Lipy św. Jacka
Św. Jacek Odrowąż - obraz w kościele św. Jakuba w Sandomierzu
Św. Jacek Odrowąż, bratanek krakowskiego biskupa Iwona, a kuzyn błogosławionego Czesława – który przez lata był prepozytem sandomierskiej kolegiaty, aż stawszy się dominikaninem, po wielu wędrówkach ostatecznie osiadł we Wrocławiu, tam żywot zakończył i tam go pochowano – otóż ów św. Jacek już za życia znanym był cudotwórcą. Najgłośniejszy z jego cudów to ten, iż w Kijowie uratował z płonącego kościoła niesłychanie ciężki posąg Matki Bożej, najsympatyczniejszy zaś cud z pierogami, którymi nakarmił jakąś chudzinę, a od którego to cudu nasz św. Jacek dawniej często bywał przez lud nazywany, „świętym Jackiem z pierogami”.
Jak wiadomo, św. Jacek długo przemieszkiwał w Sandomierzu, gdzie urządził drugi w Polsce, po krakowskim, klasztor dominikanów, u św. Jakuba. Skoro zaś mieszkał w Sandomierzu, chcąc nie chcąc uczestniczył w jego życiu i zajmował się sprawami, które miejscową społeczność absorbowały. Dlatego było nieuniknione, by i w Sandomierzu cudu jakiegoś nie dokonał. A był to cud nie byle jaki!
Przed kościołem św. Jakuba rosną okazałe, wiekowe lipy, które – jak się w Sandomierzu wierzy – sadził nie kto inny, ale właśnie sam św. Jacek Odrowąż, i to wówczas, gdy zamierzał świętojakubski dominikański klasztor pobudować.
Gdy przyszło do wznoszenia sandomierskiego dominikańskiego klasztoru, święty Jacek upatrzył sobie godne dla realizacji owego przedsięwzięcia miejsce – skłon wzgórza, leżącego zaraz naprzeciw grodu, od którego oddzielała go tylko fosa, skłon ciepły i nasłoneczniony, na którym mógł rosnąć winograd, z którego jagód mnisi mogliby tłoczyć wino niezbędne dla sprawowania Najświętszej Ofiary. Ale miejsce owo miało właściciela, bezbożnika jakowegoś, który świętemu placu pod budowę odsprzedać nie chciał. I tak, i siak święty Jacek próbował go nakłonić do zmiany zdania – wszystko na nic. Aż wreszcie niezbożnik ów – niektórzy powiadają, że Konrad mu było na imię – rzekł do świętego:
– Jeśli wokół placu, który tak by ci się nadał, posadzisz dokoła do góry korzeniami lipy, a one nie tylko się przyjmą, ale po roku zakwitną i dadzą pożytek pszczołom, to ci ów plac nie tylko oddam, ale oddam za darmo!
Przyjął Jacek wyzwanie, a upadłszy na kolana, błagał Króla królów i Pana wieków, który wszystko może, iżby mogło się stać tak, jak ów Konrad rzekł. I Pan go wysłuchał.
Lipy posadzone do góry korzeniami przyjęły się pięknie, a gdy w następnym roku czerwiec odchodził, a lipiec był już we drzwiach, wszystkie drzewka zakwitły gęsto, wabiąc roje pszczół.
Skoro Konrad to ujrzał, nie mając wyboru plac świętemu oddał.
Niektórzy bają, ale nie wierzę w to wcale, że dwie z owych pszczół, zbierających pożytek ze świętojackowych lip, użądliły w oczy owego niedowiarka, tak iż wzrok stracił, odzyskując go dopiero przed śmiercią, gdy posłyszał głos dzwonu niosący się od kościoła świętego Jakuba. Nie wierzę w to – powiadam – bo gdzież by Pan Bóg do tak wspaniałego lipowego cudu dawał na dokładkę tak obrzydliwe zdarzenie, które z daleka już cuchnie pazurem Nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego.
A lipy? Niektóre z nich wciąż szumią przed kościołem świętego Jakuba i wciąż w nich buszują roje pszczół... A może ich zapytajmy, jak było naprawdę?...
Jak wiadomo, św. Jacek długo przemieszkiwał w Sandomierzu, gdzie urządził drugi w Polsce, po krakowskim, klasztor dominikanów, u św. Jakuba. Skoro zaś mieszkał w Sandomierzu, chcąc nie chcąc uczestniczył w jego życiu i zajmował się sprawami, które miejscową społeczność absorbowały. Dlatego było nieuniknione, by i w Sandomierzu cudu jakiegoś nie dokonał. A był to cud nie byle jaki!
Przed kościołem św. Jakuba rosną okazałe, wiekowe lipy, które – jak się w Sandomierzu wierzy – sadził nie kto inny, ale właśnie sam św. Jacek Odrowąż, i to wówczas, gdy zamierzał świętojakubski dominikański klasztor pobudować.
Gdy przyszło do wznoszenia sandomierskiego dominikańskiego klasztoru, święty Jacek upatrzył sobie godne dla realizacji owego przedsięwzięcia miejsce – skłon wzgórza, leżącego zaraz naprzeciw grodu, od którego oddzielała go tylko fosa, skłon ciepły i nasłoneczniony, na którym mógł rosnąć winograd, z którego jagód mnisi mogliby tłoczyć wino niezbędne dla sprawowania Najświętszej Ofiary. Ale miejsce owo miało właściciela, bezbożnika jakowegoś, który świętemu placu pod budowę odsprzedać nie chciał. I tak, i siak święty Jacek próbował go nakłonić do zmiany zdania – wszystko na nic. Aż wreszcie niezbożnik ów – niektórzy powiadają, że Konrad mu było na imię – rzekł do świętego:
– Jeśli wokół placu, który tak by ci się nadał, posadzisz dokoła do góry korzeniami lipy, a one nie tylko się przyjmą, ale po roku zakwitną i dadzą pożytek pszczołom, to ci ów plac nie tylko oddam, ale oddam za darmo!
Przyjął Jacek wyzwanie, a upadłszy na kolana, błagał Króla królów i Pana wieków, który wszystko może, iżby mogło się stać tak, jak ów Konrad rzekł. I Pan go wysłuchał.
Lipy posadzone do góry korzeniami przyjęły się pięknie, a gdy w następnym roku czerwiec odchodził, a lipiec był już we drzwiach, wszystkie drzewka zakwitły gęsto, wabiąc roje pszczół.
Skoro Konrad to ujrzał, nie mając wyboru plac świętemu oddał.
Niektórzy bają, ale nie wierzę w to wcale, że dwie z owych pszczół, zbierających pożytek ze świętojackowych lip, użądliły w oczy owego niedowiarka, tak iż wzrok stracił, odzyskując go dopiero przed śmiercią, gdy posłyszał głos dzwonu niosący się od kościoła świętego Jakuba. Nie wierzę w to – powiadam – bo gdzież by Pan Bóg do tak wspaniałego lipowego cudu dawał na dokładkę tak obrzydliwe zdarzenie, które z daleka już cuchnie pazurem Nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego.
A lipy? Niektóre z nich wciąż szumią przed kościołem świętego Jakuba i wciąż w nich buszują roje pszczół... A może ich zapytajmy, jak było naprawdę?...
© Andrzej Juliusz Sarwa 2018
Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:
Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: