałem już, że to uczynię. Sięgnąłem na jedną z półek i zdjąwszy z niej mapę Europy, gorączkowo obrzuciłem ją wzrokiem. Gdzież ten Sandomierz, mój Boże, gdzież Sandomierz? Polski już nie ma. Od dawna jej nie ma. Gdzież go zatem szukać? W Prusach, Rosji, czy Austro-Węgrach?
Palec wędrował od miejscowości do miejscowości. Aż nareszcie znalazłem. Był w Rosji, przy samej granicy austriackiej. Poczułem się dość dziwnie. Ogarnęło mnie pewne wzruszenie. Do tej pory pusto brzmiąca nazwa – Sandomierz, przestała być dla mnie czystą abstrakcją.
Wszak stamtąd wywodziła się odnoga rodu von Semberków, do której należałem.
Mimo iż nadal nie widziałem miasta, to już sam fakt, że umiejscowiłem ów drobny punkt na mapie, sprawił, iż stało się dla mnie bliższe, bardziej realne i namacalne.
Zastanawiałem się, jak wygląda, jacy są mieszkający tam ludzie? Ze wzruszeniem pomyślałem, że już wkrótce będę przemierzał te same ulice, którymi kiedyś chadzali moi przodkowie. Pomyślałem też, że ojciec chyba przeczuł – wiedziony jakimś przedziwnym instynktem – to, co miało rychło nastąpić. Bo przecież nie darmo kazał mnie uczyć polskiego?
Odłożyłem mapę, zdmuchnąłem świecę i po omacku ruszyłem do swojej sypialni. Nie miałem z tym najmniejszych problemów. Dom znałem doskonale i mogłem zupełnie swobodnie poruszać się po nim w całkowitej nawet ciemności.
Gdy znalazłem się w pokoju sypialnym, nie zapalałem już świecy. Ułożyłem się w pościeli jak najwygodniej. Teraz, skoro wreszcie podjąłem jakieś konkretne postanowienie, wytknąłem sobie ściśle określony cel, poczułem się zdecydowanie lepiej. Lęk i jakiś nieokreślony smutek opuścił mnie zupełnie.
Zapadłem w bezdenną czeluść niepamięci. Bez marzeń sennych, bez majaków. Po prostu spałem i odpoczywałem. Tak jak niegdyś, jak w czasach, gdy mojego spokoju nie zakłóciło jeszcze żadne bolesne przeżycie, gdy nie poznałem śmierci i nie zrozumiałem jej, i gdy nie zetknąłem się z żadnym tajemniczym, budzącym dreszcz grozy wydarzeniem.

* * *

Spałem długo, bardzo długo, co od dawna mi się już nie zdarzyło. Obudziłem się dopiero około południa i bez pośpiechu przyodziałem się, zjadłem śniadanie i – nie mając zamiaru wychodzić z domu – jąłem czynić przygotowania do podróży.
Zastanawiałem się, czy z N., swojego rodzinnego miasta, nie udać się wpierw do Reichenbachu, gdzie tkwiły korzenie naszego rodu i może najpierw tam spróbować poszukać czegoś, co być może ułatwiłoby mi późniejsze poszukiwania w Polsce.
Z Reichenbachu mogłem później przez Śląsk udać się do Krakowa, a stamtąd pociągiem do mieszczącej się w Nadbrzeziu, przedmieściu Sandomierza, ale leżącym nie po rosyjskiej, lecz po austriackiej stronie granicy, stacji kolejowej, skąd od miasta oddzielałaby mnie tylko Wisła. Byłaby to droga, znacznie wygodniejsza, którą mógłbym odbyć w zupełnie znośnych, jeśli nawet nie w komfortowych warunkach.
Wszakże zastanowiwszy się nad całą tą sprawą dokładnie, doszedłem do wniosku, iż podróż do Reichenbachu nie ma najmniejszego sensu. Bo przecież mój przodek Stanisław wcale nie osiadł w tym mieście, gdy gnany trwogą uciekł z Polski, aby ukryć się na stare lata w bezpiecznym miejscu na niemieckiej ziemi. Uciekł do N., gdzie od jego czasów, nieustannie, przez z górą dwieście lat, ród nasz zamieszkiwał. Zatem w Reichenbachu nie ma absolutnie czego szukać. Był to jedyny logiczny wniosek, jaki można było wyciągnąć.
Wytyczyłem sobie więc zgoła inną trasę, chociaż może i dłuższą i mniej wygodną, ale przy okazji umożliwiającą mi załatwienie jeszcze pewnych spraw. Postanowiłem, iż pojadę najpierw do Berlina, a stamtąd do Warszawy, zawadzając po drodze o Poznań, gdzie właśnie chciałem załatwić sprawy, o których wcześniej wspomniałem. Co to takiego miało być, nie należy do tematu tej opowieści, zatem nie sądzę, abym musiał wspominać o owym więcej i szczegółowiej zajmować się tą kwestią. Z Warszawy, jak nietrudno się domyślić, chciałem już wprost pojechać do Sandomierza.
Jak postanowiłem, tak też i uczyniłem. Nie sądzę, abym zainteresował, kogokolwiek opowiadając o swojej podróży, bo nie zdarzyło się podczas niej nic zajmującego.
Zajęła mi ona wiele więcej dni, niżeli wprzód zakładałem, nie wziąłem bowiem pod uwagę, iż załatwienie urzędowych spraw w Poznaniu przeciągnie się ponad miarę. Zmitrężyłem (całkiem niepotrzebnie, bo z wszystkimi można by się uporać w o połowę krótszym czasie) aż dwa tygodnie. Niestety samowola jednego z urzędników, któremu się wydawało, że jeśli piastuje państwowe stanowisko, jest równy samemu chyba Panu Bogu, sprawiły, iż musiałem siedzieć w tym mieście tyle, ile właśnie przesiedziałem.
Gdy przybyłem do Warszawy, okazało się, iż wynikła pewna, nieprzyjemna dla mnie trudność. Otóż dowiedziałem się, że dostać się koleją do samego Sandomierza jest niepodobieństwem, po stronie rosyjskiej bowiem droga żelazna nie dochodzi bynajmniej do tego miasta.
Wprawiło mnie to w najwyższe zirytowanie, komplikowało bowiem nieoczekiwanie, prostą na pierwszy rzut oka kwestię dotarcia na miejsce. Teraz miałem do wyboru albo wyjazd do Austrii, gdzie złapałbym pociąg do przedmieścia Sandomierza, Nadbrzezia, albo dwie inne możliwości.
Nader mili Polacy, ujęci tym, iż rodowity Niemiec – chociaż mocno kalecząc – ale przecież mówi po polsku, oraz wie, iż przed sześcioma pokoleniami miał polskich antenatów, wprost rozpływali się w uprzejmościach.
Jedni doradzali mi, ażebym udał się z Warszawy koleją przez Iwanogród do Ostrowca, stacji najbliżej Sandomierza leżącej po rosyjskiej stronie i tam wynająwszy bryczkę, w ciągu czterech godzin, szosą prowadzącą przez Opatów, dotarł do Sandomierza, oddalonego od Ostrowca o czterdzieści pięć wiorst.
Inni natomiast twierdzili, iż chociaż podróż wydłuży mi się o trzy godziny, to przecie mogę dotrzeć do Sandomierza w sposób o wiele wygodniejszy i bez wątpienia mniej męczący. Otóż radzili mi oni, iżbym wsiadłszy w Warszawie do pociągu, udał się drogą żelazną przez Iwanogród do Puław, gdzie przesiądę się na statek kursujący po Wiśle, który do samego Sandomierza bezpiecznie mnie dowiezie. Stracę co prawda więcej czasu, ale przecież nie wytrzęsę tak kości, jak w przypadku jazdy bryczką po wyboistej drodze.
Muszę przyznać, iż dość długo zastanawiałem się, którą z owych dwóch możliwości wybrać. Jazdę do Austrii wykluczyłem bowiem na samym początku, jako zgoła bezsensowną. Wreszcie, nie bez wahań, zdecydowałem się na statek. Pomyślałem, że znajdę na nim chyba dość wygód, a ponadto w ciągu tych licznych godzin podróży będę mógł sycić oczy do woli pięknem krajobrazów.
I nie omyliłem się. Droga choć długa, a przez to – co by nie rzec – męcząca, okazała się jednak dość interesująca. Podczas jazdy koleją niczego widzieć nie mogłem, ponieważ odbywałem ją nocą. Konduktor – nadzwyczaj grzeczny mężczyzna – gdy dałem mu kilka kopiejek, z uniżonością wielką wyszukał mi pusty przedział i obiecał czuwać i obudzić mnie, gdy tylko dotrę do swej stacji docelowej. I danego słowa dotrzymał. Dzięki niemu, chociaż w niezbyt wygodnej pozycji, ale przecież mogłem się porządnie wyspać.
Gdy wdzięczny za sumienne wywiązanie się z samorzutnie podjętego obowiązku, w nagrodę wręczyłem mu przy wysiadaniu srebrną półrublówkę, jął mnie tytułować „wasze wysokobłagarodije”, jakbym co najmniej był księciem krwi podróżującym salonką, a nie zwykłym pasażerem.
Na statku ogarnęła mnie cisza. Och! Jakże cudownie wypoczywało się po jeździe pociągiem, gdzie na rozjazdach trzęsło niemiłosiernie, a ustawiczny stukot kół o szyny, mocno drażnił uszy. Sapanie maszyny parowej i plusk wody było niczym w porównaniu z tamtym.
Szeroko rozlewająca się Wisła, na której powierzchni grały szkarłatnozłociste refleksy wstającego słońca, słała się szeroką, aksamitną drogą, która doprowadzić miała tam, dokąd gnało mnie chyba przeznaczenie. Chociaż odczuwało się chłód, wczesny bowiem ranek połowy listopada nie mógł być przecież inny, to jednak nie schroniłem się pod pokład, tylko dobrze otuliwszy paltotem, stanąłem na dziobie i podziwiałem widoki rozpościerające się przed moimi oczyma na obydwu brzegach rzeki.
Większość drzew i krzewów była całkiem naga, ale przecież spotykało się jeszcze takie, na których utrzymały się pojedyncze purpurowe, szkarłatne, pozłociste czy brązowe liście.
Gdy już nasyciłem oczy pięknem jesiennej przyrody, zszedłem pod pokład, gdzie zamówiłem i zjadłem sute śniadanie, popijając je mocną, gorącą herbatą z arakiem. Przy śniadaniu jacyś państwo usiłowali nawiązać ze mną konwersację. On wyglądał na przeciętnie dość zamożnego ziemianina, ona na kobietę znudzoną, na jedną z tych, którym śnił się książę z bajki, a przyszło im nader prozaicznie wyjść za mąż za dziedzica niewielkiego majątku, z którym co najwyżej mogła porozmawiać o pracy w polu, hodowli nierogacizny, płodozmianie czy podnoszeniu mleczności bydła, nigdy zaś o poezji, malarstwie czy też innych górnolotnych sprawach.
Ziemianin wyraźnie źle się czujący wśród obcych, dowiedziawszy się, iż jestem Niemcem, usiłował wywiedzieć się ode mnie jak najwięcej na temat uprawy lucerny czy też wyki – nie pomnę zresztą czego – w moim kraju. Ale usłyszawszy, iż – choć szlachcic – jestem mieszczuchem, z wyraźną pogardą zdystansował się ode mnie. Zabawne indywiduum.
Jego małżonka natomiast, uchwyciła się kurczowo mojego ramienia, jakbym był jej ostatnią deską ratunku na tym padole i prosząc, abym jej nie odmówił towarzystwa podczas przechadzki po pokładzie, dosłownie zasypała mnie opisem swoich najrozmaitszych – a każda z nich wyglądała na śmiertelną – dolegliwości.
Wyglądało na to, że z braku lepszego zajęcia, rozczytuje się w książkach czy też czasopismach medycznych, skąd czerpie opisy chorób, które oczywiście natychmiast wynajduje u siebie.
Zarzucała mnie pytaniami. Błagała o rady jak postępować, by zwalczyć tę lub inną dolegliwość, ale gdym odpowiedział, iż – według mego skromnego zdania – najlepiej by jej uczyniło, gdyby znalazła sobie jakieś pożyteczne zajęcie, a prócz tego, każdego dnia, regularnie, czy to świątek, czy piątek, upał czy mróz, śnieżyca czy słota, jak najwięcej spacerowała, a wszystkie choroby miną, popatrzyła na mnie jak na wariata.
Dalsza rozmowa już się nie kleiła, toteż po jakimś czasie, skłoniwszy się uprzejmie, przeprosiłem ową damę i udałem się pod pokład. Gdy za chwilę znów wysunąłem się z czeluści statku na świeże powietrze i ulokowałem na dziobie ani szlachciura, ani też jego małżonka nie podeszli do mnie. Najwyraźniej uznali, że nie ma z kim się zadawać.
Miałem więc szczęście, bo nikt więcej nie nagabywał mnie na rozmowę – na którą nie miałem absolutnie żadnej ochoty – aż do końca podróży. Do Sandomierza dotarliśmy wieczorem. W lecie byłoby jeszcze o owej porze wcześnie i widno, teraz jednak, w listopadzie, panowała już głucha noc. Gdy statek zacumował w przystani, trzymając się grupki podróżnych, którzy wysiedli w Sandomierzu wraz ze mną, udałem się do miasta.
Nie miałem najmniejszej trudności, aby dopytać się o nocleg. Skierowano mnie do Hotelu Podolskiego, dokąd zaprowadził mnie pewien wynędzniały malec, liczący zapewne na parę kopiejek zarobku. Oczywiście owych nadziei nie mogłem zawieść i dałem mu kilka miedziaków.
Przydzielono mi pokój pod numerem trzecim, bardzo wygodny, czysty i przytulny, chociaż bynajmniej nie największy. Ale ponieważ nie miałem zamiaru zatrzymywać się w Sandomierzu na dłużej, owo lokum, które mi się dostało, uznałem za wystarczająco dobre i nie było mi w głowie szukać czegoś innego.
Obmywszy się po podróży i przyodziawszy w świeże ubranie, poprosiłem o kolację do pokoju. Nie czekałem długo. W kilka minut zaledwie przyniosła mi je młoda i ładna, chociaż może nieco zbyt tłusta pokojówka, która najwyraźniej miała ochotę na pogawędkę.
Gdy zabierałem się do jedzenia, ona, zamiast dyskretnie opuścić pokój, wciąż stała przy drzwiach, trzymając rękę na klamce.
Czego panna chce? – zapytałem obojętnym tonem.
Ja?... – nie bardzo wiedziała co odpowiedzieć. – Ja... czekam... bo wielmożny pan może sobie jeszcze czego zażyczy?
Jeśli będę czego potrzebował, to zadzwonię – odparłem.
Dygnęła i chociaż nacisnęła klamkę, jakoś ociągała się z wyjściem.
No? Cóż jeszcze? – zapytałem, nie bardzo wiedząc co o tym wszystkim mam myśleć. – Czy panna nigdy w życiu Niemca nie widziała?
O! Toż nie jednego! To nie to! Po tamtej stronie Wisły pełno ich. Często tu z Galicji przyjeżdżają – wyraźnie się ożywiła, uradowana, że zacząłem z nią rozmowę.
Ale ja nie jestem Austriakiem.
Nie? – zdziwiła się dziewczyna. – A kim? Prusakiem?
Jestem Bawarczykiem. To niemiecki kraj nader od polskich ziem odległy. Bliżej stamtąd do Francji niż do Polski.
Popatrzyła na mnie zdziwiona:
Proszę o wybaczenie, wielmożny panie, ale chciałabym wielmożnego pana o coś zapytać...
Więc pytaj, panna – przyzwoliłem łaskawie.
Przybyłem do celu podróży, nie umęczywszy się nazbyt, a poza tym owa wścibska dziewczyna zaczynała mnie bawić.
Więc pytaj – powtórzyłem, widząc, iż się nieco waha.
Ale jeśli łaskawy pan nie jest Austriakiem, tylko jakowymś Niemcem Bawarczykiem, to jakimże cudem tak dobrze umie po polsku?
Ach! To cię ciekawi! Cóż, mój ojciec nieboszczyk – Panie daj mu niebo – gdy dzieckiem jeszcze byłem, kazał mnie uczyć polskiego, ot i cała tajemnica.
Lecz po co? Na co Niemcowi, który z Polakami nie ma do czynienia, umieć mówić po polsku?
Taką widać miał zachciankę i nic nadto. A poza tym muszę ci jeszcze wyznać, iż śród moich odległych przodków byli i Polacy.
Sam nie wiedziałem, po cóż jej to wszystko mówię. Po co w ogóle wdaję się w jakowąś dysputę ze służbą. Ale ona, usłyszawszy to, com na końcu wyrzekł, klasnęła w dłonie i zakrzyknęła.
Och! Teraz to już wielmożnemu panu mogę powiedzieć. W ruinach kościoła św. Marii Magdaleny, co to przy nim dawniej ojcowie dominikanie siedzieli, zanim ich stamtąd Austriacy nie wyrzucili i tak klasztoru, jak i domu Bożego nie zmarnowali, przemieniając je na magazyn, otóż w tych rozwalinach ostało się jeszcze co nieco. Niedawno, gdym się tam z ciekawości zapuściła, pod wmurowaną w ścianę tablicą z czarnego kamienia z łacińskim napisem, widziałem portret szlachcica wymalowany na blasze. Owo wy, wielmożny panie, jesteście do tego człowieka z portretu podobni niczym dwie krople wody!
Usłyszawszy te słowa, zrazu zamarłem, a potem jąkając się z lekka, zapytałem:
A... czy... czy ów portret dalej wisi w tych ruinach?
Wzruszyła ramionami:
Nie wiem... Skąd mam wiedzieć? Widziałem go kilka miesięcy temu. Do tej pory mógł go już kto albo zabrać, albo zniszczyć. Przecież zrujnowany kościół św. Marii Magdaleny, to ulubione miejsce zabaw uliczników.
Widząc, iż skończyłem jeść, zabrała naczynia i z tacą na ręku, dygnąwszy grzecznie i życzywszy mi dobrej nocy, wysunęła się na korytarz.
Siedziałem przy stole, podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami i rozmyślałem nad tym, co mi dziewczyna rzekła. Coś nie dawało mi spokoju, coś zdawało się szeptać do ucha, bym nie czekał do rana, bym nie czekał, aż świt zaróżowi nieboskłon, ale teraz, zaraz, natychmiast, ubrał się i jak najprędzej odszukał ruiny kościoła, o których wspomniała mi pokojówka.
Ubrałem się ciepło, opatrzyłem ślepą latarkę, którą ukryłem pod połą paltota i zszedłem z pięterka, gdzie znajdował się mój pokój, na dół. Za niewielkim kontuarem siedział starszy mężczyzna o długich, opadających na kark siwiuteńkich włosach i sumiastych, obwisłych wąsiskach, bez wątpienia jeszcze pamiętający cesarza Napoleona.
A dokądże to łaskawy pan wybiera się po nocy? – zapytał, wyraźnie zdziwiony moim widokiem.
Ot, chciałbym zażyć nieco powietrza przed snem. Zawsze tak zwykłem czynić, taki mam już zwyczaj – skłamałem, nie widząc powodu do wtajemniczania w swoje sprawy obcego człowieka. Po czym, skinąwszy mu lekko głową, wyszedłem na dwór.
Na moje szczęście była pełnia. Ogromny księżyc wypełzł już ze swojej kryjówki, gdzie się schował na dzień i rozparłszy się wygodnie na nieboskłonie, oświetlał ziemię swoją srebrzystosiną poświatą, w której przyczajone przedmioty nabierały nierealnych kształtów, a przemykający jeszcze gdzieniegdzie ulicami ludzie, sprawiali wrażenie nieco widmowych.
Z dopytaniem się o ruiny kościoła św. Marii Magdaleny i dawnego konwentu dominikańskiego, nie miałem najmniejszych nawet trudności. Zaczepiony przeze mnie, wyglądający na drobnego urzędniczynę, przypadkowy przechodzień objaśnił szczegółowo jak tam trafić. Wyraził tylko zdziwienie, że chce mi się po nocy oglądać pamiątki przeszłości. W końcu pewnie uznał, rozpoznając po wymowie, iż jestem Niemcem, żem taki sam dziwak i ekscentryk, jak i wielu innych moich współrodaków.
Do ruin było bardzo blisko – należało minąć kilka uliczek zaledwie. Doszedłem do rynku, przeciąłem go na ukos, mijając przysadzistą bryłę tkwiącego tam pośrodku ratusza i zapuściwszy się w boczną ulicę, w kilka minut znalazłem się u celu.
Budowla wyglądała zaiste imponująco, ale nawet w blasku księżycowej poświaty widać było, iż znajduje się już w agonii, że dni jej żywota są policzone i że pewnie rychło młoty i oskardy rozkruszą te starożytne mury – świadków dawnej świetności miasta – obalą je, zamieniając w kupę gruzu i tak zniknie na zawsze świątynia będąca kiedyś dumą mieszkańców Sandomierza.
Zbliżyłem się do wejścia. Drzwi były rozbite, zatem bez najmniejszego nawet trudu można było dostać się do środka. Wszedłem w czarną czeluść bez chwili wahania. Tam, ukryty przed ludzkimi oczyma, wyciągnąłem ślepą latarkę i zapaliwszy ją, jąłem obchodzić kościół dookoła, szukając tablicy i portretu, o którym wspomniała pokojówka.
Wędrowałem wzdłuż ścian, uważnie stawiając stopy, aby nie potknąć się i nie przewrócić na kupach gruzu, zwałowiskach śmieci, ułomkach przegniłych desek, zaścielających grubą warstwą marmurową posadzkę.
Potężne filary ginące hen, w mroku, podtrzymywały zapewne nie mniej potężne sklepienie. W tej, przed laty wspaniałej świątyni, teraz znalazły pomieszkanie sowy i nietoperze. Nie było już ani głównego, ani bocznych ołtarzy. Widniały też puste, okaleczone ściany naw i filarów, z których powyrywano niektóre epitafia. Widząc to, jąłem tracić nadzieję, czy uda mi się odszukać to, co mnie interesowało.
Pocieszyłem się, że może jednak tak, ponieważ niektóre z tablic epitafijnych jednak nadal tkwiły na swych dawnych miejscach. Minąłem nagrobek jakiegoś rycerza w zbroi, który wspierał głowę na hełmie zwieńczonym pióropuszem. Penetrowałem teraz przestrzeń pod chórem.
I oto naraz... Tak! Oczy mnie nie myliły! Spostrzegłem sporych rozmiarów tablicę, na której po łacinie wypisano mniej więcej oto takie słowa:

D.O.M.
STANISŁAWOWI SEMBERKOWI Z KRZYKOS.
WIELKIEMU DOBRODZIEJOWI NASZEGO KLASZTORU.
NA WIEŚĆ O TYM, IŻ W ZIEMI NIEMIECKIEJ
ŻYWOT SWÓJ ZAKOŃCZYŁ.
KU PAMIĘCI PRZYSZŁYCH POKOLEŃ.
PROSZĄC O POBOŻNE WESTCHNIENIE ZA JEGO DUSZĘ
OJCOWIE Z KONWENTU MAGDALEŃSKIEGO
TEN POMNIK KŁADĄ.
ANNO DOMINI MDC...

U dołu była jeszcze data, ale ktoś wyłupał kawałek płyty, tak iż w żaden sposób nie dało się jej odcyfrować do końca.
Spojrzałem ponad epitafium, jednocześnie unosząc do góry ślepą latarkę i oświetlając mdłym blaskiem wiszący tam, wymalowany na owalnym kawałku blachy, portret człowieka w kwiecie wieku.
Najprawdopodobniej portret ów wykonano w czasach, gdy Stanisław przebywał jeszcze w Sandomierzu. Tylko dlaczego znalazł się on u św. Marii Magdaleny, a nie w kościele św. Jakuba Apostoła, gdzie pod kaplicą Błogosławionych Męczenników Sandomierskich znajdowała się krypta grobowa rodziny Semberków? Tego nie mogłem odgadnąć.
Być może, iż to dominikanie świętojakubscy portret ów przekazali dominikanom magdaleńskim, gdy owi wmurowali w swoim kościele płytę upamiętniającą Stanisława, ich dobrodzieja, wiedząc, że i tak nigdy w rodzinnej krypcie nie będzie złożony, a zatem portret jest im zbędny.
Przyjrzałem się dokładnie obliczu tego, który wyrwał z głębin NIEZNANEGO coś lub kogoś, co niosło nieszczęście naszemu rodowi i – być może – wisiało groźbą ponad światem.
Zlustrowałem szczegółowo owo oblicze i mimo woli przeszedł mnie dreszcz trwogi. Z portretu spoglądał na mnie człowiek z półuśmieszkiem na ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy z ironią i pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało się w nich – i malarz uchwycił to znakomicie – jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą.
Ostrożnie zdjąłem portret ze ściany i ukrywszy go pod połą paltota, ruszyłem ku wyjściu. I oto naraz posłyszałem za sobą ciężki, świszczący oddech, a później krótki zduszony jęk.. Odwróciłem się gwałtownie, krzycząc:
Kto to? Kto tu jest?!
Wówczas ujrzałem znajomą mi już sylwetkę tajemniczego mnicha, którego miałem okazję spotkać w swoim rodzinnym mieście. Ogarnęła mnie zgroza, ale przemogłem się i rzuciłem się na dziwną postać, z pragnieniem jej pochwycenia. Och! Gdybym mógł TO dostać w swoje ręce!...
Lecz w tej samej chwili, raptownie, nie wiedzieć czemu, zgasła latarka. Skądś spod sklepienia kościoła do moich uszu doleciał stłumiony koszmarny chichot...
Jak wydostałem się ze świątyni, jak i kiedy wróciłem do hotelu? Tego nie wiem.

* * *

Copyright © 2017 Wydawnictwo Armoryka
All rights reserved.



Książkę w tradycyjnej papierowej formie można nabyć między innymi tutaj: