sobota, 24 marca 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (5) - O księciu Henryku Sandomierskim


O księciu Henryku Sandomierskim



Sandomierski wąwóz w zimowej szacie...

Panował ongiś w Sandomierzu (ok. 1132-1166) młody i dzielny książę Henryk, syn Bolka Krzywoustego i Salomei z Bergu. Wielki to był pan, odważny i pobożny wielce. Lubił szukać przygód, a że podówczas w kraju było w miarę spokojnie, czuł, że powinien ruszyć w świat szeroki.

Marzył o tym – jak większość ówczesnych rycerzy zresztą – by walczyć ze smokami, wolność nieść damom, wspomagać sieroty. Wszelako nie godziło mu się porzucać księstwa. Aż tu razu jednego z dalekiego frankońskgo kraju, a może z Italii – nie wiadomo tego – przybył na sandomierski dwór pewien rycerz.

Broń i zbroję miał najpierwszej roboty, lecz płaszcz lichy, znoszony, z naszytym na wierzchu wielkim, czerwonym krzyżem. Ów rycerz powiedział naszemu księciu, że rzymski papież głosi wojnę Saracenom. Że kwiat chrześcijaństwa od lat walczy z poganami.

Narzekał jeszcze ów cudzoziemski rycerz, że żaden z polskich panów i władyków iść nie chce na to chwalebne bojowanie, aż książę Henryk się rozsierdził i to bladł, to czerwieniał, aż ozwał się ostrym głosem:

– My tu, w kraju, wojny krzyżowe prowadzimy. Od północy i od wschodu za naszymi granicami pogańskie ludy siedzą, prócz Rusi, która jest schizmatycka, przed nimi to musimy bronić Chrystusowej wiary i ziem naszych, bo gdybyśmy my ulegli poganom, przeszliby jak burza przez Polskę, zalali Niemcy i Kraj Frankoński. Nie pomyśleliście o tym, panie rycerzu?

Tamten, słysząc owe słowa, nie ozwał się nic, tylko oczy spuścił i przygryzł wargi, co innego mając w sercu, a co innego na języku – obłudnik jak wszyscy mieszkańcy Zachodu.

Książę Henryk przecie, rozjuszony przymówkami przybysza, postanowił, że sam z drużyną wiernych mu rycerzy pójdzie przelewać krew pogańską w imię Pana Jezusa miłosiernego. Jak postanowił, tak i uczynił. A był jedynym z polskich władców, który kiedykolwiek udał się na wojaczkę do Ziemi Świętej, bronić Panachrystusowego Grobu. A stało się to w roku 1154.

Długo trwała podróż do Palestyny. Najpierw jechali konno przez lasy i góry, przebywali w bród rzeki, gubili podkowy. Marzli na szczytach lodowym wichrem smaganych, palił ich żar słoneczny na stepach Panonii, dziś w jej części do Węgier przynależnej, a bywało, że i głód dręczył srogi i jeszcze sroższe pragnienie.

Nareszcie jednak przybyli do cudownego miasta Konstantynopola, w ziemi greckiej leżącego, zwanego Nowym Rzymem albo Carogrodem, gdzie spotkali wielką mnogość frankońskich rycerzy. Ach! Cóż to było za miasto! Domy pospólstwa większe i bogatsze tam były, jak u nasz książęce dworzyszcza! A kościoły!

Naszego księcia, jako udzielnego pana, władcę niezawisłego sandomierskiego państwa, zaproszono na cesarski dwór. Oglądał pałac, oczom swym nie wierząc. Ach! Nie mogły go wznieść zwykłe ludzkie ręce! Nie obyło się pewnie bez czarów!

Wszędzie ściany zdobne były mozaikami z drogocennych kamieni, kobiercami a oponami złotem i srebrem tkanymi. W niektórych komnatach posadzki cudnie układane były w obrazy kunsztowne z kolorowych kamyków, a tak błyszczące i śliskie, że z trudem prawy rycerz mógł się tam na nogach utrzymać.

A sam cesarz! Ach! Za jego strój można by pewnie z pół sandomierskiego księstwa kupić, a za bardzo bogate przecie ono uchodziło!

Ale nasz książę nie stracił głowy. Rozmawiał z cesarzem jak równy z równym. Sprawiedliwość oddać trzeba, że i frankońscy, i italscy, i niemieccy rycerze też tak się zachowywali.

Nie w smak było to Grekom – wielmożom i książętom. Ci ostatni szemrali szczególnie głośno, judząc cesarza, aby naszych przegnał. Wszelako cesarz posłuchu im nie dał i rycerstwo krzyżowe, Saracenów bić mające, ugościł, a potem przez morze przeprawił.

A w ogóle greccy księża dziwni są bardzo i cudaccy. Włosy splatają w warkocze, brody trefią i pachnidłami skrapiają. Zaś na ich szatach ni plamki, ni pyłku najmniejszego nie znajdziesz, takie czyste! A na dodatek żony mają! Naszych zaś księży pędzą, nie dozwalając im w swoich kościołach Mszy odprawiać, a gdy przez upór uda się naszemu Mszę oną odprawić, to Grecy później kościół powtórnie święcą, jakoby to niby został sprofanowany!

Potem już była Ziemia Święta, gdzie żył i umarł Pan nasz Jezus Chrystus, a którą pustoszą Saraceni Mohunda, po ichniemu Muhammadem zwanego, czczą i za jedynego boga mają.

I zaczęła się wojna. Nasi bili Saracenów, a oni naszych. Nasi z imieniem Bogurodzicy, a oni Mohunda na ustach odrąbywali głowy, ramiona, wypruwali jelita i krew wylewali z powalonych. Aż wreszcie nasi byli górą, bo Najświętsza Panienka mocniejsza od Mohunda.

Zobaczył książę Henryk i jego sandomierska drużyna rycerska Jerozolimę i Grób Pański, a rycerz jeden, Jaxa z Miechowa, uskrobał z Grobu owego ziemi garstkę i w skórzanym woreczku do Polski ją przywiózł. We wsi swojej, w krakowskiej ziemi leżącej, klasztor i kościół zacny murowany pobudował, a w nim Grób Pański na pamiątkę Grobu Jezusowego z Jeruzalem. A i mnichów tam z Palestyny przybyłych w zacnym klasztorze osadził, mnichów, których lud okoliczny jął zwać bożogrobcami.

Książę Henryk Sandomierski natomiast sprowadził z Ziemi Świętej zakon rycerski joannitów, któremu na siedzibę wyznaczył Zagość. Niektórzy bajają, że nie byli to joannici, lecz templariusze, lecz racji nie mają.

Wyprawa do Ziemi Świętej nie stanowiła kresu wojen krzyżowych Henryka. W wyprawie przeciw pogańskim Prusom, wspierając Bolesława Kędzierzawego, oddał życie w obronie chrześcijańskich i europejskich wartości.

Ponieważ Henryk nie pozostawił potomka, tron sandomierski przeszedł w obce ręce książąt krakowskich, chociaż Sandomierskie zawsze stanowiło odrębną jednostkę polityczną, miało swój dwór, swoich urzędników... A nowi władcy tytułowali się książętami krakowskimi i sandomierskimi... I ten stan rzeczy przetrwał aż do czasów Władysława Łokietka, który wzbudził z martwych Królestwo Polskie.

© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:
Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: