niedziela, 26 sierpnia 2018

LEGENDY SANDOMIERSKIE (12) - Słowo o błogosławionym Sadoku...

Słowo o błogosławionym Sadoku-Przeorze i Czterdziestu Ośmiu Dominikańskiej Braci w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych



Karol de Prevot (1670-1737), Męczennicy Sandomierscy,
źródło: Wikimedia Commons

Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy oprószonej świeżo spadłym śniegiem. 

Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki, zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną Mszę. 

– Ech, inaczej było przed laty! – pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. – Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, Anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym, Kumanom. 

Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej. 

Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając – zda się – aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach... 

Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości. 

Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej. 

Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł i obmył z grzechów książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem. 

Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy... Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko. 

Jego Pan Chrystus ocalił... Jego ocalił... Czemuż? Czyż nie prosił wówczas o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana? 

Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana. 

Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru. 

Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze, jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch... 

Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą... 

* * *

Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę – oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz. 

Szczupły, wysoki, o żółtawej, niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok, uniósłszy w górę rozłożone ręce, szeptał modlitwy mszalne... 

Dzień zimowy, pochmurny dzień niczym nie różnił się od tylu innych, jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy upływały w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze. 

Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok, posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie – Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki. 

– I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą? – pomyślał zakonnik. 

Postał jeszcze chwilę, a potem udał się – jak to miał we zwyczaju – do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych. Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw. 

Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk – mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń – poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków, odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza, prowadzącego od kościoła ku celom klasztornym. 

Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy się do przybysza, zapytał: 

– I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie? 

– Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz... A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie... 

– A zatem?... – zapytał przeor Sadok. 

– Cóż... Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy... Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali... 

– A miasto? – znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał: 

– Miasta bronić nie będziemy długo... Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt... 

Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał: 

– Wiesz, ojcze, co owo oznacza... Klasztoru także bronić nie będziemy... 

* * *

Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto-szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu. 

Za oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A pośród mroku słychać było oddech Kusiciela: 

– Uchodź, uchodź czym prędzej... – Oddech układał się w słowa. 

– Uchodź, uchodź czym prędzej... Czy warto tak głupio skończyć? – Oddech potężniał niczym fala wiosennej powodzi, uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu. 

– I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze – żywy – mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno... Głupio umrzeć łatwo... Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!... 

A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania... Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz... Jakże daleka... Jak jeszcze nigdy w życiu... 

– Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! – Sadok uniósł ręce w błagalnym geście. – Nic zostawiaj samemu sobie! Czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz? 

Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł – na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku... 

– Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie... zbierz braci. Uchodźcie, póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu? 

Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał. 

* * *

Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: Ite missa est – Idźcie, msza skończona, a bracia poczną wychodzić z kościoła. 

Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec: 

– Wiecie bracia, że za dzień – dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu... Ot, garstka... Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały... Miasta nikt nie będzie bronił... A jak miasta, to i klasztoru... Któż z was chce, może odejść... Poszukać bezpiecznego schowu... Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał... Nie wolno mi cudzym szafować żywotem... 

Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni, milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków: 

– A ty, ojcze?... A ty, co uczynisz?... 

– Ja?... – Sadok zawahał się przez moment. Jeszcze skądś – nie wiedzieć skąd – wnikając wprost do mózgu, doszedł go głos Kusiciela: 

„Uchodź!” 

– Ja?... – powtórzył. – Zostaję... Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrystusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby... Bo nie godzi się pasterzowi owiec porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków... Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!... Przecież... Przecież wiedziałem... Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia... 

I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do swoich zajęć. 

* * *

Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która – jak zwykle – miała oto za czas jakiś wezwać wszystkich braci na wspólne modły do kościoła. 

Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa, rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu nawet, gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka. 

Naraz – wrzask przeciągły i dziki, wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle. 

Oto Tatarzy – przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę – podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty... Każdy z nich odbijał się od wałów niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą. 

Gdy zmrok spłynął na ziemię, walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny – jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary... 

Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce, nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki. 

2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie skoro świt przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu nazbyt wiele ciężkiej pracy nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść. 

Tymczasem – tak jak każdego ranka – rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną Mszę. Jęli tedy zewsząd – z klasztoru i z wałów – schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów – Stefana i Mojżesza – leciwy przeor Sadok. 

Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby – jak zwyczaj kazał – odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne – nieziemską ręką wymalowane – litery, układające się w zdanie. 

Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło. 

Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał: 

– Ty czytaj... 

Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał: 

– Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych. 

Gdy Stefan skończył czytać, zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa, dotyczące jego samego. Takie słowa... A przecież padły... 

Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł: 

– Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska – i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nie stchórzył... Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię... 

I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii. 

– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. 

– Introibo ad altare dei. – Przystąpię do ołtarza bożego – rzekł. 

– Ad Deum qui letificat iuventutem meam – Do Boga, który uweselił młodość moją – odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował. 

I odprawiała się ta Msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nie wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku... Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba. 

A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum – To jest bowiem Ciało moje. – Hic est enim calix Sanguinis mei... – To jest bowiem kielich Krwi mojej... – a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa. 

Tuż po Komunii zaś pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni. 

A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: Ite missa est! – Idźcie, msza skończona. 

Dominikanie stali w dwuszeregu pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy, miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem. 

Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd. 

I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych: 

– Salve Regina... Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia... 

Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych, czerwonych, ceglanych ścian. 

A wówczas jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął z pleców giętki łuk, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe płyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę. 

Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza... 

A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze. 

Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów... 

A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju. 

A imiona owych Męczenników były te: 

Błogosławiony Sadok, przeor. Błogosławiony Paweł, wikary. Błogosławiony Malachiasz, kaznodzieja. Błogosławiony Piotr, furtian. Błogosławiony Jędrzej, jałmużnik. Błogosławiony Jakub, mistrz nowicjatu. Błogosławiony Abel, syndyk. Błogosławiony Szymon, penitencjarz. Błogosławiony Klemens. Błogosławiony Barnabasz. Błogosławiony Eliasz. Błogosławiony Bartłomiej. Błogosławiony Łukasz. Błogosławiony Mateusz. Błogosławiony Jan. Błogosławiony Barnabasz II. Błogosławiony Filip. Błogosławiony Joachim, diakon. Błogosławiony Józef, diakon. Błogosławiony Stefan, diakon. Błogosławiony Tadeusz, subdiakon. Błogosławiony Mojżesz, subdiakon. Błogosławiony Abraham, subdiakon. Błogosławiony Bazyli, subdiakon. Błogosławiony Dawid, kleryk. Błogosławiony Aaron, kleryk. Błogosławiony Benedykt, kleryk. Błogosławiony Onufry, kleryk. Błogosławiony Dominik, kleryk. Błogosławiony Michał, kleryk. Błogosławiony Maciej, kleryk. Błogosławiony Maurus, kleryk. Błogosławiony Tymoteusz, kleryk. Błogosławiony Gordian, kleryk. Błogosławiony Felicjan, kleryk. Błogosławiony Marek, kleryk. Błogosławiony Jan, kleryk. Błogosławiony Gerwazy, kleryk. Błogosławiony Krzysztof, kleryk. Błogosławiony Donatus, kleryk. Błogosławiony Medardus, kleryk. Błogosławiony Walenty, kleryk. Błogosławiony Dawid, nowicjusz. Błogosławiony Makary, nowicjusz. Błogosławiony Rafał, nowicjusz. Błogosławiony Izajasz, nowicjusz. Błogosławiony Cyryl, laiczek. Błogosławiony Hieronim, laiczek. Błogosławiony Tomasz, organista. 

Te oto imiona w swoim dziele Matka świętych Polska, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O..Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka, reformat, z sandomierskiego konwentu Św. Józefa. 

Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca..


© Andrzej Juliusz Sarwa 2018


Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:


Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj: